Podsumowanie miesiąca zwącego się październik a więc czas na mocno przesunięte w czasie ostateczne zakończenie jednej z kolekcji Hachette, czyli Superzłoczyńcy Marvela będące przedłużeniem Superbohaterów Marvela. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!
"Red Skull" - autorzy różni. Rzecz na naszym rynku w pewien sposób arcyważna, pierwsze oficjalne (podobno pojawił się już wcześniej, ale to był jakiś oszust nie Johann Schmidtt) pojawienie się Czerwonej Czaszki autorstwa Joe Simona i Jacka Kirby'ego to zdaje się pierwszy i jedyny wydany u nas zeszyt Timely Comics jeszcze z czasów II Wojny Światowej. Jak to będzie mogło wyglądać, raczej każdy kto miał do czynienia ze starymi komiksami powinien wiedzieć tyle że będzie jeszcze śmieszniej. Paradoksalnie natomiast, lektura wcale się nie jest "męcząca" bo wbrew oczekiwaniom tekstu wcale nie ma szczególnie dużo. Drugi zeszyt pochodzi z Tales of Suspense i jest to powrót zza grobu Schmidtta we wskrzeszonym już Marvelu. Natomiast gwoździem programu będzie znany pod tytułem "Czerwona Strefa" fragment trzeciej serii "Avengers" napisany przez Geoffa Johnsa a narysowany przez Olivera Coipela. Na górze Rushmore dochodzi do odpalenia broni biologicznej, rozsiewającej wirusy żywcem pożerające ludzkie ciało. Ofiary idą w setki, zabójcza chmura cały czas poszerza swoją objętość a wirus jest tak złośliwy, że obawiają się go sami Potężni Avengers. Będziemy więc świadkiem wyścigu superbohaterów, żołnierzy, służb ratunkowych oraz wszystkich ludzi dobrej woli z czasem i śmiertelnym zagrożeniem a także przepychanek rządu Stanów Zjednocznych z główną zaczepno-obronną siłą uderzeniowej naszej planety, która zdaje się była wtedy na cenzurowanym (taki urok czytania fragmentów nie do końca wiadomo o co chodzi, tak samo jak i z tym, że niektórzy mają jakieś "si" do Waleta Kier). A, że w całą sprawę zamieszany będzie AIM i żadnym spoilerem nie będzie jeżeli powiem, że za rozpuszczenie wirusa odpowiedzialny jest Paste Pot Pete (suchy żart, oczywiście że Red Skull) to znaczy iż sprawa jest bardziej niż poważna. Coipel to na naszym podwórku znany rysownik i gwarant przyzwoitego poziomu, zachwycać się jego artyzmem raczej się nie da bo za wiele go tam nie ma, natomiast trudno nie docenić sprawności technicznej, wszystko wygląda tak jak wyglądać powinno. Nieco mniej tutaj niż w późniejszych jego pracach ciągot do nadawania postaciom tego "komiksowego" sznytu a całość nieco bardziej ciąży w kierunku realizmu. Nie wiem jak inni, ale ja jestem wielkim fanem komiksów superbohaterskich powstałych po roku 2000. Rządy Joe Quesady i co za tym idzie dopuszczenie do głosu całej rzeszy młodych i jednocześnie bardzo zdolnych twórców, odejście od kiczowatej stylistyki drugiej połowy lat 90-tych oraz (w granicach rozsądku oczywiście) urealnienie i przejście w nieco poważniejsze rejony tematyczne spowodowały, że pierwsza dekada XXI wieku to były dla Marvela (DC zresztą też) bardzo dobre lata. Niekoniecznie podchodziła mi wtedy będąca w modzie stylistyka rysunku, ale ten problem tego komiksu akurat się nie tyczy. Z czym zatem mamy do czynienia? Z naprawdę niezłym sensacyjnym thrillerem, oscylującym tematycznie wokół amerykańskiej paranoi użycia na ich terenie broni biologicznej czy tam chemicznej przez Husajna czy innego Bin Ladena (pytanie aktualne zarówno wtedy jak i teraz, czy to Marvel jest częścią machiny propagandowej, czy sami są ofiarą propagandy którą bezwiednie przekazują dalej, czy to tylko bezwzględna chęć zmonetyzowania aktualnie modnego tematu). Wiele razy to pisałem przy omawianiu starych komiksów więc napiszę raz jeszcze "to se ne vrati, pane Havranek" (wróci, wróci historia kołem się toczy). Marvel już takich komiksów dawno nie pisze, jest ostro, jest zagrożenie, pada sporo trupów po obydwu stronach, obecności żarcików się nie stwierdza a cała historia przepełniona jest atmosferą nieufności, zarówno bohaterów wobec siebie nawzajem jaki i wszystkich wobec jakichkolwiek instytucji. Wirus okazuje się, że jest wytworem rządu a jego celem miało być uśmiercanie "nie-białych" (na przykładowych zdjęciach, byli sami czarni więc aż sprawdziłem czy to nie była jakaś radosna twórczość tłumacza, ale tam faktycznie było non-whites), tyle że się wymknął spod kontroli (czy aby napewno) i zabija wszystkich, demokratycznie i pluralistycznie po równo. Ogólnie rzecz biorąc Johns jak to ma w zwyczaju, walczy od równość i sprawiedliwość dla wszystkich z wyjątkiem klas uprzywilejowanych czyli wiadomo kogo, ale te jego "non-whites" to tylko taki uładzony początek. Tam pod koniec takie ostre teksty lecą z ust naszego "ulubionego" faszysty, że nie widzę najmniejszych szans, aby dzisiaj to Marvel wydrukował nawet chcąc podkreślić jak wielkim rasistowskim squrwielem jest czarny charakter. No w każdym razie mi się podobało, taki Geoff w formie, nic wybitnego, ale napewno powyżej przeciętnej. Dobry klasyczny akcyjniak kręcący się wokół polityki (niekoniecznie zagadnień SJW) z kanonicznym Kapitanem Ameryką powiewającym flagą, bez zbędnego pierdololo, za to koniec końców pisany "ku pokrzepieniu serc". No i przede wszystkim skierowany do starszego czytelnika oczekującego akcji a chcącego uniknąć infantylizmu (oczywiście z wyjątkiem tego wpisanego w ramy gatunku). Wada - w pewnym momencie akcja za bardzo rzuca się do przodu, na jednej stronie zastanawiają się o co chodzi, na drugiej już nawalają z ostatnim bossem, tak poza tym jak najbardziej na tak. Ocena 7/10.
"Doctor Doom” - autorzy różni. Pierwsze pojawienie się legendarnego już marvelowskiego złoczyńcy na łamach Fantastycznej Czwórki pisanej wtedy przez duo Lee/Kirby. Podróże w czasie, piraci, kompletnie absurdalny plan Dooma przygotowany właściwie nie wiadomo po co, fosa z krokodylami, rakietowe plecaki, czyli wiadomo o co chodzi. Paradoksalnie tak jak nie lubię FF, to w tym przypadku spędziłem całkiem przyjemnie te kilkanaście minut. Jakby nie patrzeć jednak daniem głównym jest w tym tomie jest miniseria "Books of Doom" napisana przez Eda Brubakera a narysowana przez Pablo Raimondiego. To dosyć klasyczny w wykonaniu origin Dooma od czasów jego dzieciństwa spędzonego w cygańskim taborze, poprzez studia w USA, wypadek i założenie pancerza po zdobycie władzy w Latverii, podane w dosyć interesujący sposób, albowiem opowiedziane przez samego zainteresowanego oraz naocznych świadków wydarzeń w formie wywiadów. Rysunków Raimondiego fanem to ja nie jestem o czym zdaje się już kiedyś wspominałem, chociaż nie wiem czy nie wygląda to odrobinę lepiej niż wcześniej. Na plusy to, że unika rysowania "gadających głów" zawsze coś tam starając się umieścić dodatkowego w kadrze, całkiem nieźle potrafi też zabawić się mimiką i chyba tyle wystarczy. Po raz kolejny mamy do czynienia z okropnym komputerowym kolorowaniem, tzn. większość elementów "martwych" oraz tła to nie są w sumie najgorsze, ale te paskudne plamy "cielistego" koloru na ludziach, są po prostu nie do zaakceptowania. "Księgi Dooma" to reinterpretacja klasycznej historii Stana Lee i Jacka Kirby dotyczącej losów tytułowej postaci dokonana przez Brubakera i powiem szczerze, do mnie to trochę nie trafia i ta klasyczna też nie trafiała (zresztą Lee i Kirby też się od niej nieco odżegnywali). Jakoś nie kupuję tego, że człowiek nazywający się Victor Werner Von Doom pochodzi z cygańskiego taboru jeżdżącego po jakimś transylwanio-podobnym wschodznioeuropejskim zadupiu i władając magią (co w sumie brzmi sensownie) jest jednocześnie geniuszem w zakresie nowoczesnych technologii, na dodatek postanawia zostać królem. No, ale autor opierał się na tym co było więc powiedzmy, że trudno mu mieć to za złe. Najsłabszym elementem tego komiksu jest to, że jest on strasznie letni. Jakoś tak spodziewałem się, że historia jednego z najbardziej popularnych czarnych charakterów w dziejach komiksu, będzie nie wiem jakaś taka, hmmm...mocniejsza? mroczniejsza?...ciekawsza? Mdławe to szczerze mówiąc wszystko, nie ma w tej historii absolutnie zaskakującego, Brubaker odhacza po kolei podpunkty a-b-c...i w którymś momencie, czytelnik zaczyna się zastanawiać "a gdzie w tym wszystkim choćby odrobina artystycznego szaleństwa?". No jest ta odrobina jak Doom wykuwa pancerz i nakłada po raz pierwszy maskę w scenie wyraźnie nawiązującej do powstania Vadera w "Zemście Sithów", ta scena jest mocna. Przeszkadzała mi równie mocno sama sprzeczność charakterologiczna tej postaci, autor przedstawił go jako zimnego i raczej wycofanego co nijak się ma do faceta wymachującego co chwila opancerzoną pięścią i wykrzykującego "Doom bows to no one!!!". Ciężko właściwie zrozumieć co powoduje, że Doom odczuwa taką przewagę nad resztą ludzkości. Właściwie nie ma nic o jego konflikcie z Reedem Richardsem tak samo jak i scena wypadku nie niesie za sobą żadnego ładunku emocjonalnego. Owszem można sobie to wytłumaczyć, tym że Victor stara się marginalizować swoje porażki w swej własnej pysze, ale nie wiem czy to nie byłaby nadinterpretacja sięgająca poza zamierzenia autora. Ogólnie mam wrażenie, że niespecjalnie szczęśliwie dobrano piszącego do takiego zadania, Brubaker to dobry opowiadacz, ale niekoniecznie dobry kreacjonista, nie przypominam sobie, żeby on w którymś komiksie stworzył jakieś pogłębione rysy psychologiczne czy był szczególnie sprawny w opisywaniu stosunków międzyludzkich. Zresztą tak czy inaczej sprytnym wybiegiem nie ustawia tego originu jako 100% kanonu, bo cała historia może się okazać zwykłymi bajędami. Komiks sprawnie napisany i nie przynudza co czyni go nieco więcej niż średniakiem, ale na wiele sposobów raczej rozczarowujący. Ocena -6/10.
„Magneto” - autorzy różni. Aż trzy historie, będące pomieszaniem z poplątaniem z różnorodnych serii, ale mniej więcej łączące się fabularnie i wydane wyraźnie w swoim sąsiedztwie. Tom zaczyna się z wysokiego "C", jednozesztówką z X-Men vol. 2 autorstwa Joe Kelly'ego z rysunkami Alana Davisa w którym akcja potoczy się dwutorowo. Oddzielnie będziemy obserwować Magneto, który w przebraniu porozmawia sobie z najzwyklejszym robotnikiem budowlanym "o życiu" a od jego odpowiedzi uzależni decyzję o wydaniu wojny całej ludzkości a oddzielnie Xaviera obserwującego swoich X-Men ratujących płonący szpital dziecięcy na przekór całemu światu. Obydwie części są równie znakomite i wiele mówiące o charakterach swoich bohaterów, cierpiący na kryzys ideowy Charles przekona się, że musi jeszcze dużo się nauczyć zarówno od swoich uczniów jak i od reszty ludzkości a Magus pozostawi czytelnikowi do decyzji czy sam niewiele rozumie czy jednak rozumie a po prostu szuka tylko wymówek i jest zwykłym ch....Dzięki tej historyjce z wysokimi oczekiwaniami podeszłem do reszty tomu, ale na szczęście Marvel mnie nie zawiódł i zgasił mój entuzjazm niczym peta w popielniczce. Kolejną historią jest "Wojna Magneto", która w połowie będzie się opierać na bitce X-Menów z Acolytes na terenie Szkoły a w połowie na bitce X-Men z Magneto i Acolytes na Antarktydzie. Aby uatrakcyjnić tę nienazbyt skomplikowaną "fabułę" dostaniemy drugi czarny charakter, czyli mi osobiście kompletnie nieznaną Astrę oraz dobrego klona Magneto. Wynikiem tych wydarzeń będzie przyznanie Magneto władzy nad Genoshą przez ONZ (
) i pozwolenie na utworzenie tam państwa mutantów i właściwie jedyne co dobrego można powiedzieć o tym fragmencie to występy Wolviego i Rogue, którą o ile zawsze w sumie lubiłem to ostatnimi czasy staje się jedną z moich ulubionych postaci w X-Men. No powiedzmy klon o imieniu Jospeh wypada po japońsku czyli jako-tako. Część trzecia to trzy-zeszytowa miniseria "Magneto Rex", wydaje się bezpośrednia kontynuacja "Magneto's War". Ot poturbowany i pozbawiony praktycznie mocy po wydarzeniach na biegunie Magneto obejmuje władzę nad zniszczoną przez wojnę domową Genoshą a naprzeciwko niego stanie jeden z wcześniej gnębionych mutantów, bardzo ambitny przywódca quasi-religijnego ruchu "wyzwolenia" a także Rogue z Quicksilverem. Rysunki na poziomie przyzwoity, ale po nazwiskach typu Alan Davis czy Leinil Francis Yu, spodziewać się czegoś poniżej raczej trudno. Oczywiście należy wziąć uwagę na datę powstania i pewien poziom kiczowatej stylistyki może dla niektórych stanowić przeszkodę nie do przeskoczenia. Cóż mogę powiedzieć, początek był bardzo zachęcający, ale to tylko początek. Teoretycznym zamierzeniem kolekcji jest ukazanie przekrojowych a jednocześnie ważnych komiksów o danych postaciach. Tyle w teorii w praktyce wyszło to w tym wypadku bardzo średnio. Ot Magneto wraca znowu do roli czarnego charakteru a czy to ważne? Teoretycznie rola władcy Genoshy to powinna być ważnym punktem w jego CV, natomiast w rzeczywistości rzadko kto dzisiaj o tym wspomina. A co najgorsze te historyjki to właściwie rzecz biorąc zwykłe mordobicia z kolesiem strzelającym błyskawicami z palców, jakich pełno w gatunku, może i mające jakieś lepsze momenty, ale to tylko momenty. Dodatkowy plus to Acolytes z Amelią Voght i Fabianem Cortezem do których zawsze miałem słabość, ale nawet z tym plusem to nie zasługuje na więcej niż 5/10.
"MODOK" - autorzy różni. Jeden z tych superzłoczyńców z których fani komiksów cisną największą bekę. Facet ma podwójnego pecha jednocześnie posiadając absurdalny wygląd, oraz należąc do grupy złowrogich supergeniuszy, których genialne plany zawsze spalają na panewce. No cóż, jego pech, jego sprawa. Tym razem do czynienia będziemy mieli z trzema historiami. Pierwsza to dwuzeszytowy debiut MODOKA w wykonaniu samego Dynamicznego Duetu czyli Stana Lee i Jacka Kirby w bardzo wczesnobondowym stylu. Druga, objętości jednego zeszytu autorstwa również Stana tyle że ze świetnymi rysunkami Gene Colana to powrót łotra do Nowego Jorku i rozróba z udziałem Kapitana Ameryki i Falcona w oparach pre-black lives matters (niewiele się zmieniło przez tyle lat, sądząc po tym co możemy zobaczyć) połączona z historią powstania tego dziwnego czarnego charakteru. Reszta to pięcio-zeszytowa miniseria "Super Villain Team-Up:MODOK'S 11" autorstwa Fredericka Van Lente z rysunkami Francisa Portela i na niej się skupię. Mamy tutaj do czynienia z komedią akcji (nie wiem jak inni, ale ja jak słyszę połączenie słów Marvel i komedia to zaczynają mnie dopadać torsje, ale nie uprzedzajmy faktów) w dosyć hojny sposób czerpiącą również z komedii kryminalnych, zresztą tytuł nawiązujący do jedengo z najbardziej znanych filmów tego gatunku a właściwie filmów dwóch czyli "Ocean's 11" do czegoś zobowiązuje. Początek będzie dosyć klasyczny dla tego typu historii, poznamy kilka czarnych charakterów (raczej znanych polskiemu czytelnikowi) których możemy określić jako nieudaczników w najlepszym wypadku solidnych drugoligowców, którzy (każdy na swój sposób) zostaną zaproszeni (raczej zwabieni) do podejrzanej meliny, w której poznają oczywiście nie kogo innego tylko samego szefa A.I.M.u chwilowo wyrzuconego na kopach ze swojej organizacji oraz jego plan (a nawet P.L.A.N.). A nasz nieszczęsny superzłoczyńca wpadł na kolejny ze swoich dziwnych pomysłów a mianowicie na kradzież superpotężnego źródła energii z niewidzialnego statku kosmicznego przybyszy z przyszłości, którzy od czasu do czasu wpadają na Ziemię, aby ją sobie badać. Do tego potrzebne są mu specyficzne umiejętności, każdego z członków drużyny (raczej bandy) i dlatego każdemu oferuje za skok kilka milionów dolarów a że większość z nich akurat znajduje się w większej potrzebie niż zwykle, nikt się długo nie zastanawia. O tym, że te dolary niekoniecznie muszą im się do czegoś przydać bo nasz łotr zamierza użyć urządzenia z przyszłości do naładowania Kosmicznej Kostki za pomocą której ma zamiar zniszczyć planetę to im nie wspomina bo i po co? Ale nawet najlepsze P.L.A.N.y mogą spalić na panewce, jeżeli w sprawę wmieszają się byli koledzy i (przede wszystkim) koleżanki z A.I.M.u oraz Mandaryn, tylko czy istnieje coś czego nie dałby rady przewidzieć Mentalny Organizm Desygnowany do Obliczeń? Rysunki Porteli sprawiły na mnie całkiem dobre wrażenie, dosyć złożone, całkiem szczegółowe, niekoniecznie kojarzące się z komiksem superbohaterskim, bardziej z czymś przynależącym do Vertigo (kilka plansz było wyraźnie inspirowanych Doom Patrolem, chociaż w sumie też ten gatunek), okazjonalne błędy w anatomii podczas scen akcji jakoś strasznie nie przeszkadzają. Tak czy inaczej o dziwo, komiks okazał się naprawdę niezły. Akcji sporo i to takiej z gatunku "nie nudzi", humor wcale nie jest budowany za pomocą sucharów (MODOC powtarzający z przyzwyczajenia swoje stare imię potrafi rozbawić), ba znajdzie się tutaj nawet jeden z lepszych dowcipów jakie widziałem w komiksie na temat nierówności płciowej. Komiks rzecz jasna często stara się nas zaskoczyć, zresztą co to byłby za "heist", gdyby każdy nie starał się przekręcić każdego? Natomiast oprócz fabularnych twistów, jest wypełniony dziwnymi pomysłami czy też dziwnymi dowcipami, ale "dziwnymi" w sensie fajnymi. Delikatnie zmieniono origin naszego mega-mózga, ale to tylko po to, aby było bardziej pikantnie. Van Lente nie jest u nas kompletnie nieznaną postacią, aczkolwiek trudno powiedzieć o jakiejś rozpoznawalności, pan Portel jest dla mnie kompletnie anonimowy i po raz kolejny okazuje się, że dwóch artystów z tylnego rzędu, którzy dostali absolutnie wolną rękę, bo nie podejrzewam aby jakiś redaktor przejmował się co napiszą w komiksie o MODOK-u, stworzyło coś naprawdę przyjemnego. Ocena 7/10.
"Ultron" - autorzy różni. Dwa pierwsze zeszyty to klasyczna historia Roya Thomasa i Johna Buscemy "Chaos nad Manhattanem". Pierwszy występ tytułowego złoczyńcy w swojej znanej wszystkim postaci Ultrona-5, co się stało z numerkami 2,3,4 nie wiadomo. Dodatkowo pierwszy występ (nowego) Czarnego Rycerza jako bohatera nie złoczyńcy oraz dziwne zachowanie Jarvisa, którego na miejscu Avengers wysłałbym do zatrudniaka, no ale co kto lubi. A jak ktoś właśnie lubi starocie to pewnie przyjmie pozytywnie tę historyjkę, jak nie bardzo to można ominąć, poziomem raczej się nie wyróżnia w gąszczu takich komiksów. Większą część tego numeru zajmuje "Furia Ultrona" autorstwa Ricka Remendera i Jerome Openy, znaczy się można uznać iż coś poniżej poziomu dobry będzie rozczarowaniem. Obydwaj panowie wzięli się za kanoniczną przy postaci akurat tego czarnego charakteru tematykę czyli jego związek z Hankiem Pymem. Prolog to lekki powrót do przeszłości w postaci olbrzymiej rozpierduchy w Nowym Jorku z udziałem wszystkich zainteresowanych, czyli jego mieszkańców, Avengers oraz morderczego robota, który na koniec niczym Hulk zostanie wystrzelony w kosmos raz na zawsze (czyli do następnej strony). Po wskoczeniu w dzień dzisiejszy (czyli w 2015), spotkamy Avengers rozrabiających w kryjówce AIMu, gdzie Hank, który najwyraźniej przeszedł jakąś wewnętrzną przemianę wyłączy zbuntowane Sztuczne Inteligencje za pomocą jednego ze swoich magicznych urządzeń czym doprowadzi do wściekłości Visiona. Androidalny superbohater twierdzi, że Giant Man dokonał morderstwa, ten twierdzi, że na dobrą sprawę wyłączył telewizor, na pytanie Visiona co w takim razie myśli o nim, Pym nie odpowiada wprost, ale brak odpowiedzi może być również odpowiedzią. Część Avengerów jasno stanie po stronie sztucznego człowieka twierdząc, iż Avengerzy nie zabijają a druga część również stanie po jego stronie, tylko tak trochę mówiąc jedno a myśląc, że wciśnięcie czerwonego przycisku Ultronowi zaoszczędziłoby im wielu kłopotów a także ocaliło wiele istnień. Zastanawiać się oni długo nad tym zagadnieniem nie będą, bo oto na ziemię przybędzie Eros vel Starfox, który jako jedyny uciekł z opanowanego przez szalonego robota Tytana a tuż za nim zjawi się sam On, żeby było śmieszniej pod postacią planety (czy tam księżyca). Wydarzenia te staną się przyczynkiem do wielkiej bijatyki trwającej już do końca komiksu podczas której szeregi superbohaterów będą stale topnieć, jako że Ultron dysponuje jakimś wirusem, który zainfekowanych zamienia błyskawicznie w cyborgi pod swoją kontrolą (taaaaa...głęboki wzdech). Nie będę ukrywał, że zawsze byłem pod wielkim wrażeniem rysunków Jerome Openy, nie jest to moja ulubiona "stylistyka", ale w swojej dziedzinie jest on świetny. Facet wyraźnie kontynuuje dzieło Jima Lee (czy tam Whilce'a Portacio obaj zaczynali mniej więcej w tym samym czasie), kontynuowane przez Andy Kuberta, ale robi to na swój własny autorski sposób, nie da się jego rysunków pomylić z kimś innym. Zawsze mi się podobał w jakiś sposób on potrafił oddać dynamizm sytuacji jak ktoś wali kogoś w mordę to nie potrzeba żadnych onomatopeji bo oglądanie tego już fizycznie boli, jak Pająk śmiga gdzieś na sieci to faktycznie śmiga a nie wisi przyczepiony. Co dosyć zabawne Opena jest chyba wielkim fanem Mony Lisy, on bardzo często rysuje swoich bohaterów tak, że wyglądają jakby się prawie uśmiechali, na dodatek często spoglądających jakby lekko z góry (przez co zapewne zawsze najfajniej wychodzą mu postacie o których wiemy, że są cyniczne z charakteru lub mają przerośnięte ego - czyli połowa Marvela). Jednym słowem (dwoma) świetna robota. Niestety nie da się powiedzieć tego o scenariuszu Remendera. Sam początek zapowiadał się na coś ciekawego, ale dosyć szybko rozmywa się to w wśród fruwających błyskawic, błyskających laserów i uderzających pięści. Autor wziął klasyczny konflikt tragiczny relacji ojciec-syn rodem z greckiej tragedii, który w przypadku Hanka i Ultrona nigdy mnie nie przekonywał (zakończenie jest nieco kuriozalne) oraz równie klasyczne "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach" na które dawno już Stan Lee odpowiedział a którego bohaterowie nawet nie będą próbowali rozwikłać (no dobra, może zakończenie wskazywać, którą stronę wybrał w końcu, ale dlaczego i kiedy sprawę przemyślał pojęcia nie mam). Do tego w jaki sposób wykorzystał wymaglowany na wszystkie strony temat Tom King który swoim "Visionem" zastrzelił całą konkurencję całe lata świetlne ot takie pif-paf-bum w świetnej oprawie graficznej i tylko za nią -6/10.
"Thanos" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt czyli Iron Man Jima Starlina jak to często bywa w tej kolekcji raczej dla fanów wykopalisk ewentualnie dla kogoś dla kogo będzie gratką pierwsze pojawienie się w opowieści obrazkowej Thanosa i Draxa Niszczyciela. Reszta albumu to "Thanos Powstaje" autorstwa Jasona Aarona z rysunkami Simone Bianchiego, komiks na naszym rynku zapewne z powodów filmowych jak i z uwagi na autora bardzo popularny bo pomimo conajmniej dwóch dodruków, już od dawna niedostępny w regularnej sprzedaży. Mamy więc do czynienia tutaj z historią powstania (w sensie jako ukształtowanej postaci, nie jego spłodzenia) szalonego tytana. Komiks zmienia nieco przeszłość Thanosa, nie są to może dramatyczne zmiany, ale Aaron trochę namieszał w wizji technologicznie rozwiniętego Tytana, średnio trafnie moim zdaniem, ale ja raczej ogólnie niespecjalnie lubię takie grzebanie w przeszłości. Uwagę z pewnością zwracają grafiki pana Bianchi, posępne i przede wszystkim dobrze oddające mimikę co w komiksie zawadzającym o gatunek zwany "psychologicznym" jest dosyć ważne, stylowo zdecydowanie bliższe komiksowi europejskiemu. Drażni brak jakiegokolwiek tła na sporej ilości kadrów a także praca kolorystów, których jest dwóch a efekty ich pracy są, no cóż...różne. Największym problemem tego komiksu jest...no nie w sumie ile razy mogę powtarzać po samym sobie. Moim największym problemem jest, że właściwie rzecz biorąc, niczego się o tym Thanosie nie dowiedziałem. Więcej, nie tylko się nie dowiedziałem, ale autor chyba nie bardzo starał się cokolwiek na ten temat wymyślić a to co mu wyszło, wskazywałoby na to, że nie tylko się nie starał, ale i chyba niespecjalnie potrafił ugryźć temat. Album podzielony jest na pięć zeszytów z których każdy opisuje kolejne etapy życia Thanosa i pomiędzy którymi ciężko znaleźć jakiekolwiek łączniki. Thanos przechodzi rozwój swojej osobowości w kierunku masowego mordercy łamiąc kolejne granice na dobrą sprawę z niewiadomo jakich powodów, no chyba że przyjąć punkt widzenia jego matki tuż po porodzie, że to nienormalny potwór od samego startu. No tyle, że ten rozwój od zahukanego kujona do najstraszliwszego wojownika wszechświata jest szczerze mówiąc średnio wiarygodny. Nie pomaga również średnio wiarygodna kreacja świata, naprawdę w całym kosmosie szkoły przypominają amerykański High School w którym futboliści gnębią okularników a ci się ślinią do pomponiar? Natomiast jedno trzeba Aaronowi przyznać, jest on jednak niezłym scenarzystą a sama opowieść potrafi wciągnąć. Na plus tytułowy "bohater" pod koniec swojej drogi, trzeba przyznać, że faktycznie potrafi wzbudzić grozę na dodatek to prawdziwie podły wujek, brakuje ostatnio nieco takich postaci. Komiks, może i robiony po łebkach, bardziej w celu aby artysta ze znanym nazwiskiem sprzedał coś ludziom spragnionym poznać superłotra, którym dzięki filmom zafascynował się na chwilę cały świat, ale i w tym można znaleźć plusy. Bo może i nieco lakoniczne i płaskie (chociaż udające coś głębszego), tyle, że Aaron postawił tutaj nieco na szok czytelnika i to wcale nie jest zły pomysł. Trzeba przyznać, że znajdziemy tu kilka mocnych scen, które zwłaszcza w przypadku Marvela zdziwią a i wrażenie zrobią, brakuje im obecnie jakiejś osobnej nieco zbrutalizowanej linii w stylu Max, no ale to wiadomo Disney-Marvel ma być "family friendly" i najlepiej kolorowo. Ogólnie spodziewałem się czegoś lepszego, ale tragedii nie ma. Ocena 6/10.
"Apocalypse" - autorzy różni. No teraz prawdziwe ciasteczko, czyli jeden z moich ulubionych czarnych charakterów i jednocześnie wrogów X-Men. Pierwsze dwa zeszyty to fragment początków serii X-Factor. Tak jak lubię komiksy z lat 80-tych tak ten mnie kompletnie wynudził. Na uwagę zasługują jedynie Cyclops jako hardcorowy palant (chociaż to u niego częste) i jego drama z Madelyne Pryor i Jean Grey, która zaczyna romansować z Angelem (coś dla fanów telenoweli) oraz oczywiście pierwsze pojawienia się En Sabah Nura, który od początku wyglądał na gotową postać, z wyglądu z grubsza taki jak dzisiaj (z wyjątkiem parszywej mordy, którą na szczęście później nieco zmodyfikowano) z filozofii identyczny. Daniem głównym jest "Nadejście Apocalypse'a" miniseria autorstwa Adama Polliny i Terry Kavanagha przedstawiająca historię powstania najstarszego mutanta na świecie. Jak raczej wszyscy wiedzą początki tytułowej postaci sięgają starożytnego Egiptu, tysiące lat temu jak niemowlę został on porzucony na pustyni z racji swojego wyglądu. Przygarnięty zostaje przez plemię jakichś pustynnych nindżów wyznających zasadę najsilniejszy przetrwa. Jego przybrany ojciec jest szefem owej bandy, czyli najtwardszym twardzielem wśród reszty twardzieli a przygarnął go a właściwie nie wiadomo dlaczego, autor w to nie wnikał (jak w wiele innych rzeczy). Przeskoczymy później dwadzieścia lat do przodu, będąc odmieńcem En Sabah Nur nie jest specjalnie tolerowanym członkiem sekty/plemienia, ale z racji tego, że jego ojca dalej się wszyscy boją a sam jest świetnym wojownikiem to jakoś tam funkcjonuje. No, ale jego spokojne życie pustynnego rabusia zostanie zakończone przez faraona Rama Tuta, który okaże się samym Kangiem Zdobywcą (dlaczego trzydziestowieczny dyktator miałby siedzieć w jakimś zasranym przez skarabeusze Egipcie epoce kamienia pół-łupanego nie mam pojęcia i Kavangh chyba też nie) a sam bohater (tego komiksu oczywiście a nie ogólnie bohater) zostanie wplątany w intrygę pomiędzy sobą, Kangiem, jego generałem Ozymandiasem będącym niegdyś następcą tronu oraz siostrą Ozymandiasa (taka zawsze musi być w historii o tragicznie odrzuconym). Rysunki Polliny słabe, nie chce mi się więcej tego komentować, tak samo jak i całej reszty. Myślałem, że dostanę coś ciekawego na temat tego łotra, a to zamiast pogłębić jego postać to właściwie jeszcze bardziej ją wypłaszczyło ot kolejny chłopina pokrzywdzony co to mógł być wielki, ale się nieszczęśliwie zakochał i po odrzuceniu przez ukochaną z powodu brzydkiego ryja postanowił podpalić świat. Historia jest pokręcona (jakieś przeznaczenia, nawet Fantastyczna Czwórka nie wiadomo po co) z postaciami o niejasnych motywacjach, na dodatek niespecjalnie wciągająca. Chciałbym napisać cokolwiek więcej, ale po trzech tygodniach od lektury właściwie niewiele pamiętam, czyli pewnie nie aż tak strasznie, bo strasznie to bym pamiętał dobrze. Ocena 4/10.
"Venom" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt, czyli legendarny #300 serii Amazing Spider-Man autorstwa Micheliniego i McFarlane'a, przemielony nawet w naszym kraju niczym śmierć na tysiąc sposobów, słowo legendarny nie jest tu żadnym nadużyciem to dalej po tylu latach świetny komiks. Daniem głównym będzie zatem Venom - Dark Origin autorstwa Zeba Wellsa i Angela Mediny. Ameryki nie odkryję bo tytuł jest dosyć oczywisty jeżeli napiszę, że będziemy tu mieli przedstawioną historię Eddiego Brocka (bardziej jego niż Venoma). Historię rozpoczynającą się od czasów dzieciństwa w szkole, poprzez karierę dziennikarza do jej końca, połączenie się z Symbiontem, aż po pierwszy pojedynek z Człowiekiem-Pająkiem (ostatni zeszyt Dark Origin to w sumie przepisany zeszyt duetu M&M). Rysunki Mediny, dla mnie okropieństwo. Ja wiem, że został wybrany prawdopodobnie dlatego, że jego praca naśladują stylistykę Todda (zresztą rysował spin-off Spawna, Sama & Twitcha), ale to co mu wychodzi zwłaszcza jeżeli chodzi o twarze (ta szkolna sympatia Eddiego wygląda jakby tknięta piętnastoma różnymi schorzeniami genetycznymi) to kompletny koszmar (uśmiechnięty Edward na całą stronę, będzie mi się śnił po nocach). Kurde, ten facet chyba nie potrafi nawet narysować normalnego kota (wygląda jak upośledzony gremlin). Na plus dosyć spora ilość szczegółów na rysunkach i nie oszukujmy się rzecz dosyć ważna, wygląd samego Venoma. A ten w wykonaniu Amerykanina wygląda naprawdę dobrze, pełno wszędzie tych jego pełzających wypustek, macek, glutów czy jak to tam nazwać a nawet jak się trzyma "w kupie" to cały czas mamy wrażenie, że ta jego nowa "skóra" cały czas po nim pływa-jest w ruchu a to chyba mniej więcej tak powinno wyglądać. Niestety w ślad za dyskusyjną oprawą graficzną idzie jeszcze chyba słabsza warstwa merytoryczna. Bardzo średnio moim zdaniem wyszło przedstawienie Eddiego Brocka jako postaci, do której nie odczuwamy najmniejszej nawet sympatii już od dziecka. Może nie to, żeby robić z niego odrazu pana doskonałego, ale sądzę że w tym przypadku lepsza byłaby klasyczna historia upadku nawet i obdarzonego ludzkimi słabościami, ale w gruncie rzeczy porządnego człowieka, którego spotkał "jeden, zły dzień". Podczas gdy tutaj od samego początku Edward Brock Jr. to przegryw i to nie z gatunku tych, do których da się w jakiś sposób polubić czy chociażby odczuwać na ich widok litość tylko palant i kompulsywny oszust. Ale to co tutaj najgorsze to to, że ta mini-seria to w końcu nie żaden retcon tylko na poły prequel na poły remake, który ma wielki problem ze zgodnością z materiałem źródłowym. Z dalszej perspektywy tak z grubsza tu wszystko zgadza się ze wspomnianym wcześniej numerem trzysetnym, tyle że cały czas odnosiłem wrażenie, że duet twórców zaprezentował swoją pracę, którą napisał nie na podstawie lektury (na litość boską to tylko jeden zeszyt i to na dodatek bardzo ważny dla całego Marvela!!!), tylko na podstawie tego co streścił im jakiś znajomy...i to spotkany w knajpie...i to po kilku piwach. Sporo tych niedokładności to zwykłe pierdoły tylko drażniące po prostu, ale są także przypadki na wyższym poziomie nonsensu (zacznijmy od tego, że najwyraźniej Eddie jest młodszy od Petera). Czy jest coś na plus? Tak, końcowa scena w tubie dźwiękowej u Fantastycznej Czwórki, jest świetna i całkiem nieźle nakreśla stosunki łączące człowieka i kosmitę, no ale skoro na kilku-zeszytową miniserię tak naprawdę podobają ci się dwie ostatnie strony to znaczy, że coś jest mocno nie tak. Dla mnie zawód, lektura nawet nie przeciętna. Ocena 4/10.