Słów kilka na temat
"Batman: Przeklęty": nie, nie i jeszcze raz nie.
Tak patetycznego komiksu dawno nie czytałem. Za każdym razem kiedy tylko wszechobecny narrator w postaci Johna Conantine'a pojawia się na scenie komentując wszystkie zwidy i mary głównego bohatera (a wie o nich nadspodziewanie dużo), przymykałem (nie)świadomie oko. Nużyło mnie to strasznie, a po przewróceniu kartki zapominałem już jaki tekst był na poprzedniej stronie. Narracja, choć ciekawie rozpisana pomiędzy kadrami (od strony technicznej liternictwo jest naprawdę świetne), stanowiła najsłabszy punkt całego komiksowego przedsięwzięcia. Co więcej stała w zupełnej opozycji z dialogami, jakie prowadzili między sobą Constatine z Batmanem. W rozmowie John jest wyluzowanym gościem, który zgrywa się na nihilistę, choć tak naprawdę wie o wiele więcej niż by na to wyglądało. Z kolei kiedy bawi się w narratora wchodzi na skrajnie patetyczne tony próbując nadać swojej wypowiedzi wzniosły klimat rodem z niedzielnych kazań w kościele. Nie potrafiłem tego zupełnie zdzierżyć.
Taka narracja jest zupełnie odmienna od tego, co widzieliśmy w Jokerze czy Księżycówce. Tam wszystko prowadzone jest w normalny sposób: bohater opowiada o swoich odczuciach i wydarzeniach bez zbędnego patetyzmu, przyprawiając to subiektywną oceną i szczyptą humoru. Zakładam, że narracyjnym zabiegiem w Przeklętym Azzarello chciał wytworzyć specyficzny klimat podkreślający zagubienie głównego bohatera oraz ciężar jaki musi nosić prowadząc swoją krucjatę, ale tak naprawdę wyszła z tego jedynie niestrawna papka.
Nie spodobał mi się również motyw
dekonstrukcji małżeństwa Thomasa i Marhy Wayne. Choć ogólnie lubię zabawy w zmianę statu quo różnych bohaterów (vide Superman w Czerwonym synu czy Hulk w Staruszku Loganie), tak ten zabieg była dla mnie zbyt radykalny. Nie wiem czy chodzi o dewaluację wyznawanych przeze mnie wartości rodzinnych, czy może za bardzo przyzwyczaiłem się do pozytywnego wizerunku Wayne'ów, bądź co bądź bardzo drażnił mnie ten motyw.
Do tego dochodzą jeszcze zupełnie niewyraźne, a wręcz niepotrzebne postacie drugoplanowe, wprowadzone chyba tylko po to, żeby wydłużyć całość komiksowego przedsięwzięcia do trzech zeszytów. Zatanna, Jason Blood, czy, skądinąd ważny dla opowieści, Deadman - ich występy można było ze spokojem odpuścić i skupić się na głównej osi wydarzeń. Jedynie występ Potwora z Bagien wniósł coś pozytywnego do opowieści i przynajmniej odczułem jakiś jego wpływ na historię.
Jeszcze kilka pozytywów. Na pewno mroczny klimat Gotham City, który jest niemal namacalny. Spowite w czerni nocy budynki miasta, kręte zaułki, spowite w kłębach dymu papierosowego pomieszczenia, przerażający klimat miejskiego cmentarza - to wszystko się czuje i pozwala głębiej wsiąknąć w opowiadaną historię. Tego klimatu nie byłoby oczywiście bez cudownych rysunków Lee Bermejo, który jest prawdziwym i jedynym bohaterem tego komiksu. Gdyby nie jego prace prawdopodobnie "Batman: Przeklęty" byłby pierwszym komiksem, którego nie doczytałem do końca i tylko dzięki tym rysunkom pozostawię sobie ten album na swojej półce.