Jakkolwiek jakimś wielkim fanem Batmana nie jestem, tak zdarzało mi się czytać trochę komiksów z jego udziałem, które w mniejszym lub większym stopniu przypadały mi do gustu. Najlepiej w tym przypadku wypadł Miller i jego "Powrót Mrocznego Rycerza", którego z miejsca po lekturze uznałem za najlepsze, z czym miałem do czynienia przy okazji tej postaci. Za nadrobienie kontynuacji zabierałem się jednak z oporem ze względu na towarzyszącą jej niezbyt przychylną renomę i natłok komentarzy głoszących jak to Miller zbezcześcił klasyka, którego sam wcześniej stworzył. Natomiast właśnie skończyłem czytać ten niesławny ciąg dalszy i muszę przyznać, że wbrew opiniom zrobił na mnie duże wrażenie.
Mimo wszystko trochę tego bezczeszczenia faktycznie tutaj jest, bo "Mroczny Rycerz kontratakuje" nie bierze jeńców i wylewa wiadro pomyj na absolutnie każdy temat, którego się tknie. Ten komiks nie ma nic wspólnego ze standardowymi historiami superhero, a przy tym jest całkowicie różny od swojego poprzednika. Mamy tu mieszankę wielu motywów, co prawda akcja rozgrywa się jedynie 3 lata po wydarzeniach z oryginału, jednak ma się wrażenie, że przez ten czas ludzkość zdążyła totalnie się zdegenerować, a świat zmienić w jawne kłębowisko brudu i zepsucia. Akcja pędzi do przodu, a Miller żongluje różnymi motywami, nieustannie przechodząc od jednego do drugiego. Mamy tu więc wizję dystopijnej przyszłości, momentami elementy wręcz cyberpunkowe, obśmianie wszelkich religii, politykę, obecną na każdym kroku seksualizację wszystkich aspektów życia czy krytykę mediów i ich informacyjnego szumu, a w to wszystko wrzuconą całą gamę bohaterów DC. Nieustannie towarzyszy nam pewien chaos, a zamiast klimatu komiksu o superbohaterach czuć wrażenie obcowania z jakąś undergroundową twórczością, która równie dobrze może być wyrazem buntu, co zwykłym bełkotem pisanym na prochach.
Warstwa graficzna jest równie szalona jak scenariusz, ale nie można jej odebrać tego, że stanowi idealne uzupełnienie z treścią. Miller w zależności od momentu w swoją typową kreskę wplata karykatury, nawiązania do anime czy zwyczajną psychodelę, którą w pewnych miejscach potęgują zastosowane kolory. Zależnie w którym miejscu w komiksie jesteśmy, możemy zarówno obcować z kompletnymi bazgrołami, jak i być świadkami epickich scen, które robią wrażenie swoim stylem jak chociażby rozpoczynające tę historię sceny pojedynku Atoma z groteskowym potworem. Natomiast nawet wtedy, gdy rysunkom bliżej jest do kreskówki, miałem wrażenie, że jest to absolutnie celowy zabieg i wyłącznie świadoma decyzja twórcy, i nic nie gryzło mi się w czasie lektury. W zależności jaki efekt chciał uzyskać autor - przedstawić moment bardziej humorystyczny, kolejny pojedynek czy podkreślić otaczające nas zepsucie - taki styl wybierał i według mnie zagrało to idealnie.
Miller tym komiksem zdaje się pokazywać wszystkim wokół środkowy palec, jest totalnie bezkompromisowy i jedzie absolutnie po wszystkich, po drodze poruszając każdy drażliwy temat, jaki przyszedł mu do głowy i urażając wszystkie możliwe (przynajmniej te 20 lat temu) grupy społeczne. Może i teraz bluźnię, ale według mnie jakkolwiek jest to tytuł całkowicie odmienny od "Powrotu Mrocznego Rycerza", tak ustępuje mu tylko minimalnie, jeżeli w ogóle. Odebrałem ten album jako bardzo samoświadomy na każdej płaszczyźnie i dostarczył mi mnóstwa dobrej zabawy. Zdecydowanie ma swój charakter i dużo bardziej trafił w moje gusta niż te wszystkie sterylne i wymuskane blockbustery Snydera, ogromne eventy czy inne podobnie bezpłciowe twory.