David Michelinie, Gerry Conway, Nestor Redondo, Keith Giffen i inni – "Swamp Thing: The Bronze Age – Volume 2"Jakiś czas po zaznajomieniu się z oryginalnym runem Lena Weina, zabrałem się za kolejny tom serii zbierającej pierwsze przygody Potwora z bagien. W drugiej odsłonie "Swamp Thing: The Bronze Age" zebrane zostały pozostałe zeszyty z pierwszej serii (#14-24), uzupełnione o szereg występów gościnnych, w tym 7-odcinkową historię z "Challengers of the Unknown" – i pod tym względem 3-tomowa edycja w miękkiej oprawie zdecydowanie wygrywa z omnibusem "The Bronze Age", w którym niestety zabrakło miejsca dla czegokolwiek spoza głównych serii.
Po zeszytach autorstwa Weina scenarzystą serii został David Michelinie, spod którego ręki wyszła większość następnych odcinków. Do numeru #22 włącznie, kolejne zeszyty pisane były w podobnym stylu, do którego przyzwyczaił nas Wein, i w mojej ocenie na podobnym poziomie – niektóre chyba nawet podobały mi się bardziej. Michelinie może nie ma jakiegoś super pióra, a narracja i ilość tekstu bywają męczące, ale nie są to złe fabuły. Poszczególne historie obracają się wokół różnych motywów, niekiedy zwracają się bardziej w stronę SF, by później wrócić w rejony horroru, cały czas jednak trzymają się klimatu bliższego klasycznej fantastyce niż komiksowemu superhero. Nie brak w nich też wielu interesujących pomysłów – eksperymenty na dzieciach z numeru #14, wioska z #18 czy epidemia z #22. W dwóch odcinkach stery przejmuje Gerry Conway, który pisze już nieco nowocześniej – jego scenariusze są bardziej dynamiczne i z mniejszą ilości narracji z offu, jednak posługuje się według mnie infantylną manierą zwracania się do czytelnika spoza kadru, co trochę wytrącało mnie z lektury. Natomiast pod względem fabuły również wypada całkiem solidnie i nieźle koresponduje z wydarzeniami przedstawionymi jeszcze u Weina. Ogółem tę część tomu oceniam pozytywnie – jako podaną w nieco archaicznej formie, ale nadal sprawną kontynuację, która poziomem tak naprawdę niewiele różni się od oryginału, a przy tym zawiera kilka wartych uwagi pomysłów, które dobrze korespondują z konwencją klasycznej fantastyki.
Ostatnie dwa zeszyty (scenariusz David Anthony Craft oraz ponownie Conway) to zwrot w nieco innym kierunku. Nowe logo, nowe postacie, przypomnienie genezy Potwora, odejście od horroru na rzecz bardziej kolorowych przeciwników w maskach, no i pewna istotna zmiana u głównego bohatera. Zdaje się, że miało to być nowe rozdanie, efekt okazał się jednak rozczarowujący i serię urwano – wątki nie znalazły swojego rozwiązania, a pomyślane zmiany szybko odkręcono, by dzisiaj praktycznie usunąć je z kanonu. Te dwa ostatnie odcinki mają nieco szybszą akcję, mniej tekstu i jeśli przymknąć oko na głupawych przeciwników, to czyta się je nieźle, choć to już typowa superbohaterska ramota. Na końcu dostajemy zapowiedź kolejnego numeru – pojedynku z Hawkmanem – który już nie doczekał się publikacji.
Drugą istotną częścią tego zbioru jest run Gerry’ego Conwaya w "Challengers of the Unknown", który dostajemy tutaj w całości – choć nie jest tego tak dużo, bo całość liczy tylko 7 zeszytów. Chociaż odcinki było numerowane jako #81-87, generalnie było to nowe podejście do serii i powrót do jej publikowania po kilku latach przerwy. Conway umieszcza w niej Potwora z bagien jako regularną postać drugoplanową, a w tym czasie przygody tej grupy stały się głównym miejscem jego występów. Ta seria to dla mnie chyba największe zaskoczenie tego tomu. Miałem co do niej trochę obaw, natomiast z wszystkich zeszytów autorstwa Conwaya, to te są zdecydowanie najlepiej napisane i czyta się je bodajże najpłynniej z całego zbioru. Fabularnie to lekko kiczowate przygodowe SF z potworami, kosmitami, podróżami w czasie i tego typu pulpowymi motywami. Czytało mi się to bardzo przyjemnie, na plus oceniam fakt, że całość jest pisana mniej epizodycznie i dostajemy tu bardziej rozbudowaną historię, jak również udane wykorzystanie postaci Swamp Thinga (później również Deadmana) i czerpanie z jego kanonu. Pomimo, że był to mój pierwszy kontakt z tą grupą bohaterów, muszę przyznać, że polubiłem te postacie i nie miałbym nic przeciwko, żeby natknąć się na coś jeszcze z ich udziałem.
Tom uzupełniają gościnne występy Potwora w innych seriach, dostajemy więc też pojedyncze zeszyty z serii "The Brave and the Bold" i "DC Comics Presents", w których Swamp Thing pojawia się u boku Batmana czy Supermana. Generalnie ta część wydała mi się najmniej interesująca, aczkolwiek i w tych komiksach można znaleźć warte uwagi elementy. Największe wrażenie zrobiło na mnie opowiadanie z Supermanem i ciekawy dylemat moralny, który się w nim pojawia.
Całość zamyka bardzo fajny dodatek w postaci nieukończonej historii "The Sky Above", czyli wspomnianego spotkania z Hawkmanem, które miało pojawić się w #25 odcinku "Swamp Thinga". Dostajemy tutaj wszystkie materiały, które zachowały się z pracy nad tym komiksem – oryginalny scenariusz, listę dialogową, rysunki (część stron w formie szkiców, część już wytuszowaną i z wpisanymi dymkami – zaginęła jedynie strona 15) oraz gotową do pokolorowania okładkę. Co jest bardzo fajną sprawą, bo w gruncie rzeczy czytelnik otrzymuje niemal kompletny zeszyt, który od 1976 roku przeleżał w czyjejś szufladzie. Mimo, że status quo serii pozostaje bez zmian i wątki są nadal urwane, samo pojawienie się Hawkmana wypada całkiem nieźle. Miło też, że chociaż ta opowieść nie doczekała się normalnej publikacji, to sama fabuła nie stoi w sprzeczności z późniejszymi wydarzeniami.
Rysunkowo to oczywiście klasyczna kreska, natomiast ogląda się ją bardzo przyjemnie, a chociaż pojawia się trochę nazwisk, to całość jest bardzo równa. Główne gwiazdy to Nestor Redondo (większość odcinków "Swamp Thinga") oraz Keith Giffen (od trzeciego numeru ilustrator "Challengers of the Unknown"), obaj z lekko innym stylem, ale obaj jak najbardziej na plus. Równie pozytywnie odbieram Erniego Chana ("Swamp Thing" #24 i szkice do #25), Michaela Netzera (początek "CotU") czy Jima Aparo (zeszyty "The Brave and the Bold"). Generalnie najsłabiej wypada Murphy Anderson w historii z "DC Comics Presents", którego rysunki są nieco koślawe (zwłaszcza twarze), ale akurat ten epizod broni się pomysłem.
Nie ukrywam, że lektura bywała męcząca, a całość trochę mi zajęła, na co złożyły się solidna objętość, ilość tekstu, archaiczność narracji, jak i fakt czytania po angielsku. W ostatecznym rozrachunku jestem jednak zadowolony i nie żałuję poświęconego czasu. Pomimo zgrzytów, nadal są tutaj dobre fabuły, bardzo dobre rysunki i niezaprzeczalna wartość historyczna, poza tym doceniam skrupulatność zebrania wszystkich występów tej postaci. Na pewno za jakiś czas zabiorę się za trzeci tom tej kolekcji, w którym przejdziemy już do zeszytów bezpośrednio poprzedzających Moore’a - myślę też, że ciekawie będzie później wrócić do samego runu Alana.
Mimo słabszych momentów, za przekrojowość i kompletność należy się te 7/10.