Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 229601 razy)

stab (+ 1 Ukrytych) i 2 Gości przegląda ten wątek.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #780 dnia: Nd, 23 Listopad 2025, 20:37:54 »
  Z góry zaznaczam, że ta sfera waginalna to nie moja.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #781 dnia: Nd, 23 Listopad 2025, 20:47:22 »
Nie zdziw się jeśli za tę "seksistowską" deklaracje już poleciły na Ciebie "uprzejme doniesienia" do moderacji...

Offline Xmen

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #782 dnia: Nd, 23 Listopad 2025, 21:12:05 »
to sie chyba nazywa bromans ;)
Za takie insynuacje w stronę Małej Kasi jednemu użytkownikowi niezle się oberwało, że niby z kimś coś ją łączy. Nie przesadzaj więc ;)
Jeleń to zwierzę leśne, którego widok napawa podziwem. Jego majestatyczny wygląd najlepiej podkreśla poroże – inaczej też wieniec, przypominający koronę. Jest postrzegany jako król lasu. Od początku dziejów pozostaje symbolem męstwa, witalności, władzy, a także walki i zwycięstwa.

Offline studio_lain

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #783 dnia: Pn, 24 Listopad 2025, 14:10:13 »
wiem ze zartujesz
ale chlopaki sa calkowicie anonimowe, a Kasia nie
jest jednak spora roznica :) ale nie robmy offtopu to tylko zarty byly :)
Plany Studia Lain - orientacyjne

Zabójcza kołysanka - akcept
ABC Warriors - przedsprzedaż trwa
Spawn Dark Ages - styczeń
Magdalena - zakończone tłumaczenie
Barbara - zakończone tłumaczenie
Oko Odyna - zakończone tłumacze

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #784 dnia: Nd, 30 Listopad 2025, 11:23:42 »
Listopad
 
Guy Gardner nr 4 - dla tytułowego bohatera tej serii kwestie wizerunkowe stanowiły na ówczesnym etapie jego aktywności absolutny priorytet. Wymagało tego chociażby zamiłowanie do siebie samego, nieustannie werbalizowane przekonaniem o statusie ,,najlepszego Green Lanterna wszechczasów”. Mimo że wówczas Guy został ze struktur Korpusu Zielonych Latarni z hukiem wykopany, to jednak w kwestii jego próżności nic się nie zmieniło. Toteż zasadniczym imperatywem jego działań jest nie tyle klasycznie pojmowany altruizm, co chęć pławienia się w powszechnym podziwie jego osoby. Aspekt komiczny tej okoliczności został tu doskonale ujęty. Plus pierścień Guya nadal gada wyłącznie po korugariańsku.

Black Condor nr 9 - protagonista tej serii pojawia się w tym epizodzie w gruntownie odmienionej formie i o dziwo jest to najbardziej udana odsłona tego przedsięwzięcia. Zapewniła ją wizyta mocno wówczas promowanego przez DC Comics nowego Raya, a także perspektywa zmierzenia się z przeciwnikiem znacznego kalibru. Aż szkoda, że nie działo się tak w tej serii wcześniej.
 
Marvel Origins t.74: Daredevil 7
– znając klasyki z udziałem „DD” w których zmuszony był on zmagać się z tak udanie pomyślanymi adwersarzami jak Bullseye, Kingpin i Punisher momentami trudno uwierzyć, że u zarania popkulturowej kariery tej postaci stawiał on czoła kaszaniarzom tego płazu co Matador, Szczudlak, a zwłaszcza mój „ulubieniec” Żabi Skoczek. Przy czym miało to swój urok (a do pewnego stopnia ma nadal); niemniej cieszy okoliczność, że za sprawą takich twórców jak Roger McKenzie i Frank Miller perypetie obrońcy Hell’s Kitchen ewoluowały jednak w kierunkach zaproponowanych z czasem m.in. przez Eda Brubakera. Walorem tego zbioru bezdyskusyjnie są prace Gene’a Colana, śmiało poczynającego sobie zarówno w zakresie kadrowania, jak i efektownego operowania światłocieniami.

Guy Gardner nr 5 - kolejne potwierdzenie fachowości Gerarda Jonesa, który wówczas z powodzeniem rozpisywał równolegle zarówno fabuły w tonie arcypoważnym (,,Green Lantern: Mosaic”), stricte superbohaterskim (,,Green Lantern vol.3”), jak i właśnie tę humoreskę, w której brawurowo ujął osobowościowe nadęcie ówczesnego Guya. Z Joe Statonem ewidentnie złapali dobry rytm i znać to także w tej ,,domkniętej” mocnym zwrotem akcji fabułce.

Black Condor nr 10 - paradoks tej serii polega na tym, że najbardziej udane jej epizody to te, w których tytułowy bohater wystąpił w przepoczwarzonej postaci, a rola protagonisty przypadła brylującemu wówczas we własnej serii Rayowi. Tak też jest tutaj i jest to najbardziej udana odsłona tego przedsięwzięcia. Uczciwie trzeba przyznać, że dla Briana Augustyna, pomysłodawcy tej wersji Black Condora, to musiało być upokarzające doznanie.
 
Guy Gardner nr 6 - jak to zwykle w przypadku bohatera (?) tej serii bywa przebojowość idzie w parze z arogancją w wersji turbo. To z kolei sprawia, że łatwo daje się on wyprowadzić w pole nawet przy okazji z pozoru łatwych misji. Tak też jest tym razem, przy okazji polowania na Goldface’a, który w swoim czasie ostro rzeczonemu dopiekł. Dodajmy do tego wyrazistych bohaterów drugiego planu oraz ,,wizytę” Hala Jordana, a otrzymamy buzujący akcją pretekst do dalszego rozwoju tytułowej osobowości.
 
Black Condor nr 11 - w końcu jest okazja by dowiedzieć się więcej o pochodzeniu protagonisty tej serii. Wprost jednak trzeba stwierdzić, że podobnie jak większość odsłon tej serii, także i ta nie porywa. Trochę szkoda tej postaci.
 
Marvel-Must-Have t.7. Młodzi Avengers: Pomocnicy – ależ udana ta cegiełka! A przy okazji kolejne świadectwo wyjątkowo udanych czasów dla komiksu superbohaterskiego w okolicy bestselerowej „Wojny domowej”. To był na tyle dobrze sprofilowany projekt, że aż dziw, iż na dłuższą metę, rzecz się nie przyjęła… Efektowna, dopompowana dobrze pojmowanym patosem warstwa plastyczna, wyraziste osobowości oraz przekonująca intryga wiodąca sprawiły, że ten pękaty zbiór dosłownie pochłonąłem. Jak na ten moment ta kolekcja, jak to się mawiało za młodu, wprost wymiata swoją ogólną bardzo dobrą ofertą.
 
Marvel Origins t. 75: X-Men 7 – mimo że drużyna młodych mutantów swoją ogólną przebojowością znacznie ustępowała innym równolegle prezentowanym drużynom Marvela, to jednak Roy Thomas (wówczas scenarzysta także tej serii) zawsze zdołał wykrzesać z przygód podopiecznych Charlesa Xaviera odpowiednią wciągającą dawkę dramatyzmu. Tak było również przy okazji ich perypetii zebranych w tym zbiorku, co na X-Men „wymusiło” zmierzenie się m.in. z prężącym się na jego okładce „Władcą Murów”. Mnie szczególnie cieszy powrót Banshee, postaci do której zawsze miałem sentyment. Ponadto udanie zaprezentował się Dan Akins w roli ilustratora jednego z przedrukowanych tu epizodów. Dobrze pojmowana staroszkolność w pełnej krasie.

Guy Gardner nr 7 – bardzo się cieszę, że w końcu uzupełniam lekturę tej serii. Z każdym kolejnym epizodem okazuje się ona żywiołową rozpisaną humoreską, przy równoczesnym zachowaniu prawideł sprawnie prowadzonej opowieści superbohaterskiej. Mimo typowej dla Guya buńczuczności autentycznie nie sposób nie poczuć dlań sympatii. Dalszy rozwój postaci ma się zatem dobrze, a Joe Staton (rysownik serii) niezmiennie podsyca energetyczność tego przedsięwzięcia.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy t.112. Lois Lane: Wróg publiczny – doprawdy trudno mi pojąć jak można było to aż tak spierwiaszczyć… Teoretycznie Greg Rucka (któremu powierzono rozpisanie tej produkcji) miał wszystko, by zaproponować wartą wznowień i omówień opowieść: charakterologicznie mocną protagonistkę od wielu dekad silenie osadzoną w popkulturze, sprawnego (a przy ty autentycznie zdolnego) plastyka oraz siebie samego, autora specjalizującego się w fabułach z udziałem postaci kobiecych. A jednak ta formalnie interesująca realizacja, na płaszczyźnie scenariuszowej okazała się rozczarowującą wydmuchą z której nic sensownego nie wynika… Ujmując rzecz kolokwialnie intryga nie intryguje, a osobowości towarzyszące (w tym zwłaszcza Question w swoich dwóch „hipostazach”) zostały najzwyczajniej zmarnotrawione. Nic zatem dziwnego, że ta inicjatywa nie doczekała się jakiejkolwiek kontynuacji.

Opowieści Grabarza: Sekret szczurokrólików – kolejne odsłony autorskiej serii Piotra Wojciechowskiego Śmiechsława to u mnie każdorazowe święto. Mimo mojego dystansu wobec antyklerykalizmu (a jest go w tej inicjatywie twórczej całkiem sporo) wprost uwielbiam ten świat przedstawiony, w którym polimorfizm bytów ma się znakomicie i nikomu to nie przeszkadza. Tak też jest również w tej odsłonie przypadków Grabarza Józefa, w której nie tylko zostanie on srodze obsztorcowany przez miejscowego plebana, ale też ujawni się złośliwy aspekt jego osobowości.

Black Condor nr 12 – twórczy entuzjazm młodego Ragsa Moralesa oraz wizualnie interesująco zaprojektowana postać niestety nie wystarczyły. Zabrakło wciągających scenariuszy z intrygami o potencjale zainteresowania czytelników, bombardowanych wówczas całkiem dobrą ofertą w samym DC Comics (nie wspominając już o Marvelu, Malibu i wczesnym Image). Dość wspomnieć, że najbardziej udane epizody tej efemerycznej serii to te, w których jej protagonista przepoczwarzony był w gorgulca, a rolę faktycznego gospodarza tytułu odgrywał Ray. Tak było także w tym epizodzie, gdzie w gruncie rzeczy w tej roli odnalazł się tym razem Batman. I to by było na tyle jeśli chodzi o tę serię. Sam Condor miał jeszcze okazję do występów w magazynie „Showcase’94” i serii „Primal Force”, a także wspierał Ligę Sprawiedliwości. Po lekturze tego przedsięwzięcia nie czuję się jednak na tyle zachęcony, by podążać dalej nieszczególnie zauważalnym szlakiem tej postaci.

Marvel-Must-Have t.8. Spider-Man: Sprawy rodzinne - motyw niczym z latynoskich telenowel okazuje się w tej realizacji ciekawszy niż się to mogło pierwotnie wydawać. Zapewne dlatego, że ,,obudowano” go w sensacyjną, wartką fabułę z udziałem najbardziej problematycznej osobowości wśród adwersarzy skądinąd znanego Matta Murdocka. ,,Dopieszczone” w każdym calu ilustracje dopełniają poczucie przyswajania utworu wartego poświęconego mu czasu.
 
Guy Gardner nr 8 - w latach swojej największej popularności (tj. właśnie w okresie publikacji tego miesięcznika) Lobo jego gościnny „wizytator” z miejsca zapewniał tytułowi w którym się ,,objawił" zwiększoną sprzedaż. Nie zaskakuje zatem, że ,,Ważniak” zawitał również do tego przedsięwzięcia. Nieprzypadkowo zresztą, bo odegrał on istotną rolę w poprzedzającej ją mini-serii ,,Guy Gardner: Rebirth” oraz uzyskaniu przez Guya pierścienia Sinestro. Jak nietrudno się domyślić znaczna część tego epizodu upływa na siarczystym oklepywaniu się Guya i ,,Ważniaka”. Niemniej zawarta tu opowieść oferuje więcej niż tylko tzw. siekę, a Joe Staton w części plansz dosłownie przechodzi samego siebie.
 
The Ray vol.1 nr 1 – podobnie jak w przypadku Black Condora, także oryginalny Ray należał do znanej z komiksów wydawnictwa Quality Comics drużyny Freedom Fighters. Redaktorzy DC Comics (które lata wcześniej przejęło prawa do postaci wspomnianego wydawnictwa) najwyraźniej doszli do wniosku, że warto ten zasób eksploatować i twórczo przemodelowywać. Tym sposobem „wykluła” się także niniejsza inicjatywa, na której stronicach Raymond Terrill zmuszony był zmierzyć się z dziedzictwem swojego ojca. A był nim nie kto inny  jak właśnie ów Ray, niegdyś udzielający się w szeregach Freedom Fighters. Mini-seria zapowiada się bardzo efektownie, a uczestniczący w tym przedsięwzięciu młody Joe Quesada wniósł do tego przedsięwzięcia mnóstwo plastycznej świeżości i twórczego entuzjazmu. DC Comics zdecydowanie wówczas tego potrzebowało. 

  Podsumowanie listopada. UWAGA, UWAGA JAK ZAWSZE MOGĄ POJAWIĆ SIĘ SPOILERY!!!


  "Spider-Man Noir" - autorzy różni. Wielki nieobecny na naszym rynku, wszystkie komiksowe kolekcje solidarnie ominęły ten temat, nikt inny nie wydał nawet fragmentu jakiegokolwiek komiksu z imprintu "Noir". Tomiszcze dosyć spore, w środku trzy mini-serie plus dodatkowe trzy zeszyty w formie jakichś tam annuali czy czego tam. Miniseria nr.1 nazywając się po prostu "Spider-Man Noir" składa się z czterech zeszytów do których scenariusz napisali David Hine wraz z Fabrice Sapolskym a rysunki przygotował Carmine Di Giandomenico. To dosyć standardowy origin (zmieniony, Peter nie nabywa mocy w wyniku eksperymentów, ale przez ugryzienie Anansiego) dosyć dokładnie wprowadzający czytelnika w klimat, świat oraz zmiany które odróżniają uniwersum Noir od 616. Pająk zmierzy się z mafiosem ściskającym w swoich łapach Nowy Jork, Normanem Osbornem alias Goblin oraz gangiem jego cyrkowych dziwadeł (sami znajomi) a pomogą mu w tym cyniczny i wypalony reporter Ben Urich oraz właścicielka miejscowego lokalo-burdelu w którym ludzie władzy bawią się na spółkę z przedstawicielami miejscowego półświatka czyli Felicia Hardy. Co dosyć interesujące na dobrą sprawę nikt z wyjątkiem Pająka nie posiada tu żadnych nadludzkich zdolności, nawet w postaci jakichś zaawansowanych technologii. Druga miniseria "Oczy bez Twarzy" to najzwyklejsza kontynuacja przygotowana przez  dokładnie tych samych twórców, tym razem Peter potknie się o Crime-Mastera oraz dr. Otto Octaviusa a także pojawi się Mary Jane, historia jak zaczniemy drążyć mocno niedorzeczna, ale jednocześnie trochę ciekawsza niż część pierwsza. Rysunki Di Giandomenico wyglądają jak bękart prac Jose Villarubii oraz Tima Sale, są bardziej staranne niż rysunki tego pierwszego za to nie tak przemyślane i bez takiej klasy jak rysunki tego drugiego. Ogólnie rzecz biorąc mogą się podobać o ile przełkniemy momentami zbyt agresywnie komputerowe kolory (które do komiksu dziejącego się w latach 30-tych, powiedzmy szczerze pasują jak siodło do świni) oraz kompletnie nieczytelne sceny akcji. Specjalną nagrodę przyznałbym wizerunkowi Felicii, wygląda tak trochę inaczej "niż zwykle", ostrzejsze jakby poważniejsze-"doroślejsze" rysy, taka twarz zapadająca w pamięć. To jest mniej więcej połowa albumu i na dobrą sprawę jednocześnie danie główne.
  Dalej w kolejności przeczytamy "Edge of Spiderversum" scenarzystów tych samych co wcześniej za to rotacją na stanowisku rysownika bowiem miejsce Carmine'a zajął  Richard Isanove. Komiks jest raczej krótki, tym razem wprowadzi do świata postać Mysterio (bez zachwytów) oraz połączy Spider-Mana Noir z resztą marvelowskiego świata, ogólnie trzyma się klimatu dwóch poprzednich, rysunki bliższe rzeczywistości. Następny w kolejności będzie short zawierający "Spiderversum Team-Up 1" autorstwa samego mistrza Sterna. No i cóż raczej nie spodziewałem się niczego innego niż potwierdzenia iż stary mistrz swoje najlepsze lata ma dawno za sobą. Spider Noir w parze ze Spider-Sześciorękim potworkiem przeniosą się do jeszcze innego wymiaru zwerbować kolejnego pajęczego bohatera do walki z tymi spadami po Morlunie. Nie to może, żeby to było jakoś szczególnie fatalne, ale z wyjątkiem bohatera, tego komiksu z resztą serii nie łączy kompletnie nic, nawet rysunki Boba McLeoda kojarzące się nieco z Markiem Bagleyem. Ostatni short "Spidergedon:Webcomic" napisany po raz kolejny przez duet Hine/Sapolsky to kompletnie klasyczna pozbawiona jakiejkolwiek fabuły nawalanka z Shockerem (całkiem fajnie wyglądającym). Po przemieleniu tej drobnicy dojdziemy do mini-serii wieńczącej ten tom, czyli "Zmierzch Babilonii" autorstwa Margaret Strohl, początek bardzo pozytywnie mnie zaskoczył a mianowicie dostajemy komiks detektywistyczny z takim prawdziwym śledztwem jako, że Peter obrał ścieżkę kariery prywatnego detektywa, nie fotografa czy naukowca. Śledztwo dosyć szybko wyśle go w region krańcowo odmienny od Północnej Ameryki a samego czytelnika wyśle prosto w świat przygód Indiany Jonesa i to tak dokładnie, że pewne rozwiązania fabularne będą nawet kopiowane. W zamian za znane i lubiane postaci, będziemy oglądać alternatywne wersje różnych bohaterów lub złoczyńców z Marvela. Z jednej strony pochwaliłbym ten pomysł za pewną odwagę (w końcu Indy mocno kojarzy się z latami 30-tymi), z drugiej komiks zupełnie traci klimat tego co ma w tytule.
  Ogólnie mam problem z samą postacią Człowieka-Pająka  w wersji Noir. Z jednej strony to jest inna postać niż najbardziej znany i najbardziej kochany superbohater Marvela i to pochwalę. Nie ma "z wielką mocą..." i próby odkupienia swoich win, jest dosyć agresywny i ponury chłopak szukający zemsty za zamordowanego wujka, który dopiero nauczy się, że można przy okazji zrobić coś dobrego a postawienie pewnych granic odróżnia tych dobrych od tych złych. Z drugiej no właśnie chłopak. Jakoś tak po jego występie w filmach gdzie głos podkładał Nick Cage, podkreślający zresztą, że jest najbardziej doświadczony i na dodatek...no czerpiący jednak jako postać z archetypów czarnego kryminału to spodziewałem się bohatera w średnim wieku, a tutaj mamy do czynienia ze standardowym Parkerem po liceum. 20-letni prywatny detektyw który wszystko wie, wszędzie był i wszystkich zna, no sorry, ale po prostu nie. Na gwiazdę z pewnością wyrasta Felicia Hardy, może i dosyć stereotypowa femme fatale, ale poprowadzona wzorcowo niemalże do końca. Dziewczyna, która z powodu podejmowania często nie ze swojej winy różnych mętnych decyzji już dawno dziewczyną być przestała a która zostanie oszukana przez nadzieję na jakąś normę lub kto wie nawet chwile szczęścia co doprowadzi ją do smutnego końca (nie to że definitywnego). W świecie idealnym (czyli de facto jego przeciwieństwie), przeżycia sprowadziłyby Felicię na ścieżkę nie tylko zła, ale i obłędu, ale tutaj ona po prostu znika, by powrócić w którymś z shortów jako zamaskowana superbohaterka skacząca po dachach, chociaż wcześniej jedyne co miała wspólnego z akrobacjami to tymi wykonywanymi na różnych drążkach, co zresztą sama twierdziła. Pogratulować tylko autorom widowiskowego zepsucia swojej własnej postaci. Ciocia May to jakaś komunistka, ale mniej więcej Ciocia jaka była, Jonah to identyczny Jonah, spodobać się może odmłodzony Ben Urich, Mary Jane na piątym planie i trochę na siłę, chociaż do twarzy jej w mundurze. Niespecjalnie spodobały mi się noirowe wersje superzłoczyńców. Goblin kompletnie płaski gangster, Kraven występujący tylko po to aby wystąpić, Kameleon bez żadnej zmiany a zwłaszcza karykaturalny Vulture. Za to fantastycznie wypadł w drugiej opowieści Dr. Octopus, to chyba najbardziej brawurowa i zaskakująca zmiana w całym tym tomiszczu.  Pierwsza historia Hine/Sapolsky'ego szczerze mówiąc jak dla mnie za bardzo zalatuje sztampą, fabuła nie zaskakuje kompletnie niczym a na dodatek wydaje się zbyt mocno "skompresowana", chociaż czuć trochę ten klimacik okresu po Wielkim Kryzysie i jest brutalniej niż w regularnej serii. Druga bardziej przypadła mi do gustu, jakaś taka konkretniejsza się wydaje i trzyma nieco większe tempo, z drugiej strony pomysł na tajną nazistowską bazę pośrodku Nowego Jorku do której porywa się murzynów aby przeprowadzać eksperymenty jest idiotyczna (no dałoby się to chyba łatwiej zorganizować). Autorzy coś tam słyszeli o nazistach więc skoro nazista=rasista to uznali, że bez wątpienia muszą gnębić czarnych zgodnie z doktrynami Washington Post. Kompletne niezrozumienie nazistowskiej ideologii, nie wiem czy to świadczy dobrze o autorach czy wręcz przeciwnie, ale za zakończenie z Himmlerem plusik, jednak coś tam kumają. Pozostałe historie nie są może jakieś szczególnie złe, ale będę szczery równie dobrze mogłoby ich nie być wcale, coraz bardziej zarówno treścią jak i nastrojem odbiegają od tytułowych mini-serii a sam bohater coraz bardziej dąży charakterologicznie do standardowego Pajączka w końcu się w niego zmieniając. Dlatego cały czas się upieram, że dwa pierwsze opowiadania czyli "Noir" i "Oczy bez twarzy" to podstawowa i jedyna naprawdę warta uwagi zawartość tego komiksu. I cały czas mi się one kojarzyły nie tylko z uwagi na wygląd rysunków, ale i jakby ogólną aurę z "Reign" i szczerze? Jakbym miał drugi raz podejść do lektury to wybiorę "Reign". W tym momencie czas na nieco dłuższą dygresję tyczącą się tłumaczeń. Nie chcę żeby to zabrzmiało jako oskarżenie, bo to tylko moje osobiste odczucia i być może całkowicie mylne a jeżeli tak to najmocniej przepraszam. Nazwiskami też nie będę rzucał chociaż samo miejsce jest już jakąś wskazówką, ale to z pewnością nie tylko tutaj. Sprawa tyczy się całego segmentu superhero wydawanego nie tylko przez Egmont ale i w przypadku kolekcji (Muchy już dawno nie czytałem będę musiał sprawdzić) i to od dłuższego czasu. A mianowicie ja coraz częściej mam problemy z rozumieniem dymków. Czasem to pojedyncze zdania, czasem całe dialogi, po prostu nie potrafię się zorientować o czym te postacie rozmawiają, czasem są to tylko dziwnie skonstruowane zdania, czasem kompletnie niedorzeczne teksty. Nie wiem, można to zrzucić na słabych autorów, ale to przecież różni autorzy z różnych okresów, albo może to znak że się starzeję i moje zdolności poznawcze już słabują. Ale ja tak czasami odnoszę wrażenie, że niektórzy tłumacze aby skrócić sobie pracę, najzwyczajniej w świecie korzystają z translatorów po czym ręcznie "obrabiają" gotowy tekst, przy czym dosyć łatwo pominąć przypadkiem kilka miejsc i wychodzi co wychodzi.  Starczy wracając do "Spider-Man Noir" Przyzwoite czytadło, ale bez wielkiej historii, takie bardziej na raz. Ocena raczej naciągnięta do pierwszej połowy tomu 6+/10.



  "Wieża" - Benoît Peeters, Francois Schuiten. Tom z numerem trzy, w poprzednich tomach świat mrocznych miast przypominał pod względem rozwoju nieco ufantastyczniony nasz z przełomu XIX i XX wieku, tym razem znajdziemy się jakby w okresie Renesansu (ba nawet geograficznie znajdziemy się jakby w odpowiednim miejscu). Tym razem nie będziemy mieli do czynienia z miastem w naszym sensie rozumowania tylko jednym budynkiem tytułową "Wieżą" olbrzymią zresztą tak jak, albo i większą zresztą niż ta biblijna. Bohaterem jest Giovanni Battista jeden z jej konserwatorów. Zajęciem Giovanniego są doraźne naprawy budowli a pracy ma dużo bo ta nie jest w najlepszym stanie, na dodatek nasz korpulentny protagonista jest straszliwie gadatliwy i w swoich monologach (rozmawia sam ze sobą bo nikogo innego tam nie ma) wytłumaczy nam nieco status quo otaczającego świata. Takich jak on jest bardzo wielu, ale każdy ma swój własny odcinek robót więc spotykają się bardzo rzadko, on sam od dawna już nikogo nie widział zaopatrzenie w postaci pożywienia i materiałów już od jakiegoś czasu przestało być dostarczane a inspektorzy kontrolujący stan Wieży od dawna się nie zjawili, tak samo jak i przestały dochodzić wiadomości wszelkie. Konserwator tak dużo o tym mówi a całe jego środowisko jest tak posępnie samotne iż zacząłem podejrzewać iż nic z tego co bohater nam przekazuje nie jest prawdą a facet po prostu zwariował. Zwariował czy nie Giovanni postanowi wyjaśnić sprawę ze swoimi przełożonymi bezpośrednio, konstruuje spadochrono-lotnię bowiem wg niego kierownictwo znajduje się gdzieś u podnóża Wieży i rzuca się w wir przygody. Jego podróż w dół nie trwa specjalnie długo, bowiem bohater faktycznie trafia na wir tyle, że powietrzny, który unosi go w całkowicie przeciwnym kierunku czyli do góry, gdzie Giovanni na skutek katastrofy obudzi się w czymś przypominającym włoskie miasteczko. Dwójka, która go odnalazła i się nieprzytomnym zaopiekowała to Elias miejscowy naukowiec i jego młodociana podopieczna Milena, potwierdzą oni rewelacje Giovanniego, który jednak nie pogubił klepek po czym po dłuższych wydarzeniach protagonista wraz z dziewczyną z racji tego iż droga na sam dół jest bardzo długa wyruszą na szczyt poszukiwać budowniczych Wieży i odpowiedzi na wiele różnych pytań.
   Rysunki w większości czarno-białe jak wcześniej poziom dobry, aczkolwiek mnie nie do końca zachwycają. Tła, dekoracje i wszystko co w głębi jak zwykle majstersztyk do bólu realistycznie i chyba nawet z większą pieczołowitością. Natomiast z twarzami to już bywa różnie, nie pierwszy raz Schuiten pokazuje iż ma kłopoty z ich powtarzalnością. Podobno główny bohater to przerysowany Orson Welles, ba który to nawet przyglądał się procesowi tworzenia tego komiksu i szczerze ja wiem jak Welles wygląda, to nie jest on. Gdybym o tym nie przeczytał w posłowiu to bym do teraz żył w tej nieświadomości. Nie mam pojęcia jak ocenić rysownika, podobno niesamowitego w swoim rzemiośle, który nie potrafi żywego człowieka przerysować.
  Rysunki nie do końca mnie zachwyciły, fabuła jeszcze bardziej. Przygodówka trochę w stylu Verne'a czy Burroughsa z elementami fantasy, ale jakoś kompletnie nie udało mi się wyłowić z tego komiksu jego ukrytego sensu (o ile jakikolwiek się tam znajduje) tak samo jak i symboliki (o ile również jakaś tam się znajduje), jeżeli autorzy mieli w zawoalowany sposób powiedzieć tym komiksem coś ważnego, to było to dla mnie kompletnie nieczytelne. Tyle co zrozumiałem to nieco abstrakcyjną podróż dwójki sympatycznych w gruncie rzeczy bohaterów, która ani początku ani końca tak naprawdę nie ma, kompletnie nie na moich częstotliwościach rezonuje ten komiks. Ocena 6/10.
 

  "Liga Sprawiedliwości tom 1 - Totalność" - Scott Snyder i inni. No i przyszedł czas na otwarcie kolejnego rozdziału w historii DC, żeby było śmieszniej "Bez Sprawiedliwości", które podobno miało być wstępem jest połączone z pierwszym tomem nowej Ligi Sprawiedliwości tak wątłe, że właściwie wcale go nie ma. Występujące wcześniej postacie wessało gdzieś tam w bagno i powraca taki bardzo, bardzo klasyczny skład Ligi Sprawiedliwości z odstępstwami dla dodatkowej bohaterki Hawkgirl oraz Johna Stewarta w miejsce Hala Jordana. Na Ziemię spada podróżująca poprzez czas i przestrzeń Totalność n-ty z kolei energetyczny artefakt, który z tego co zrozumiałem zawiera wszystkie wzorce Wszechświata a który urwał się z tej dziury w Ścianie Źródła. Na Totalności łapy planuje położyć nowo utworzona grupa superłotrów mroczne odbicie Ligi czyli Legion Zagłady kierowany przez samego uwaga, uwaga Lexa Luthora. Tego samego Lexa, który chwilę wcześniej był jeszcze superbohaterem a który ni z gruszki, ni z pietruszki wrócił do roli klasycznego villaina (nie mówię, że to źle wkurza mnie już przerabianie wszystkich starych łotrów na anty-bohaterów). A że to chyba zbyt małe zagrożenie (?) to wraca również Sinestro (który ostatnio również walczył po stronie Ligi), władający nowym spektrum emocji ultrafioletem, który będzie groził po raz drugi uwaga, uwaga, zniszczeniem Ziemi (kurtyna).
  Za rysunki odpowiada trzech panów, wszyscy znani i wszyscy lubiani, może bez jakichś podejrzeń o artystyczny geniusz ale rozpoznawalni z porządnego rzemiosła. Quasi-realistyczne rysunki Douga Mahnke i Jima Cheunga dobrze ze sobą korelują, ale mi osobiście do gustu najbardziej przypadł, nieco bardziej kreskówkowy styl Jorge Jimeneza, zwłaszcza jego projekt Cheetah, której ta pewna animkowa umowność zdecydowanie dodaje uroku. w skrócie poziom grafik, do czego nas przyzwyczaiło zresztą DC Comics, naprawdę zadowalający, więcej jest nawet bardziej niż zadowalający można by ho nazwać nawet bardzo dobrym, tyle że jak ktoś szuka tutaj jakichś doznań artystycznie szczególnych to raczej powinien szukać gdzie indziej.
  Klękajcie narody, czytając kiedyś jakieś opinie na temat tych Metali w sumie już miałem jakąś tam wiedzę w tym temacie, ale teraz po raz pierwszy empirycznie tego doświadczyłem. Scott Snyder, ma aspiracje do zostania kolejnym Grantem Morrisonem. Wszystko tutaj jest dosłownie bombastyczne, jak przeciwników to tysiące, jak planety to żyjące. Sporo takich typowo "morrisonowych" cringowych pomysłów wyciągniętych z lamusa pokroju Jokera i Luthora zmniejszonych w mikroskopijnych batyskafach, pływających w krwioobiegach bohaterów, którzy przejmują nad nimi kontrolę mentalną (oczywiście, wyrazy twarzy im się odpowiednio zmieniają). Strasznie dużo tu wszystkiego, jakieś nowe moce, koncepcje uniwersum, zagrożenia, byty itd.itp. wszystkiego jest bardzo dużo, tylko nic z tego jakoś nie zapada bardziej w pamięć. Problem w tym, że Morrisonowi często (nie zawsze), ten swój "bełkot" udaje się zapakować w interesującą historię na dodatek mocny jest w konstruowaniu postaci pod względem psychologicznym a całość dosłownie błyszczy od kreatywności.  Scott Snyder napisał tylko przeładowaną wydarzeniami (przy tragicznym braku choćby jednej, sensownej relacji pomiędzy postaciami) , momentami niejasną historię, która specjalnie nie zachęca aby szukać w niej sensu, za to ma zdecydowanie ambicje do odciśnięcia swojego śladu na całym uniwersum DC. Jakby nie patrzeć, lepsze to, to niż Liga Briana Hitcha (ciężko sobie wyobrazić, żeby mogło być gorsze), ale też nie mogę powiedzieć czegoś bardziej cieplejszego na temat pracy pana Snydera. No mnie nie porwało, ale absolutnie nie skreślam serii póki co, jakiś tam punkt wyjściowy jest, autor po prostu chyba zbyt mocno wziął sobie do serca słowa Hitchcocka (jak to pierwszy tom, to co on będzie musiał nawymyślać w ostatnim?). Dodatkowo, raz powody przejścia Lexa Luthora na powrót na ciemną stronę mocy są, przynajmniej dla mnie cokolwiek niedorzeczne. Dwa bez względu na jedynkę na okładce to chyba nie jest najlepszy moment na wskoczenie w serię dla czytelnika, który nie bardzo się orientuje w temacie. Ocena 5/10.


  "Kolekcja Toppi tom 7 - Stary Świat" - Sergio Toppi. Kolejny tom kolekcji posegregowanej geograficznie, gdzie stary świat palcem na globusie raczej pokazywać nie trzeba, chociaż w sumie w tym przypadku to nie do końca prawda, bo ostatnia nowelka będąca alternatywną historią odkrycia Ameryki dzieje się na jakiejś pacyficznej wyspie. Rozrzut zarówno tematyczny jak i czasowy naprawdę spory, chociaż większość opowieści ma w sobie magiczny wątek. W zeszłym miesiącu napisałem, że "Japonia" wydaje się najsłabszym fragmentem kolekcji, no to teraz już z większą pewnością najsłabszy (do tego momentu) jest "Stary Świat". Zawsze wskazuję opowiadania, które najbardziej przypadły mi do gustu, tym razem wskażę jedyne, który mi się spodobały a mianowicie "Płaszcz św. Marcina" (aczkolwiek kompletnie niepotrzebna łopatologia na końcu) oraz "Przybędzie Roland", czyli przygody jednego z najbardziej znanych rycerzy, które nie dość że naprawdę zaskoczyły mnie zakończeniem to jeszcze rozśmieszyły. Ja wiem, że siła tej serii nie leży w jakichś nadzwyczaj rozbudowanych bądź oryginalnych fabułach, ale Toppiemu naprawdę udało się na przestrzeni tych wcześniejszych sześciu tomów stworzyć kilkanaście naprawdę fajnych pod tym względem szortów, w tym tomie oprócz tej dwójki, reszta jest zdecydowanie poniżej średniej. Za to rysunkowo bez zmian, czyli top ze szczególnym uwzględnieniem, "popiersia" (oczywiście w negliżu) tej pani z opowieści o Henryku Żeglarzu, jest piękna to jeden z tych obrazów, które zostają z czytelnikiem naprawdę długo. Cóż zdaje się powoli zbliżamy się do końca serii, ale liczę mocno że jeszcze będzie lepiej. Ocena 6/10.


  "Bohaterowie i Złoczyńcy tom 3 Dla Człowieka który miał wszystko i inne opowieści o Supermanie" - autorzy różni. Klasyk nad klasykami autorstwa samego Alana Moore dla fanów Supermana na równi z Człowiekiem ze Stali Johna Byrne'a, wszystko co miałem napisać o tym komiksie już napisałem był wydany u nas wcześniej, sam miód może wyłączając samą końcówkę "Co się stało z Człowiekiem Jutra", która zawsze jakoś mnie drażniła, brakiem taktu w stosunku do wcześniejszej treści. Wiadomo dzisiaj troszeczkę trąci to myszką, ale to raczej z powodu dużej kondensacji materiału (tak jak się to w tamtych czasach pisało) niż z powodu jakichś braków w sztuce. Dodatkowo w tym wydaniu kolekcyjnym bonusowa nowela "Superman/Green Lantern:Legenda Zielonego Płomienia" autorstwa Neila Gaimana, która stanowi jakoby zilustrowaną wersję jego pierwszego komiksu napisanego dla DC, który trafił na wiele, wiele lat do szuflady. Aby uczcić okazale tego śpiocha do zrobienia rysunków wynajęto sporo grafików (bardzo znane nazwiska), którzy zmieniają się co kilka stron. Przerost formy nad treścią zdecydowanie bo opowiadanko jest kiepskie. Dlatego lekki minus przy ocenie -8/10.


  "Bohaterowie i Złoczyńcy tom 4 Wonder Woman - Orędowniczka" - Greg Rucka i inni. Tom z numerem cztery i kolejna powtórka z rozrywki, bo i ten komiks był wydany już u nas, tym razem przez Egmont w ramach DC Deluxe w o ile dobrze mi się wydaje trzech dosyć sporych tomach, co dosyć interesujące, wcale nie zaczynamy od początku serii tworzonej przez Ruckę, tylko sobie wskoczymy gdzieś tam w trakcie, aczkolwiek nie przeszkadza to w trakcie lektury. W środku ot kolejna wizja Wonder Woman, tym razem nie jako superbohaterki ani nawet nie jako ambasadorki Amazonek (aczkolwiek obydwa te jej wcielenia zostaną pokazane), ale bardziej jako osoba publiczna. Diana inspiruje, daje przykład, podpisuje książki, udziela wywiadów, jednym słowem robi za ikonę popkultury. Całe szczęście rozsądku ma o wiele więcej niż większość gwiazd popkultury, które znamy z realnego świata więc w tej roli wypada całkiem wdzięcznie. Jako, że bohaterka to ikona feminizmu (przynajmniej tak mówią wszędzie, nie znam chyba żadnej feministki która czytywałaby Wonder Woman, za to znam jednego czy dwóch takich mężczyzn :D) a fabuła po części opiera się na złowrogim planie podkręcania emocji w konflikcie fanów oraz anty-fanów superbohaterki, autor musiał podkreślić kilkanaście razy, (aczkolwiek zrobił to w miarę taktownie, chociaż nie trudno pokazać palcem kto tu jest gorszy) czasem dosyć grubą krechą jej poglądy. Które szczerze mówiąc, momentami bywają dosyć dziwne, jak chociażby w momencie w którym może nie z ust samej Diany, ale jednego z jej asystentów i to bardzo, bardzo cichym głosem (pewnie Rucka bał się pochodni wyborców, wtedy zdaje się Dżordża Dablju) iż popiera ona aborcję. O ile aborcję i niechęć do zabijania zwierzątek w jednej postaci jestem w stanie sobie wyobrazić bo funkcjonują schizofreniczne osobowości, które to sklejają sobie te się niespecjalnie przystające do siebie rzeczy to już tak naprawdę ciężko to przyszyć do Temiskiry gdzie tak na zdrowy rozsądek ciąża powinna być stanem sto razy bardziej błogosławionym niż gdzie indziej. No, ale raczej każdemu z jednej, z drugiej jak i ze środkowej strony wiadome jest, że tam gdzie w grę wchodzą założenia programowe tam nie zawsze znajduje się miejsce na logiczne myślenie, na dodatek czasami czytując tę amerykańską papkę odnoszę wrażenie, że niektórzy z twórców więc ludzi raczej oczytanych mają wiedzę ogólną na tragicznie niskim poziomie. Ale to tylko taka dygresja w większości wypadków autorowi udaje się wybrnąć obronną ręką a Diana robi to co powinna, stara się łączyć a nie dzielić czasem nawet wbrew woli swoich wyznawców.
   Rysunki bardzo typowe dla amerykańskiego komiksu superhero tworzonego na początku XXI wieku, czyli okresie którego pod tym względem strasznie nie lubię i wierzę że nie bez powodu bo sporo ludzi w internecie podziela moją opinię. Każdy zeszyt rysuje inny artysta, za to wszyscy trzymają się jednej stylistyki. Są wśród nich specjaliści (powiedzmy) lepsi lub gorsi, ale nawet tych lepszych nie nazwałbym jakimiś dobrymi chociażby, zresztą może ogranicza ich wymóg co do obranego kursu serii. Nazwisk za bardzo nie znam i równie za bardzo nie pragnę je poznać. Ogólnie akcja w komiksie nie pędzi w jakimś nadzwyczajnym tempie, typowych nawalanek są ledwie dwie i na dodatek niespecjalnie pasjonujących. W posłowiu można przeczytać, że był to jeden z zarzutów stawianych Gregowi Rukce przez czytelników, ale dla mnie ta słabość tego komiksu stanowi raczej jego siłę. Jeżeli ktoś niespecjalnie czuje się w pisaniu scen akcji to nie ma sensu żeby na siłę je wtykał. A tutaj dzięki temu, mamy dosyć rozbudowaną chociaż niespiesznie podążającą przed siebie wielowątkową fabułę, w której większość wydarzeń nie będziemy obserwować z pozycji tytułowej bohaterki a raczej jej otoczenia. Mamy dosyć fajne przedstawienie, sztabu spin-doktorów zajmujących się imidżem pierwszej damy DC a i również wiecznie knujących olimpijskich bogów. Trochę rozczarowuje główny czarny charakter a mianowicie korpokratka Veronica Cale, przez większość tomu wydawała się naprawdę przyzwoicie pisaną postacią, ale gdy doszło do odkrycia jej motywacji to okazała się zwykłym odbiciem jednej z wersji Lexa Luthora, trochę zabrakło tutaj kreatywności. Nie czytałem DC Deluxe, teraz trochę żałuję, nie wiem czy to seria na którą chciałbym wydać pieniądze, ale na pewno taka którą chciałbym przeczytać, fabularnie jest to całkiem wciągające. Ocena -7/10.