Będzie tak trochę wspominkowo.
Poniższe tomiszcze nabyłem dwadzieścia parę lat temu z zamiarem zabrania go na obóz z tym założeniem, że 8 setek stron spokojnie zapewni lekturę na bite dwa tygodnie. Efekt był taki, że po trzech wieczorach nie pozostało mi nic innego jak łazić po ludziach i pożyczać Pająki i inne Gacki z TM-Semic.
Niemniej.
"Dzisiaj" pomiędzy jedną a drugą lekturą (nazwijmy je tak dla efektu) naukową postanowiłem powtórnie sięgnąć po pozostającą w klimacie normańskim beletrystykę:
Dlaczego normańskim?
Pamiętacie Robin Hooda? Kolesia co w rajtuzach i śmiesznym kapelutku popylał po lesie ścierając się z żołdakami króla Jasia bez Ziemi i jego szeryfa w obronie honoru i dobrego imienia Ryśka o Lwim Sercu?
W tym wypadku jest inaczej: Godwin przeniósł historię legendarnego banity o jakieś 130 lat wstecz, do czasów podboju Wyspy przez Wilhelma zwanego Bękartem.
I tutaj tycia dygresja: moją ulubioną wersją tej historii jest ta czytana za dzieciaka pióra T. Kraszewskiego. I to się chyba nie zmieni.
Co w niczym jednak nie stoi na przeszkodzie żeby napisać, że wersja Godwina być może jest najlepszą jaką czytałem.
Generalnie wszyscy mają pojęcie o co chodzi: jest wesoły Robin, jest jego wesoła kompania, wszyscy przeżywają wesołe przygody dopóki banita nie ginie (albo i przeżywa - zależnie od wersji).
Godwin miał inny pomysł: jego Robin to miotający się na zgliszczach starego świata drobny właściciel ziemski, którego poczucie obowiązku względem ziemi i lokalnej wspólnoty ściera się z poczuciem "narodowej" godności i który bardziej nie chcąc niż chcąc musi podejmować trudne decyzje w obliczu nadejścia "nowego".
Książka generalnie sprawia wrażenie lekko psychologizującej powieści wojenno/powojennej gdzie bardziej niż szczęk oręża liczy się kwestia normańskiej władzy, saskiej krzywdy i typowego dla okresu przejściowego stanu niepewności i chaosu.
W efekcie biorąc pod uwagę, że Autor był Jankesem rzecz równie dobrze mogłaby się dziać na terenie jakiejś Alabamy czy innej Wirginii w okresie 1865-1870. Też byłoby o likwidacji starego świata, jego instytucji i praw przez zwycięskiego najeźdźcę. Że niby takie XI-wieczne "Przeminęło z wiatrem"? Może odrobinę.
W każdym razie wydaje mi się, że przeniesienie tej historii w czasie o ponad stulecie doskonale ilustruje jej uniwersalność. W końcu zawsze będzie jakiś Czarna Żmija i zawsze będzie jakiś Baldrick.
Czy też Robin i jego Marianna.