Zainteresowaliście mnie tym Okoniem: jakoś w tamtych czasach nie nawinął mi się na radar. A "Tecumseh" brzmi szalenie intrygująco, bo to po "Metacomie" (na pewno wiecie, czemu Metacom
) drugi mój ulubiony indiański wariat.
Niestety nie dało się przeczytać kiedyś tych wszystkich autorów; jest coś w tym, że taki Yacta Oya ucierpiał, kiedy w 90' wjechały na pełnej tytuły z zachodu. Nigdy nie zapomnę jak ojciec w wakacje przytargał dwa Ludlumy (Tożsamość Bourne'a i Przesyłka z Salonik)
z tymi genialnymi okładkami Boba Larkina, który też przecież okładkował m.in. Savage Sword of Conan. Holy shit! To było jak przestawienie przełącznika w głowie.
Dla tego okresu w książkach można chyba znaleźć analogię z zaoraniem polskiego komiksu TM-semikami. Wydarzyło się to przecież mniej więcej w tym samym czasie.
I tak u mnie to wtedy popłynęło: bohaterowie odłożyli mapnik, złożyli łuk i zdjęli ostrogi, a wdziali ciemne prochowce i chwycili za pistolet z tłumikiem. A przecież miejscami była to lektura klasy C (nie mówię o Ludlumie).
Mówiłem o lekturze Złota Gór Czarnych, a tymczasem wjechał Curwood: "Włóczęgi Północy" - porównania do klasy "Białego Kła" uważam za uzasadnione. Nieco słabiej z "Najdzikszymi sercami" i "Doliną ludzi milczących". Krąży to wokół romansidła. Są zwroty akcji (i to jakie!), dzika przyroda, tułaczka po pustkowiach, tajemnice, nierozwiązane zbrodnie. Jedna z książek zaczyna się od informacji, że jej bohater pożyje jeszcze maks dwa dni. Rok 1900, a jaka nowoczesność w otwarciu intrygi!
No ale jest ten nieznośny element miłosny, kiedy bohaterom miękną kolana, a czytelnik od nadmiaru tej słodyczy łapie cukrzycę. No i wtedy faktycznie wolę to w wersji z "Łowców Głów", gdzie Szklarski postawił bohaterów pod presją i zastosował regułę "mniej znaczy więcej" bez tych Curwoodowskich "Och, James!, och, Marette, moja miłość do Ciebie..." i tak dalej.