Po dłuższym czasie nadrobiłem w końcu ostatnią lukę, jaką miałem w "Punisherach" od Egmontu, i nareszcie przeczytałem trzeci tom Marvel Knights. Nie była to lektura, której wyczekiwałem w jakiś szczególny sposób, bo o ile "Welcome Back, Frank" oceniam jako bardzo dobre, to kontynuujący je run Ennisa z 2001 roku już niekoniecznie. Pierwsze pięć zeszytów, które dostaliśmy jeszcze w pierwszym tomie, było słabiutkie, drugi tom - choć z przebłyskami - uważam za najsłabszy z dotychczas wydanych przez E, a zawarte w nim historie za mocno nierówne. Podczas lektury serii z MK irytowała mnie epizodyczność, brak dłuższych fabuł, momentami bardzo średnie rysunki, a przede wszystkim nagromadzenie głupich pomysłów, w których czasem lubuje się scenarzysta. Całości nie pomagał też fakt osadzenia w głównym uniwersum Marvela, bo przygody Castle'a lubię jednak w bardziej przyziemnej wersji niż w zespole ze Spider-Manem czy Wolverinem. Oczekiwania wobec kończącego cykl tomu miałem więc niezbyt wysokie, ale muszę przyznać, że zaskoczyłem się całkiem pozytywnie.
Nie spodziewałbym się, natomiast praktycznie wszystkich wad, które wskazywałem wcześniej, udało się uniknąć w przypadku tego zbioru. Jest złożony dość spójnie i podzielony na trzy dłuższe historie, pomiędzy które wpleciono mniejsze fabuły. Muszę przyznać, że końcówka runu wypada zdecydowanie na plus i podnosi poziom całości, finalny tom jest też chyba najbardziej wyrównany pod względem jakość spośród wszystkich trzech z Marvel Knights.
Zbiór otwiera bardzo fajny zeszyt z gościnnym występem Elektry i chociaż wspomniałem wcześniej, że niezbyt przepadam za mieszaniem Punishera z resztą świata Marvela, to w tym przypadku jej postać sprawdza się doskonale i idealnie pasuje do przygód Franka. Ten epizod wypada też dość oryginalnie pod względem fabuły, Ennis pokazuje tu bardziej ludzkie oblicze Castle'a, a scenariusz dobrze balansuje humor, który nadal jest obecny, ale bardziej stonowany i już nie tak przerysowany, jak we wcześniejszych zeszytach. Na plus oceniam również rysunki Toma Mandrake'a, który w mojej opinii wypadł tu dużo lepiej niż w pochodzącej z poprzedniego tomu historii "Hidden". Najlepsze wrażenie robią kadry przedstawiające Elektrę, której rysowanie musiało dostarczyć autorowi sporo rozrywki.
W następnej kolejności dostajemy 4-zeszytową historię "Streets of Laredo", która - co w przypadku MK nie jest takie oczywiste - jest dość mocno utrzymana w przyziemnych klimatach i bliżej jej do stylu serii z Maxa niż radosnych starć z Ruskiem. Akcja osadzona w małym miasteczku w Teksasie przywodzi na myśl bardziej westernowe nuty, a scenarzysta konfrontuje czytelnika z zaściankowością, której można się spodziewać po podobnej okolicy. Nie powiedziałbym, żeby była to jakaś szczególna czy głęboka opowieść, wydaje mi się, że przesłanie jest podane nieco zbyt wprost, a niektóre postacie na siłę stereotypowe, ale to nadal bardzo solidna robota i kawał porządnej sensacyjnej historii, a zakończenie satysfakcjonuje - zwłaszcza ostatnie panele. "Streets of Laredo" zilustrował Cam Kennedy, którego kreska jest według mnie średnia, ale nie przeszkadzała mi w trakcie lektury i nieźle zgrywała się ze scenariuszem Ennisa.
Zanim przejdziemy do kolejnej dłuższej fabuły, mamy po drodze pojedynczy zeszyt "Soap", skupiający się na postaci współpracującego z Frankiem detektywa, którego poznaliśmy jeszcze w "Welcome Back". Historia jest utrzymana w raczej humorystycznym tonie - choć humor ten jest mocno podszyty gorzkim życiem głównego bohatera - i wypada całkiem w porządku, nieźle podbudowuje postać Soapa, a przy tym sprawdza się jako wstęp do dalszych wydarzeń, bo rozpoczyna wątki, których rozwinięcie zobaczymy dopiero w finałowej historii. Zeszyt narysował Steve Dillon, którego w tym tomie stosunkowo mało - utrzymuje swój standardowy poziom, a że lubię jego styl, to i w tym przypadku mi się podobało.
Serię z 2001 roku (choć jeszcze nie cały tom) wieńczy złożone z 5 odcinków "Confederacy of Dunces". Punktem wyjścia dla fabuły jest współpraca nawiązana przez Daredevila, Spider-Mana i Wolverine'a, na celu której jest zrobienie w końcu porządku z Frankiem. Miałem trochę wątpliwości w odniesieniu do tej historii, bo Ennis ponownie sięga tu do postaci superbohaterów, a ich poprzednie występy w tej serii mi się nie podobały (może poza Daredevilem), jednak na przekór moim obawom finał runu wypada całkiem zadowalająco. Scenariusz unika debilnych pomysłów, które charakteryzowały poprzednie spotkania z Wolverinem czy Spider-Manem, bohaterowie są fajnie napisani, ich plan sensowny, a przebieg fabuły zgodny z ich charakterami. Przy okazji komiksowi udaje się dobrze grać humorem i w wielu miejscach być faktycznie zabawnym. Na plus oceniam też nieco nostalgiczne zakończenie, w którym Ennis przywołuje podobną scenę z "Welcome Back" i tym samym spina całość pewną klamrą, a Frank spoglądający na panoramę Nowego Jorku (z której od czasu tamtej historii zniknęły wieże WTC) to mocny fragment i klimatyczne zamknięcie. Za rysunki do końcowej historii odpowiada znany z "Hitmana" John McCrea, którego styl wypada podobnie jak w tamtej serii i dobrze nadaje się do ilustrowania superbohaterów w bardziej humorystycznej konwencji.
Finalnie run Ennisa dużo zyskał w moich oczach po tym tomie. W drugiej połowie poziom jest zdecydowanie bardziej wyrównany, humor wyważony, a wykorzystanie postaci Marvela ciekawsze i niesprowadzające się wyłącznie do obśmiania, ale również sensownego wpisania ich w fabułę. Seria jako całość pozostaje jednak w mojej ocenie nierówna i myślę, że jakaś jedna trzecia zeszytów mogłaby spokojnie zostać wycięta z pozytywnym skutkiem dla jakości. Powrót Ruska, mafia karłów, debilny występ Wolverine'a, kiczowaty villain z "Hidden" - tych elementów chętnie bym się pozbył, pozostawiając takie historie jak "Brotherhood", "Streets of Laredo" czy "Do Not Fall in New York City". Widać, że jest to wprawka przed Maxem, w którym Ennis wyśrubuje poziom, ale w dalszym ciągu można tu znaleźć interesujące i warte uwagi historie - szkoda tylko, że poprzetykane tymi dosyć mizernymi.
Na koniec znalazło się miejsce dla jeszcze jednej historii, którą Ennis napisał pod szyldem Marvel Knights. Zamykające tom "The Punisher: War Zone - The Resurrection of Ma Gnucci" to świeższa, bo pochodząca z 2008 roku miniseria, którą można uznać za bezpośredni sequel "Welcome Back, Frank". Ennis (a także Dillon, który powraca w warstwie graficznej) przywołuje wydarzenia z tamtego komiksu, pokazując ich skutki kilka lat później oraz powraca do postaci debiutującej w nim porucznik (w polskim wydaniu "poruczniczki") Molly von Richthofen, obrazując jej dalsze losy. Fabuła wypada dosyć filmowo, humor jest udany, rysunki dobrze uwidaczniają upływ czasu na twarzy Franka - fabularnie minęło 6 lat od śmierci mateczki i pierwszego pojedynku z Ruskiem - a historia jest w moim odczuciu niezła, ale raczej zbyteczna. Powiedziałbym, że niewiele to wniosło do czegokolwiek, a powrót mateczki Gnucci był według mnie niepotrzebny - chociaż cieszę się, że finalne rozwiązanie tej sprawy okazało się mniej głupie, niż się spodziewałem. Jest solidnie, mam też wrażenie, że będę mieć ochotę na powtórzenie tej historii w formie osobnej lektury, jednak za lepsze zakończenie dla MK uważam "Confederacy of Dunces".