Dobry tłumacz jest jak dobry sędzia - nie widać go na boisku. Następny gwiazdor.
Kurde, otóż nie do końca

Bo ideą przekładu nie jest oddanie w 100% zamysłu autora (co czasem okazuje się niemożliwym ze względu na różnice językowe, ale także samo pojęcie "zamysłu autora" – tłumaczenie zawsze pozostanie interpretacją), zadaniem tłumacza jest zatem znalezienie najlepszego dostępnego ekwiwalentu w języku docelowym, który w możliwie największym stopniu będzie zgodny z komunikatem w języku źródłowym. Tłumaczenie powinno być bliskie oryginałowi, ale czasami musi go paradoksalnie "zdradzić", by pozostać mu wiernym. W ten sposób tłumacz zaznacza swoją obecność, ale dopóki efekt jego interpretacji oddaje pierwotny komunikat, dostosowany do języka docelowego, dopóty możemy określać jego pracę jako udaną. Oczywiście jest to kwestia związana głównie z ambitną literaturą i w większości przypadków "gwiazdorzenie" tłumacza jest zupełnie zbędne, zdarza się, że wynika z chęci poprawy oryginału. Dlatego taki Boy, przekładając "Wielki testament" Villona, decyduje się oddać jego ducha, a nie konkretny sens leksykalny, ponieważ ten niewiele powiedziałby czytelnikowi (nawet w XX wieku, w momencie powstawania przekładu). Albo, z bardziej współczesnych rzeczy, jak tłumaczyć Pynchona z jego uwielbieniem dla dziwnych akronimów i rozsianych po narracji fałszywych tropach? Tłumacz powinien wtedy "przygwiazdorzyć", pozmieniać trochę akcenty, pobawić się słowem, by zbliżyć się do oryginalnego komunikatu.
Ale to tak na marginesie, komiks można odpuścić z innych przyczyn niż sam przekład (a decyzja tłumacza wydała mi się całkiem uzasadniona). Jest ok, ale nie zrobił mi nic nadzwyczajnego.