Takie oderwane uwagi:
Wracając do tłumaczenia: ktoś łaskawy wskaże feminityw w "celebrity guest"? W "She-Hulk" jest bez wątpienia, ale w tym pierwszym?
Dla kolegi pytam...
Nie znam angielskiego, ale z tego co widzę słowa "gościnie i goście" po angielsku zastąpione są jednym wyrazem. Czy ktoś byłby łaskaw to wytłumaczyć?
Nie ma co oczekiwać, że w angielskim będą takie feminatywy, jak w polskim, bo to język o innej strukturze, w którym rodzaj gramatyczny prawie zanikł. Więc porównania tego typu nie są miarodajne, bo co prawda "guest" nie jest słowem rodzaju żeńskiego, ale nie jest też słowem rodzaju męskiego... A w zalinkowanym zdjęciu w ogóle przekład nie jest dosłowny, bo użyto formy "attending the festival" ("obecni na festiwalu"), też jakoś oddającej zamierzone znaczenie.
Cóż, tak jak to ktoś ładnie napisał, "słowotwórstwo jest przywilejem tych którzy języka używają", i tak jak kiedyś krawcowa oznaczała żonę krawca, a dziś oznacza kobietę wykonującą zawód krawca, tak samo będzie z "sędziną", i to zjawisko będzie imo postępować.
Moim zdaniem nie ma potrzeby ekstrapolować formy "sędzina" na kobietę będącą sędzią, skoro sam rzeczownik "sędzia" bardzo wygodnie adaptuje się do formy żeńskiej - wystarczy odmieniać go jak "Madzia". To nawet nie jest przykład nieodmiennych "premier Suchockiej" czy "minister Muchy", ale wyraz o prostej i jasnej fleksji.
3. "Salka potu" ma się tak, że jest dużo bardziej uwłaczającym określeniem niż "towarzysz" a nawet „przemocowiec”, „gwałciciel” czy „bolszewik”.
No nie no, przecież nazwać kogoś "gwałcicielem" to bije "salkę potu" na głowę. A najlepiej nie nazywać ani tak, ani tak.
Sienkiewicz używa formy „kniazini”, „kniahini” jest obecnie chyba bardziej rozpowszechnione, chociaż jest jedynie bezpośrednią transliteracją. Po polsku, na logikę „”kniaź”, „kniazini”, „kniaziówna”. Młoda kniazówna osiągnąwszy wiek dojrzały staje się kniazinią, nie potrzebuje do tego męża.
A to nie wiem, gdzie Sienkiewicz tak robi, możesz podać? Dla pewności sprawdziłem dwa wydania "Ogniem i mieczem", które mam w domu, i tekst na Wikiźródłach i wszędzie jest "kniahini". To jest zapożyczenie z języków ruskich i bułgarskich, dlatego pewnie tak, a nie "kniazini".
I z tytułami arystokratycznymi lub nazwami urzędów w dawnej Polsce to niestety tak nie działało, z tego, co mi wiadomo. Mogli je dostać tylko mężczyźni, a kobiety nosiły tytuły albo po swoich ojcach, albo po mężach. Kniaziówna (córka kniazia) mogłaby się stać kniahinią tylko wtedy, gdyby sama wyszła za jakiegoś innego kniazia; dlatego też na przykład
Anna, córka Elżbiety II, cały czas jest księżniczką, a nie księżną.
To jest też przyczyna, dla której Jadwiga, gdy obejmowała tron, została formalnie koronowana na króla Polski - bo "królowa" była wówczas tylko żoną króla, bez władzy właściwej panującemu monarsze.
Twoje zachowania rodem z małpiarni wykluczają cię z grona użytkowników wobec, których warto by było zachowywać chociażby odrobinę jakiegokolwiek szacunku.
Takie mam stanowisko, że pewien podstawowy szacunek należy się każdej osobie i jest niezbywalny; czego trzymać się można jeśli nie z szacunku dla innych, to choćby z szacunku dla samego siebie. Bo inaczej wchodzimy na śliską ścieżkę pod tytułem "racja jest po mojej stronie, a więc wszystkie chwyty są mi dozwolone".
Tylko ten argument, zresztą jak wiele innych tutaj przytaczanych, dowodzi właśnie tego jak bardzo niektórym tutaj odjechał peron.
Oto przeciwnicy postępu żądają aby tłumaczenia dokonywać nie na język współczesny, tylko na ten, który był używany w Polsce w danym czasie. Pomysł tak postępowy, że w tym momencie znaleźliście się w czołówce postępu, w której na razie jesteście tylko wy i nikt poza wami. Przynajmniej ja nie znam ani jednego tłumacza, który by się z waszym podejściem zgodził.
Przyjmijmy na chwilę, że piszecie poważnie i poważnie można wasze żądanie potraktować. Tak więc komiksy superhero z lat 50-ych będące kwintesencją amerykańskiego stylu życia trzeba tłumaczyć w duchu panującego wówczas w PRL socrealizmu. Dickensa wolno tłumaczyć tylko na polszczyznę z XIX wieku. Zdziwniej i zdziwniej robi się z literaturą średniowieczną, bo taką Śmierć Artura Thomasa Maloryego trzeba by tłumaczyć na staropolski. No i teraz powiedzcie mi na jaką polszczyznę należy tłumaczyć Biblię?
Żartuję sobie oczywiście, bo wiem co mi odpiszecie filologiczne orły moje kochane - oczywiście Biblię wolno tłumaczyć tylko i wyłącznie na polszczyznę czasów Chrystusa.
To znaczy... ja jestem tłumaczem i wyłożyłem swoje poglądy na ten temat w poście, gdy jeszcze ta dyskusja miała pozory rzeczowości:
https://forum.komikspec.pl/dzial-ogolny/tlumaczenia-komiksow/msg251109/#msg251109.
Oczywiście, że skrajne podejście, które prezentujesz, nie ma sensu - łatwo zresztą objechać każdą tezę, jeśli zredukuje się ją do skrajności. Ale dalej twierdzę, że stosowanie w utworach, których akcja w widoczny sposób dzieje się w dawniejszych latach, słów wyraźnie odnoszących się do niedawnych zjawisk w kulturze czy społeczeństwie, może wywoływać dysonans i wybijać czytelników z rytmu lektury.
Nie mówię tu o stuprocentowej ścisłości i o sprawdzaniu ze słownikiem etymologicznym daty pochodzenia każdego wyrazu; to przecież i gdy autorzy współcześni chcą archaizować dialogi w utworach dziejących się w średniowieczu, zwykle nie piszą dokładnie tak, jak się wtedy mówiło (bo niewielu z nas by to zrozumiało), ale jednak starają się wprowadzać jakieś archaiczne elementy i unikać niedawno ukutych słów.
Czytałem kiedyś o powieści, która miała dziać się w latach 90., a w której umieszczono wzmianki o hasztagach; "gościni" w historii z lat 80./90. to dla mnie trochę podobny wypadek. Może gdy minie więcej czasu i nowe feminatywy staną się przezroczyste językowo, będzie łatwiej ich używać w takim wypadku, na razie jednak tak nie jest - ich stosunkowa nowość (bądź to kompletna, bądź to wynikająca z odkrycia ich ponownie po wielu latach) wciąż może wg mnie zwracać uwagę jak smartfon w ręce statysty w filmie dziejącym się w PRL-u.