Space: Punisher to taki marvelowy elseworld z niedorzecznym, glupim wrecz pomyslem przewodnim. Nie bede go jednak wypunktowywal, bo jako guilty pleasure sprawdza sie znakomicie. To jeden wielki pastisz, ktorego nie wolno brac na powaznie. Frank w tej inkarnacji to kosmiczny madafaka, z wlasnym statkiem (o imieniu Maria), robotem-pomocnikiem Chipem, poszukujacy osobnikow odpowiedzialnych za smierc swojej rodziny. Niby inaczej ale bardzo znajomo, albo niby znajomo, ale jednak inaczej. Tyle. Lata od jednej planety do drugiej walczac z calym zastepem dziwologow. Sa to m.in. czteroreki Hulk, pokryty symbiontami Brood czy Red Skull wraz z legionem klonow Hitlera.... uhmm, tak - Hitlera. W kosmosie. Sam Frank to tez nie ten, ktorego znamy - najpierw wali w leb, a dopiero pozniej mysli, po czym rzuca tanim sucharem, smiejac sie przy tym jak pensjonariusz pewnego zakladu w Tworkach. Lektura stawia jeden warunek - czytajac wylaczamy myslenie, oddajemy sie konwencji i przymykamy oczy na wszedobylskie glupotki, albo nie czytamy w ogole. Bo to jeden wielki what if, na sterydach, z duza iloscia juchy, wyrywanych konczyn i tym podobnych "przyjemnosci". Poniewaz za strone graficzna odpowiada dobrze wszystkim znany Tex - jest na co popatrzec. Jego malunki sa nieproporcjonalnie dobre i stanowia najmocniejsza strone tej pozycji. Kosmiczne przygody Franka od dawna do dostania sa tylko na rynku wtornym, za duzy sos. Mi udalo sie go niedawno dostac po cenie okladkowej i tylko taka uwazam za adekwatna. Czytac tylko domu, nie pokazywac nowo poznanej dziewczynie.