Dennis O'Neil, Doug Moench, Chuck Dixon i inni – "Batman: Knightfall - tom 1: Prolog"Od czytania typowego superhero z zasady stronię. Jak już, to interesują mnie raczej wybrani autorzy, ważniejsze wydarzenia czy bardziej oryginalne podejścia do tematu pokroju dawnego Vertigo (no i Punisher, aczkolwiek jego nie uznaję za komiks superbohaterski), a i w tych przypadkach zdarzyło się już trochę nietrafionych wyborów. Natomiast do śledzenia regularnych przygód herosów jest mi daleko. Raz na czas mam jednak ochotę zabrać się za coś bardziej core'owego, a że ostatnio coraz więcej na naszym rynku starszych rzeczy, które z reguły mocniej przyciągają moją uwagę niż wszelakie Marvel Now i temu pokrewne, postanowiłem dać szansę cegłom z Batmanem, które od niedawna dostarcza nam Egmont. Do tematu podszedłem trochę nie po kolei, bo już chwilę temu zapoznałem się z tomem drugim, który był tym faktycznym złamaniem Nietoperza, by dopiero teraz cofnąć się do prologu. Co trzeba przyznać, to że forma wydania jest tutaj bardzo atrakcyjna i te komiksy naprawdę cieszą oko – zawartość niestety nie zawsze idzie w parze.
Przy objętości blisko 700 stron w pierwszej kolejności liczyłbym na scenariusz, który pozwoliłby utrzymać moje zainteresowanie, bo jednak nie jest to lektura na raz, a pod tym względem jest nierówno. Na przestrzeni całego tomu wskazałbym dwie historie, które według mnie pozytywnie się wyróżniły. Obie wyszły spod pióra Dennisa O’Neila i pochodzą z serii "Batman: Legends of the Dark Knight". W pierwszej kolejności warty wspomnienia jest "Venom", chociaż najbardziej podobały mi się pierwsze zeszyty, kiedy całość była jeszcze mocno przyziemna. Później, gdy w grę zaczynają wchodzić jakieś dziwne eksperymenty i tworzenie niezniszczalnych żołnierzy-zombie, fabuła przestała mnie już tak przekonywać, a również postacie to po części sztampa, ale to nadal bardzo solidna pozycja, która po latach się broni. A dzięki temu, że zahacza o mocne i ciekawe tematy, daje sobie sposobność pokazania kilku mocnych momentów, dzięki którym dodatkowo zapada w pamięć. Drugą historią, którą miło zapamiętałem, jest "Vows" – bardzo zgrabna kryminalna fabuła z Batmanem na drugim planie, która przy okazji jest całkiem udanym sequelem "Roku pierwszego" Millera. Reszta tomu wypada różnie. "Sword of Azrael" (ponownie O’Neil) sięga po demony i mrok – sądzę, że te naście lat temu, kiedy zaczytywałem się w "Spawnie", byłbym zachwycony, dzisiaj odbieram tę historię jako przeciętną, z której zapamiętałem przede wszystkim denerwującą narrację, nijakich antagonistów oraz ogólne przerysowanie i przesadę na wielu płaszczyznach. "Vengeance of Bane" Chucka Dixona też jest przerysowane, aczkolwiek nieźle wypada jako geneza dla nowego złego. Zeszyty regularnej serii "Batman" pisane przez Douga Moencha są za to bardzo w porządku i to według mnie jest przykład solidnego ongoingu. Mimo, że bywa to naiwne, Batman miejscami zachowuje się nieracjonalnie, a postacie niektórych przestępców są kuriozalne (gość, który przyczepił sobie do głowy jakiś łańcuch z kolcami i bije nim przeciwników), to czyta się to bardzo przyjemnie, akcja wciąga i zachowuje pewną fabularną ciągłość, która buduje zainteresowanie, a całość trzyma klimat i ma naprawdę fajne momenty – np. bardzo podobał mi się zeszyt z Killer Crociem. Najsłabszą częścią zbioru są zdecydowanie zeszyty "Detective Comics" Chucka Dixona, które do całości wnoszą niewiele i prezentują chyba najgłupszy motyw w tym tomie w postaci 11-latka przejmującego władzę na gangami w Gotham.
Rysunek w poszczególnych historiach jest zaskakująco adekwatny poziomem do jakości scenariuszy. W związku z tym najlepiej wypadają prace Trevora Von Eedena i Russela Brauna w "Venomie", Michalea Netzera w "Vows" i Jima Aparo w zeszytach "Batmana". Ten ostatni do regularnej serii nadaje się idealnie, to fajna oldschoolowa kreska, która przemyca sporo klimatu na karty tego komiksu. Styl Quesady w "Sword of Azrael" idealnie komponuje się z fabułą, bo charakteryzują go przerysowane postacie i krzykliwa oprawa całości, której fanem nie zostałem – natomiast ponownie nasunęły mi się skojarzenia ze "Spawnem". Ponownie najsłabszym ogniwem jest "Detective Comics" i paskudne rysunki Netzera, co trochę zaskakuje, bo jak wspomniałem, wypadł bardzo fajnie w "Vows", tymczasem tutaj aż ciężko patrzeć na tę grafikę – zupełnie jakby narysowały to dwie różne osoby. W tomie pojawia się jeszcze kilka nazwisk, ale ich obecność nie wydała mi się jakoś szczególnie ważąca na ogólnej ocenie całości.
Na samo przedsięwzięcie zebrania tego po polsku nie mogę powiedzieć złego słowa. Objętość robi wrażenie, na półce wygląda super, kompletność jest warta docenienia i czuję, że gdybym miał do tych komiksów trochę sentymentu albo był dzisiaj trochę młodszy, na pewno na wiele potknięć przymknąłbym oko, ale równocześnie przegrywam z obszernością tego materiału. Ani nie jest to ten poziom pisarstwa/rysunku/czegokolwiek, ani historia tak nie porywa czy postacie nie są dla mnie na tyle interesujące, żebym z przyjemnością śledził ich losy przez tyle stron i w pewnym momencie przechodziłem kolejne zeszyty bez zaciekawienia dalszym rozwojem wydarzeń, tylko z myślą, by się to nareszcie skończyło. Finalnie więc, choć miałem szczerą ochotę się tym zajarać, oceniam ten komiks jako mocno średni. Fakt wydania tego u nas jest nadal godny odnotowania, po skończonej lekturze dochodzę jednak do wniosku, że to niekoniecznie dla mnie.