Podsumowanie października, kilka dni wolnych więc czasu co nieco miałem na lekturę. Kilka nowości (dla mnie, ci co czytają na bieżąco pewnie już dawno zapomnieli), kilka tytułów które leżą od wieków na półkach i nie będę ukrywać, że na celu miałem sprawdzenie kilku pozycji w celu lekkiego przewietrzenia półek. No i przy "okazji" zbliżającego się Halloween starałem się sięgnąć po pozycje około horrorowe. Uwaga jak zwykle pojawia się pewne SPOILERY!!!
1. Najlepszy:
"The Goon Kolekcja tom 1" - Eric Powell. Powinien się raczej znaleźć w punkcie poniżej czyli w zaskoczeniach, ale to najlepszy komiks jaki w zeszłym miesiące przeczytałem więc niech będzie tutaj. I pomyśleć, że niewiele brakowało a minęła by mnie taka dawka radochy, potencjalnie byłem komiksem zainteresowany, ale też nie do końca przekonany. Zbir w mojej liście zakupowej siedział na ławce rezerwowych (a 90% tych co tam siedzą pozostaje na niej na zawsze), dopóki ktoś na forum nie wrzucił przykładowej strony z gangiem ryboludów, jak zobaczyłem te pyski wiedziałem natychmiast że komiks na 100% trafi w mój gust. Nie przedłużając The Goon to z grubsza rzecz biorąc pastisz Hellboya (który przecież sam w sobie jest pastiszem, zresztą sam Hellboy też się w tym komiksie znajdzie) połączony z gangsterką konwencją. Akcja komiksu rozgrywa się w jakimś bliżej nieokreślonym mieście (nad oceanem) i raczej nieokreślonym czasie (patrząc się na styl ubiorów/techniki) mniej więcej przełom lat 50/60, ale jednocześnie wszystko to kojarzy się z czasami prohibicji. Tytułowy Zbir to prawa ręką gangstera Labrazzia trzęsącego całą okolicą. Tutaj mamy mocny ukłon w stronę Ojca Chrzestnego Zbir i jego kumpel Franky (tutaj dosyć przewrotnie Zbir jest małomównym osiłkiem ale jednocześnie mózgiem a wygadany Franky to mały i agresywny kretyn), których bazą wypadową jest najpopularniejszy w okolicy pub, nie tylko dbają o typowe mafijne biznesy, ale i jednocześnie z powodu braku policji która o ile wogóle to zjawia się tam jedynie po łapówki stanowią ochronę i jako taką gwarancję spokoju całej dzielnicy (raczej typową dla początków twórczości Scorsese Ulicą Nędzy tudzież typowo robotniczym miasteczkiem). A mają z tym pełne ręce roboty, bo tuż bok ulicą Samotną rządzi ich i ich szefa arcy-wróg szalony naukowiec i jednocześnie czarnoksiężnik Kapłan Zombie, zajmujący się zgodnie z pseudonimem tworzeniem zombie i wysyłaniem ich w celu dręczenia żywych. Świat The Goon to świat w którym nikogo nie dziwią spacerujące po ulicach żywe trupy czy olbrzymi pająk w meloniku zajmujący się grą w pokera. Co znakiem rozpoznawczym komiksu Powella? Cóż przede wszystkim humor, wisielczy, obrazoburczy, często klozetowy, autor powtykał między kartki naprawdę dużo dowcipów i to naprawdę z każdej półki, znajdą się i naprawdę inteligentne dowcipy a znajdzie się i najtańsza szydera najniższych lotów. Obśmiane zostanie wszystko i wszyscy, momentami miałem wrażenie że autor dopisywał na bieżąco wszystko co mu się wydało śmieszne, niektórych taka konwencja może męczyć do mnie to trafiło zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Powell na bezczelnego nie bierze jeńców i nie ma dla niego żadnej świętości. Samo tomiszcze to zbiór krótkich historyjek czasami na dwie-trzy strony co sprzyja zamienianiu większości z nich w durne skecze, które czasami zachowują ciągłość fabularną a czasami są kompletnie wyrwane z kontekstu. Co dosyć ciekawe pomimo mocnego nagromadzenia tych wszystkich mniej, bardziej lub czasem wcale nie zabawnych wiców, komiks potrafi wejść na całkiem dramatyczne ścieżki, chociaż z reguły jak udało mi się już wkręcić w klimat to natychmiast dostawałem po głowie kolejnym durnym żartem i śmiałem się sam z siebie, że kolejny raz dałem się nabrać, mimo wszystko Powell potrafi od czasu do czasu zaskoczyć poważnym podejściem do tematu. Drugą ciekawostką jest to, że mimo nagromadzenia różnego rodzaju pierdół historia wcale nie traci swojego gangsterskiego czaru z pełnym poszanowaniem, chociaż przedstawionych w nieco krzywym zwierciadle prawideł gatunku. Równie znakomicie jak w kwestii scenariusza komiksy wyglądają pod względem rysunków i stanowią jednocześnie równie dziwaczny patchwork stylu typowo cartoonowego, pół-kreskówkowego kojarzącego się z komiksem superbohaterskim czy całkiem naturalistycznego, gdzie postacie wyglądające na różne sposoby potrafią koegzystować na jednym kadrze i absolutnie się ze sobą nie gryźć. Powell potrafi zmieniać techniki rysunku jeszcze szybciej niż rękawiczki ze standardowego line artu pokrytego kolorem do kadrów rysowanych kredkami, szkiców ołówkiem czy zwykłych zdjęć w zależności jak to uzna za stosowne. Zaskakująca jest również dbałość o szczegóły, owszem jest sporo kadrów bez żadnego tła, ale tam gdzie trzeba autor potrafi zaskakująco szczegółowo odwzorowywać "okoliczności przyrody" zachowując cały czas odpowiednią stylizację wszystkich bohaterów. Zgodnie z konwencją większość kolorów mocno przygaszona w tonacji zgniłych zieleni/brązów. Podsumowując komis równie ładny co fajny. Wydanie NSC bardzo ładne, dodatków sporo, chochlików drukarskich brak, z tłumaczeniem żadnych problemów nie zauważyłem, całość sprawia solidne wrażenie. Cóż mogę na koniec powiedzieć dla mnie rewelacyjny choć mocno specyficzny melanż horroru, groteskowej komedii, satyry, kryminału noir, buddy movie, Lovecrafta i dramatu połączonego z pulpowym science fiction równie ostry co kosa w oku, jedyne czego mi brakowało to odrobiny wulgaryzmów. Ubawiłem się setnie w każdym razie. 8+/10.
2. Zaskoczenie na plus:
"Miracleman - Złota Era" - Neil Gaiman, Mark Buckingham. Często to wspominam, ale ja lubię się powtarzać więc powiem to jeszcze raz, nie jestem specjalnym fanem Neila Gaimana, chociaż nie mogę zaprzeczyć że kilka rzeczy udało mu się rewelacyjnie. Dlatego bez specjalnie wygórowanych oczekiwań podszedłem do jego Miraclemana z góry zakładając, że nie będzie on w stanie osiągnąć poziomu oryginalnego komiksu (czasami zastanawiam się czy nie uważam go za lepszy niż uznawany za opus magnum Moore'a "Watchmen"). Na dodatek tamta opowieść raczej nie sprawiała wrażenia jakby chciała być kontynuowana, zresztą pamiętam jeszcze z poprzedniego forum, że choć Era została przyjęta dosyć ciepło to jakichś strasznych zachwytów nie było a jedna czy dwie osoby uznały ją za przeciętny komiks. W każdym bądź razie daję Gaimanowi spory plus, dosyć rozsądnie założył że na 99.99% mu się to nie uda i nawet nie próbował konkurować, rozwinął kilka oryginalnych motywów z Cudownego Człowieka, zachowując swoje scenariusze w duchu tamtej opowieści bez zbędnego udowadniania kwadratury koła. Komiks można uznać za bezpośrednią kontynuację "Miraclemana" i składa się z kilku nowel opowiadających o zwykłych ludziach którym przyszło żyć w epoce cudów, tytułowego bohatera jest tu naprawdę niewiele. Jest o facecie, który z grupką nieznajomych wspina się na szczyt Olimpu aby dostąpić zaszczytu audiencji u nowego Boga, jest o młynarzu (?) którego kochanką była Miraclewoman, jest o szerzącej się wśród młodzieży modzie na upodabnianie się do Johnny Batesa, jest klon dr Gorgunzy dyskutujący z androidalnym Andy Warholem, plus kilka innych. W ostatnim rozdziale bohaterowie spotkają się na wielkim festynie. Bardzo dobre wrażenie album robi również dzięki rysunkom. Buckingham zmienia styl stosownie do każdej opowieści, jest rozdział w kryminalno-szpiegowskich klimatach? Rysunki kojarzą się z pracami Seana Philipsa. Jest rozdział w formie bajki dla dzieci? Są rysunki jak z bajki dla dzieci itede, itepe. Momentami czuć tu fascynację Andreasem innym razem widać wpływy Moebiusa, jest interesująco wyglądający fragment narysowany kredkami na czarnych kartkach. Nie mówię, że wszystkie rysunki mi podeszły, bo trochę rzeczy mi się nie podobało, ale widać że rysownik solidnie przysiedział nad wizją tego jak komiks ma wyglądać i całość pomimo sporej różnorodności sprawia wrażenie koncepcyjnie spójnej. Nie wiem, zapewne trochę osób to co ja uznałem za plus może uznać za minus. Złota Era to komiks spokojny i raczej skupiający że się tak wyrażę "do wewnątrz", nie ma w nim jakichś wielkich wydarzeń, specjalnie zaskakujących zwrotów akcji czy jakichś niesamowicie oryginalnych pomysłów. Gaiman skupia się na ludzkim wnętrzu i tym, że pomimo nastania utopii to wnętrze się specjalnie nie zmieniło. Z jednej strony mamy pokazane, że czasy które nastały pod rządami Miraclemana to faktycznie Epoka Cudów i Dobrobytu z drugie strony czuć to pęknięcie rzeczywistości, które sprawia wrażenie, że mamy cały czas do czynienia z koszmarem który dopiero zaczyna się wydobywać na światło dzienne. Z tego co wyczytałem autor zaplanował całość na trzy serie. Drugą zaczął pisać, ale nie dokończył coś tam zostało wydane, ale przerwane etc. W każdym razie, podobno coś się w temacie dzieje i jest szansa, że jeszcze w tym roku dostaniemy kontynuację drugiej serii. W dodatkach kilka przyjemnych okładek stworzonych przez innych artystów i kilka przepięknych plakatów promocyjnych autorstwa Buckinghama, wielka szkoda że Mucha wydała obydwa komiksy jeszcze w czasach pre-powiększonych. Cóż, ja się bawiłem ku mojemu zaskoczeniu naprawdę dobrze i czekam na Srebrną i Brązową Erę. Ocena 8/10.
"Luc Orient tom 1" - Eddy Paape, Greg. Kolejny komiks, który kupowałem w ciemno i nie ukrywam sięgnąłem po niego teraz z myślą, że może mi jednak nie podejdzie i będzie okazja odzyskać trochę miejsca na półce. Pierwsze wydanie zbiorcze zawiera 4 tomy startujące nową (nową w latach 60-tych) serię sf autorstwa dwóch belgijskich twórców. Tytułowy Luc Orient to francuski wundermensch czyli wysportowany niezwykle inteligentny przystojniak (na początku sprawia wrażenie nadpobudliwego dupka, ale dosyć szybko przechodzi wewnętrzną przemianę) pracujący dla laboratoriów Eurocristal i ich szefa profesora Kali. W pierwszym tomie będącym dosyć standardową dla swoich czasów przygodówką (kto czytał Boba Morane i jemu pokrewne tytuły będzie wiedział o co chodzi), Luc uda się wraz z resztą ekipy do dżungli w poszukiwaniu bardzo ważnego wyraźnie radioaktywnego nieznanego minerału. Po drodze standard groźne zwierzęta, ruchome piaski, dzikie plemiona no i oczywiście stary wróg Luca i Profesora czyli Doktor Argos (facet jest stary,brzydki, łysy i na dodatek przygarbiony aby czytelnik nie miał wątpliwości że to naprawdę czarny charakter) wraz ze swoimi przygłupimi pomagierami. Można się uśmiechnąć na widok pewnych patentów, które dzisiaj już niekoniecznie by przeszły w stylu Luca cwanie wciskającemu wynajętym na przewodników Indianom toboły do dźwigania, służącego Tobo, którego jedynym celem istnienia jest poświęcenie swojego bezwartościowego życia w celu ochrony swoich białych panów, czy nawet magicznego napoju sporządzonego przez tubylców, który jednocześnie chroni przed promieniowaniem i pozwala rozumieć ich język. W drugim tomie okazuje się, że za radioaktywnymi nieznanymi na Ziemi kamieniami stoją kosmici, którzy rozbili się na naszej planecie tysiące lat temu. Bohaterom znowuż zacznie bruździć Argos, na szczęście kosmici (ci co przeżyli) okażą się przyjaznymi i wspólnymi siłami uda się pokonać oprycha. Ten album był raczej najsłabszy nie dość, że przegadany (wszystkie są przegadane to w końcu komiks z lat 60-tych, ale tutaj jest to szczególnie widoczne) to na dodatek jeszcze niepotrzebnie zamotany, po tej lekturze skłaniałem się raczej w stronę opcji sprzedaży serii. W tomie trzecim nasza dzielna drużyna czyli Luc, Profesor, Tobo i asystentka Profesora Lora (obowiązkowo laseczka wyglądająca jak skrzyżowanie Bardotki z Audrey Hepburn, komiks nie powiedział tego wprost ale możliwe że dziewczyna Luca bo jak wiadomo ładni ludzie trzymają się razem), ruszają na planetę Terango wspomóc nowych przyjaciół w walce z tyranem, który zdobył władzę podczas ich snu na Ziemi i który chce teraz sięgnąć po resztę znanego kosmosu. Od tego momentu akcja nabiera zdecydowanie rumieńców będą pościgi, będą wybuchy, będą kolejne obce rasy, nowi sprzymierzeńcy ale i zdrajcy i ogólnie cały pakiet atrakcji jakiego możemy się spodziewać po gatunku. Szczerze mówiąc całość okazała się nieco brutalniejsza niż sądziłem a także nieco bardziej epicka niż wskazywały na to początki, bohaterowie rozwijają się pod względem charakterów (tak Tobo też) więc jak najbardziej na plus, co dosyć ciekawe pomimo tytułu Luc niekoniecznie jest tutaj głównym bohaterem, wszyscy członkowie ekipy dostają sporo czasu "antenowego" a on robi po prostu robotę "silnorękiego". Równie dobre okazały się rysunki Greg, jakoś tak założyłem z góry że będzie to przypominać komisy superbohaterskie z USA i bardzo się pomyliłem. Rysunki niewątpliwie eleganckie, pełne szczegółów i całkiem nieźle oddające dynamikę akcji (oczywiście nie w sposób nowoczesnego komiksu), co dosyć zabawne o ile kosmonauci z Terango chociaż humanoidalni to posiadający fizjonomie kojarzące się raczej z Moai z Wysp Wielkanocnych niż z człowiekiem to ich kobiety to dosyć klasyczne ślicznotki tyle że niebieskowłose z blado-niebieską cerą, zresztą jedna z nich Granya robiąca maślane oczy do Luca szybko dołączy do drużyny. W każdym bądź razie oglądający rysunki nie powinien się zawieść nawet ktoś kto za starzyzną nie przepada. Cóż zapewne w marzeniach Taurusa "Luc Orient" to tytuł, który miał zastąpić Valeriana i spójrzmy prawdzie w oczy nie było na to szans, ani tak znany na naszym rynku, ani tak dobry, ani tak nowatorski i trącący jednak nieco naftaliną więc raczej nie dla każdego, tym niemniej to dalej kawał starego klasycznego przygodowego science-fiction z naprawdę fajnymi rysunkami, o ile następne tomy utrzymają poziom z albumów 3-4 to czekam spokojnie na ostatni i obowiązkowo pozostawiam na półce. 7+/10.
"Opowieści z Czasów Kobry" - Enrique Fernández. Baśń dla dorosłych, przynajmniej tak jest napisane na okładce ja się niekoniecznie z tym zgadzam, owszem jest kilka brutalnych scen, nieco nagości a nawet jedna czy dwie sceny seksu ale wszystko to podane w takiej stylistyce że trudno to uznać za jakieś wyjątkowo hardkorowe rzeczy (kto w dawnych czasach będąc dzieckiem, nie krył się przed rodzicami z pełną zawartością Szninkla niech pierwszy rzuci kamieniem). W każdym razie jak w to baśniach często bywa mamy do czynienia z parą młodych zakochanych, Ona to najpiękniejsza dziewica w całym kraju, On to najzręczniejszy akrobata, między nimi oczywiście przysięga miłości do grobowej deski. Niestety kraina w której żyją to nie tęczowy Neverland, rodzice sprzedają ją do targu niewolnic, On oczywiście przysięga ją uwolnić. Niestety z przyczyn w 100% zależnych od niego ale jednocześnie takich w których możemy chociaż po części zrozumieć jego postępowanie nie udaje mu się uwolnić jej na czas za co ona przeklina go na wieki a jemu dostaje się kara śmierci. Z katowskiego pieńka ratuje go wojownik zwany Bykiem, najpotężniejszy i najbardziej bestialski mocarz na świecie, wybiera sobie on akurat ten moment na wszczęcie wojny domowej dzięki której pragnie wszystkim zawładnąć. Przygarnia do swojej zaciężnej armii Akrobatę i wykorzystując jego rozpacz i nienawiść a także klątwy nad nim ciążące przemienia go w demona dzięki czemu już wkrótce podbija sześć z siedmiu królestw. W czasie podbijania przedostatniego królestwa do żył Akrobaty dostaje się trucizna, która przemienia go z powrotem w człowieka, ten przerażony swoimi czynami chowa się w stolicy nowego cesarstwa. W tym czasie ostatnie siódme królestwo której król poślubił kupioną na targu wybrankę serca Akrobaty, dzięki potężnemu murowi i silnej armii nie poddaje się podbić Bykowi. Ten aby zyskać jeszcze większą potęgę zaczyna testować na sobie magiczne eliksiry produkowane z ludzi, dzięki czemu wkrótce zdobywa odporność na wszelkie trucizny i nadaje sobie imię Cesarza Kobry. Akrobata przemieniony już w najlepszego Złodzieja w całej krainie spotyka karła - aktora teatralnego - zawodowego rewolucjonistę z którym się szybko zaprzyjaźnia i postanawiają wspólnie zakończyć rządy terroru Kobry, w tym samym czasie w krainie pojawia się ponury pielgrzym o jasnym zaroście a całość zaczyna powoli zmierzać do wielkiego finału w którym wystąpią wszyscy bohaterowie. O ile sama fabuła jest naprawdę fajnie sklecona to rysunki w tym albumie to prawdziwy klejnot. Piękna disneyowska kreska rodem z jego najlepszych klasycznie animowanych lat kojarząca się z Herkulesem czy Mulan. Niesamowicie soczyste a mimo to nie rażące kolory i doskonałe odwzorowanie dynamiki scen tego właśnie wymagajacych. Oglądanie tych plansz to prawdziwa radość dla oczu i duszy. Co mi się nie podobało? Twarze nieco zbyt "geometryczne" i trochę projekt "Onej", miała być taka strasznie piękną a odniosłem wrażenie, że kilka dziewcząt z drugiego i trzeciego planu było atrakcyjniejszych. Wspomniano też o arabskich sceneriach i klimatach, nic takiego w komiksie się nie znajduje, nawet imiona się nie zgadzają. Jeżeli szukać na Bliskim Wschodzie to znacznie wcześniej bohaterowie kojarzą się bardziej z jakimiś Asyryjczykami czy Babilończykami z solidną domieszką klimatu starożytnych Chin. Nie do końca przypadła mi też sama konstrukcja utworu. Album składa się z dwóch tomów i mam wrażenie, że autor chyba okroił nieco rozmiar w stosunku do pierwotnego planu. Całość sprawia wrażenie jakby powinna być rozplanowana na trzy. Do pierwszego nie mam żadnych zastrzeżeń tempo jest odpowiednie, a w drugim nagle ciach-prach i dostajemy zakończenie, głównych bohaterów z ich wielkim planem który polega na braku planu, nie do końca określonym zakończeniem i traci na tym nawet Cesarz Kobra, który wcześniej przedstawiany jako niejednowymiarowy czarny charakter nagle staje się nawet nie półwymiarowym. Wydanie przez Studio Lain bez zarzutów, dodatków brak. Podsumowując pięknie wyglądający, fantastyczno-bajkowy komiks, który jednak pozostawia pewne uczucie niedosytu, dlatego "tylko". 7/10.
3. Najgorszy przeczytany:
"Sambre" - Bernard Yslaire, Balac. Kolejny komiks do sprawdzenia tym razem miałem do czynienia z historyczno-mistycznym melodramato-thrillerem (jakkolwiek by to nie brzmiało). Przejdźmy do konkretów, XIX wieczna Francja, Bernard potomek podupadającego arystokratycznego rodu zakochuje się w kłusowniczce Julii córce prostytutki, ten płomienny romans (powiedzmy) będzie kanwą całego albumu. Dlaczego oni się w sobie zakochali? Nie mamy pojęcia, ona ma jeszcze coś co można by uznać za przyczynę, on ją chyba widzi pierwszy raz na oczy. Dlaczego wogóle córka paryskiej prostytutki mieszka w jakimś lesie daleko od Paryża? Też nie wiadomo. Aha Julia ma czerwone oczy a ojciec Bernarda przed samobójczą śmiercią napisał wiekopomne dzieło "Wojnę Oczu" w której stwierdził, że od zarania dziejów ród Sambre prowadzi wojnę z klanem ludzi o czerwonych oczach. W zapiski te święcie wierzy siostra Bernarda, Sara co oczywiście sprawia, że postępowaniem braciszka nie jest zachwycona. Czy wspomniałem, że Julia zachowuje się jakby była ostro szurnięta a Bernard jako że przeciwieństwa się przyciągają jak lekko upośledzony? Chyba nie, to wspomnę to teraz, Sara zresztą też jest szurnięta. Na skutek zawirowań fabularnych Julia ucieka do Paryża a Bernard pod pozorem sprzedania starej kamienicy po ojcu wyrusza za nią. Ona trafia pod "opiekę" malarza Valdieu pragnącego namalować nową wersję Wolności wiodącej lud na barykady przypadkiem mieszkającego w wyżej wzmiankowanej kamienicy (oczywiście się nie spotkają) a w międzyczasie wybuchnie paryska Wiosna Ludów. Co do rysunków mam mocno mieszane uczucia, z jednej strony niektóre obrazki robią naprawdę dużo wrażenie, Yslaire ma doskonałe wyczucie kompozycji zwłaszcza kadrów rysowanych "z dalszej odległości", niektóre sceny na czele z paryskimi barykadami robią naprawdę dobre wrażenie przywodząc na myśl malarstwo batalistyczne, z drugiej potrafią być naprawdę brzydkie, zwłaszcza często dziwacznie wykoślawione twarze. Ogólnie dobrze wyglądają tła, zwłaszcza dopracowany obraz nędznych dzielnic Paryża, oraz kontrastujące z nimi wnętrza bogatych arystokratycznych domów, za to postacie ludzkie już niekoniecznie. Dla zainteresowanych znajdzie się tu nieco erotyki. Co mnie przede wszystkim zraziło do tego komiksu? Bohaterowie, prawie wszyscy zachowują się jak opętani uciekinierzy ze szpitala psychiatrycznego, oczywiście można by to tłumaczyć rodową klątwą czy degeneracją arystokracji ale nie da się chyba tego zrobić w przypadku prawie wszystkich, 3/4 problemów dałoby się uniknąć gdyby ktoś tam usiadł i zastanowił się nad tym co robi. Drażnią te nadęte i histeryczne dialogi i monologi podejrzewam, że w zamierzeniu autora komiks miał stanowić skrzyżowanie Romea i Julii, Cierpień Młodego Wertera oraz Nędzników, tyle że z racji nonsensownie skomplikowanego scenariusza, niewiarygodnych wydarzeń i zachowań, oraz tego że jedynymi postaciami z krwi i kości są tam kuzyn Bernarda pan Guizot oraz modelka Olympia a cała reszta to wariaci wycięci z papieru ta konwencja jest zupełnie nietrafiona. Ogólny chaos fabularny pogłębia fakt, że autor wyraźnie sam nie miał pojęcia o czym ten komiks miał być. Nie jest tak, że nie ma tutaj żadnych plusów od czasu do czasu rysunki, całkiem ciekawe spostrzeżenia socjologiczne pod koniec i od czasu do czasu potrafi wciągnąć w wydarzenia dopóki znowu nas nie znuży nonsensownym bełkotem tych nawiedzonych ludzi, ale najważniejsze żeby te plusy nie przesłoniły nam minusów a tych jest sporo. Acha absolutnie nie dowiemy się czym była Wojna Oczu i czy wogóle takie coś miało miejsce. Tak samo nie dowiemy się czy za część wydarzeń nie jest odpowiedzialna jakaś magia czy są to tylko nieszczęśliwe sploty okoliczności. Cóż akurat w przypadku tego tytułu coś mnie tknęło i nie wszedłem odrazu w całą serię tylko zatrzymałem się na pierwszym tomie do sprawdzenia i dobrze zrobiłem, z racji wydania tego w ramach serii Mistrzowie Komiksu na półce pozostawiam ale nie mam ochoty na więcej, nie mam już nawet ochoty dowiedzieć się czym jest słynna Wojna. Acha ten komiks ma jeszcze jedną zaletę, byłem wcześniej całkiem mocno zainteresowany lainowym XXe Ciel.com, po przeczytaniu tego albumu, dwóch pobieżnych streszczeń fabuły Wieku Ewy i obejrzeniu kilku kadrów już mi przeszło. Ocena 4+/10
4. Zaskoczenie na minus:
"Frankenstein Żyje, Żyje" - Steve Niles, Bernie Wrigtson, Kelley Jones. Zdaje się ostatni komiks narysowany przez legendarnego Bernie Wrightsona, dokończony przez znanego u nas z Batmana Kelleya Jonesa. Komiks można uznać za bezpośrednią kontynuację "Frankensteina" Mary Shelley, co prawda na pierwszych stronach mamy wydarzenia dziejące się w cyrku, ale zaraz przeskakujemy do retrospekcji, które zaczynają się na arktycznym pustkowiu czyli w miejscu zakończenia oryginału. Streszczać dalej nie będę, bo opowiadanko jest tak krótkie, że same w sobie stanowi streszczenie. Cóż nie ukrywajmy największą zaletą tej pozycji są fenomenalne rysunki, to co wyprawia tutaj Wrightson przechodzi momentami ludzkie pojęcie, detale oddawane z tak obłąkańczą precyzją, że niektóre kadry przypominają stare zdjęcia nie są tutaj pojedynczymi przypadkami, szczególne wrażenie robią rysunki całą stronę oraz większe. Dosyć dziwnym zabiegiem wydaje się to, że niektóre fragmenty są wyraźnie czarne od tuszu, a niektóre wpadają bardziej w odcienie sepii, nie mam pojęcia dlaczego tak a nie inaczej, jakoś nie zauważyłem wyraźnego klucza. Niestety rysunki Jonesa w ostatnim rozdziale wypadają na tym tle dużo słabiej, bardziej "komiksowe" i na dodatek wyraźnie unikające szczegółów. Same w sobie oczywiście bardzo dobre, ale na tle ich poprzedników zdecydowanie schodzą z ringu na noszach. Niestety z obłędnymi rysunkami nie podążyła fabuła, to raczej dosyć bezpieczna powtórka z oryginalnego Frankensteina. Owszem jest klimacik gotyckiej grozy, mamy filozofowanie nad istotą natury człowieczeństwa, ale to wszystko bez tej przysłowiowej iskry, tematy przewałkowany już na tysiące sposobów i brak tutaj jakiejkolwiek oryginalności, niektóre przemyślenia stwora zahaczają momentami o tanią grafomanię. Na dodatek historyjka jest zbyt krótka na tych 70-80 stronach tak naprawdę niewiele się dzieje, odniosłem zresztą wrażenie że komiks wcale nie został dokończony, tylko po prostu przerwany z powodu śmierci Wrightsona. Wydanie KBOOM jak zawsze na tip-top, album solidny, jakość ilustracji więcej niż zadowalająca, jakichś problemów z tekstem nie zauważyłem, trochę dodatków, chociaż te rzadko kiedy mnie interesują. Końcowe wnioski album koniecznie do oglądania a niekoniecznie do czytania, dla mnie osobiście trochę zawód. 6+/10.
5. Całkowicie darmowy dodatek
Warto czytać:
"Corto Maltese - Złoty dom w Samarkandzie" - Hugo Pratt. Wysoko oceniłem, poprzedni tom "Na Syberii", ale w/g mnie był on już nieco słabszy niż wcześniejsze, już się martwiłem że to znak wyczerpywania się serii, ale okazuje się że niepotrzebnie. Corto wraca na właściwe tory, chociaż można powiedzieć że wszystko to już było. Dzielny marynarz znowu będzie szukał skarbu który najprawdopodobniej nie istnieje, znowu spotka historyczne postacie, znowu towarzyszyć jego przygodom będą zupełnie niewiarygodne zbiegi okoliczności, znowu będzie musiał ratować z opresji przebiegłego Rasputina, znowu będziemy świadkami scen z pogranicza snu i jawy i znowu lektura będzie sprawiać nadzwyczajną przyjemność. Przy okazji dowiemy się że Corto i Rasputin chyba jednak faktycznie się lubią i znają od bardzo dawna. Czasem cieszę się, że pewne rzeczy się nie zmieniają 8/10.
"Corto Maltese - Baśń Wenecka" - Hugo Pratt. Trochę nietypowy w stosunku do reszty serii album, wygląda on jakby Pratt tworzył go trochę w pośpiechu. Rysunki są jeszcze bardziej nonszalancko niechlujne niż zwykle a tekstu jest zdumiewająco mało (a seria jest znana raczej z "pewnego przegadania"). Nie świadczy to absolutnie o jakimkolwiek spadku jakości, Corto szuka kolejnego skarbu czyli biblijnego szmaragdu, na swojej drodze spotka jeszcze bardziej specyficzne postacie niż zwykle (dla lokalnych patriotów, Corto wpadnie w oko naszej rodaczce), historia będzie jeszcze bardziej oniryczna a tajemnicze uliczki jeszcze bardziej tajemnicze. Bohater szwendając się po oświetlonych światłem księżyca zaułkach (bajka dla kotów to cudowny pomysł) w poszukiwaniach kolejnych zagadek będzie łamał czwartą ścianę a świat okaże się teatralnymi dekoracjami. Nieco wyżej napisałem, że dobrze że się seria nie zmienia, ale mimo wszystko jednak dobrze że się czasami zmienia. Powiedziałbym, że to jeden z moich ulubionych albumów, ale lubię wszystkie. 8/10.
"Tyler Cross - Miami" - Fabien Nury, Bruno. Tyler tym razem trafi na Florydę gdzie razem ze swoim prawnikiem spróbuje naciąć na grubszą forsę pewnego umoczonego w ciemne sprawki dewelopera. Szczerze mówiąc ten tom jakoś najmniej przypadł mi do gustu. Nie porusza aż tak ciekawej tematyki jak Black Rock, ani nie trzyma w napięciu tak jak Angola, sama historia trochę za bardzo przekombinowana. Niemniej to dalej kawał bardzo dobrego rewelacyjnie narysowanego sensacyjnego noir z obowiązkowym gorzkim chociaż w tym przypadku przewrotnie zabawnym zakończeniem. 7/10
Warto ominąć:
"Black Monday Murders tom 1,2" - Johnatan Hickman, Tomm Coker. Z chęcią poleciłbym ten tytuł bo to naprawdę zacny komiks jest. Kryminalny horror kręcący się koło morderstwa popełnionego w banku, który okazuje się magiczną szkoło-sektą rządzącą wespół z innymi jej podobnymi całym światem i oddającą cześć Mammonowi za władzę i potęgę (coś dla fanów teorii spiskowych - Rotszyldy to szataniści). Postacie mimo, że stworzone z klisz na tyle umiejętnie ulepione, że spokojnie da się je lubić lub wręcz przeciwnie. Wciągająca jest zarówno część dotycząca śledztwa jak i ta mająca nas straszyć (trochę mi się kojarzył komiks z Harrym Angelem im głębiej schodzimy tym ciemniej i straszniej), chociaż w pewnym momencie stało się to trochę zbyt dosłowne. Komiks wymaga dosyć mocnego skupienia, sporo retrospekcji a i sama struktura banków jest nieco nieprzejrzysta, mimo wszystko prawie warto się starać. Rysunki również wypadają bardzo dobrze, taka wypadkowa stylu Seana Phillipsa i realizmu. To co jest nie tak? Seria nie jest dokończona i Bóg wie kiedy i czy wogóle będzie, rysownik zachorował (zdrowia życzę),projekt stanął i stoi już długiego czasu. Jedno wydanie zbiorcze NSC zawiera 3 zeszyty (na oko ponad dwa razy obszerniejsze niż amerykański standard), całość została zaplanowana na 12 z czego ukazało się 8, znaczy się nie ma materiału nawet na 3 tom. Jakiś czas temu przejechałem się na egmontowym Briggs Landzie teraz to, solennie sobie samemu obiecuję, że już więcej na jakieś niedokończone serie się nie piszę. Zachęcałbym, ale w obecnej chwili nie ma to żadnego sensu.