Problem większości recenzji jest zawsze podobny. I to nie chodzi wyłącznie o recenzje komiksów. Brak jest jednoznacznego określenia, dlaczego recenzowany produkt jest dobry albo dlaczego zły. To nie wygląda tak, że przeczyta się komiks i już w dziesięć minut napisze recenzję. W dziesięć minut to można kupę zrobić, jak mawiała moja polonistka. Na recenzję trzeba mieć pomysł, unikać powtórzeń tego, co chcemy przekazać (że coś ma ładne rysunki czy co tam innego można powiedzieć/napisać raz, a nie pięć). Wyłapać nawiązania, przynajmniej te najbardziej charakterystyczne, wypisać sobie plusy danej pozycji i je uargumentować (napisanie, że fabuła jest fajna, nie wchodzi w grę, fajna może być koleżanka z drugiej ławki, a i też warto napisać, że jest fajna, bo ma np. uroczy uśmiech), wskazać minusy, jeśli takowe są i wydać jednoznaczną ocenę. Bardzo nie lubię, jak czytam jakieś teksty, sformułowań pokroju: w danym dziele brakuje tego czegoś, co... i oczywiście to, czego brakuje, nie jest nazwane/określone, bo autor nie wie, co to jest, albo chce napisać cokolwiek, by wydłużyć tekst. Pamiętam jedną fatalną recenzję jeszcze z ery prawie przed internetem, gdzie więcej się czytało na papierze niż przed monitorem. Nie pamiętam już tylko czy to była wybiórcza, czy periodyk pokroju Cinemy lub Filmu. Autor silił się zaskoczyć swoich czytelników recenzją nowego Supermana - a był to rok 2006 i powrót tej postaci na duży ekran. Nie wiem, jak wtedy wyglądały pokazy prasowe, ale tekst przeczytałem przed seansem, a film oglądałem w dniu premiery. Tekst wyglądał natomiast tak, jakby autor w ogóle nie widział filmu. Pisał rzeczy niemające nic z filmem wspólnego, nie zająknął się nawet słowem o fabule, a najważniejsza dla niego była puenta, że widzowie i tak tylko czekają na bohatera, który rozdziera koszulę, a spod niej widać znak S. Gdybym miał do czegoś porównać taką intelektualną niemoc to mignęła mi też parę godzin temu na FB recenzja Glass Onion, autora parającego się ponoć popkulturą. Sporo błędów, zwłaszcza interpunkcyjnych, żadnych wniosków z filmu, wymienienie obsady, co zazwyczaj jest domeną stopki i wrzucanie listy do tekstu jest zwykłym wodolejstwem, zdradzenie kilku easter eggów w tym krótki tekście znamionuje natomiast, że autor nie wiedział za bardzo, o czym chce napisać. Czyli napisał cokolwiek, aby odbębnić pańszczyznę. Nic jednak nie pobije pewnej pani, która niegdyś z gracją odnajdywała się w komediach romantycznych i chyba za karę kazano jej napisać recenzję drugiej części FF. To był koszmar, a sformułowanie "nagi mężczyzna na desce" wryło mi się do dziś. A wystarczyło trochę pogrzebać w sieci i sprawdzić, kim ów jegomość jest albo nie pisać o nim wcale. Z tego płynie kolejny wniosek pisanych na kolanie tekstów. Jak najszybciej, bo już za momencik kolejny egzemplarz nadejdzie pocztą. Najpierw błazenada unboxingu (nienawidzę tego słowa, jakby nie można było po polsku powiedzieć: rozpakowywać), a później bełkot, z którego nic nie wynika. Raczej nie należy się spodziewać poprawy tej sytuacji, bo żyjemy w czasach, gdy zalew informacji jest tak duży, że nasze mózgi nie nadążają z ich przetwarzaniem, a sztuka pisania/mówienia z sensem odchodzi powoli do lamusa na rzecz skrótowości i braku rzetelności. Chadzając jeszcze przed pandemią na pokazy prasowe filmów w stolicy, zawsze podziwiałem dziennikarzy starszej daty. Zapraszanych często kurtuazyjnie. Ich to aż się chciało posłuchać, elegancja wypowiedzi, na żywo po seansie klarowne przemyślenia. No i ciekawostka. Często siadali w sali z zeszycikiem i rzecz jasna po ciemku robili sobie jakieś notatki, aby im później przemyślenia nie uciekły. Pełna profeska, której teraz ze świecą szukać.