Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 148246 razy)

radioblackmetal i 5 Gości przegląda ten wątek.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #585 dnia: So, 25 Listopad 2023, 11:08:52 »
  Podsumowanie miesiąca zwącego się październik a więc czas na mocno przesunięte w czasie ostateczne zakończenie jednej z kolekcji Hachette, czyli Superzłoczyńcy Marvela będące przedłużeniem Superbohaterów Marvela. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


  "Red Skull" - autorzy różni. Rzecz na naszym rynku w pewien sposób arcyważna, pierwsze oficjalne (podobno pojawił się już wcześniej, ale to był jakiś oszust nie Johann Schmidtt) pojawienie się Czerwonej Czaszki autorstwa Joe Simona i Jacka Kirby'ego to zdaje się pierwszy i jedyny wydany u nas zeszyt Timely Comics jeszcze z czasów II Wojny Światowej. Jak to będzie mogło wyglądać, raczej każdy kto miał do czynienia ze starymi komiksami powinien wiedzieć tyle że będzie jeszcze śmieszniej. Paradoksalnie natomiast, lektura wcale się nie jest "męcząca" bo wbrew oczekiwaniom tekstu wcale nie ma szczególnie dużo. Drugi zeszyt pochodzi z Tales of Suspense i jest to powrót zza grobu Schmidtta we wskrzeszonym już Marvelu. Natomiast gwoździem programu będzie znany pod tytułem "Czerwona Strefa" fragment trzeciej serii "Avengers" napisany przez Geoffa Johnsa a narysowany przez Olivera Coipela. Na górze Rushmore dochodzi do odpalenia broni biologicznej, rozsiewającej wirusy żywcem pożerające ludzkie ciało. Ofiary idą w setki, zabójcza chmura cały czas poszerza swoją objętość a wirus jest tak złośliwy, że obawiają się go sami Potężni Avengers.  Będziemy więc świadkiem wyścigu superbohaterów, żołnierzy, służb ratunkowych oraz wszystkich ludzi dobrej woli z czasem i śmiertelnym zagrożeniem a także przepychanek rządu Stanów Zjednocznych z główną zaczepno-obronną siłą uderzeniowej naszej planety, która zdaje się była wtedy na cenzurowanym (taki urok czytania fragmentów nie do końca wiadomo o co chodzi, tak samo jak i z tym, że niektórzy mają jakieś "si" do Waleta Kier). A, że w całą sprawę zamieszany będzie AIM i żadnym spoilerem nie będzie jeżeli powiem, że za rozpuszczenie wirusa odpowiedzialny jest Paste Pot Pete (suchy żart, oczywiście że Red Skull) to znaczy iż sprawa jest bardziej niż poważna. Coipel to na naszym podwórku znany rysownik i gwarant przyzwoitego poziomu, zachwycać się jego artyzmem raczej się nie da bo za wiele go tam nie ma, natomiast trudno nie docenić sprawności technicznej, wszystko wygląda tak jak wyglądać powinno. Nieco mniej tutaj niż w późniejszych jego pracach ciągot do nadawania postaciom tego "komiksowego" sznytu a całość nieco bardziej ciąży w kierunku realizmu. Nie wiem jak inni, ale ja jestem wielkim fanem komiksów superbohaterskich powstałych po roku 2000. Rządy Joe Quesady i co za tym idzie dopuszczenie do głosu całej rzeszy młodych i jednocześnie bardzo zdolnych twórców, odejście od kiczowatej stylistyki drugiej połowy lat 90-tych oraz (w granicach rozsądku oczywiście) urealnienie i przejście w nieco poważniejsze rejony tematyczne spowodowały, że pierwsza dekada XXI wieku to były dla Marvela (DC zresztą też) bardzo dobre lata. Niekoniecznie podchodziła mi wtedy będąca w modzie stylistyka rysunku, ale ten problem tego komiksu akurat się nie tyczy. Z czym zatem mamy do czynienia? Z naprawdę niezłym sensacyjnym thrillerem, oscylującym tematycznie wokół amerykańskiej paranoi użycia na ich terenie broni biologicznej czy tam chemicznej przez Husajna czy innego Bin Ladena (pytanie aktualne zarówno wtedy jak i teraz, czy to Marvel jest częścią machiny propagandowej, czy sami są ofiarą propagandy którą bezwiednie przekazują dalej, czy to tylko bezwzględna chęć zmonetyzowania aktualnie modnego tematu). Wiele razy to pisałem przy omawianiu starych komiksów więc napiszę raz jeszcze "to se ne vrati, pane Havranek" (wróci, wróci historia kołem się toczy). Marvel już takich komiksów dawno nie pisze, jest ostro, jest zagrożenie, pada sporo trupów po obydwu stronach, obecności żarcików się nie stwierdza a cała historia przepełniona jest atmosferą nieufności, zarówno bohaterów wobec siebie nawzajem jaki i wszystkich wobec jakichkolwiek instytucji. Wirus okazuje się, że jest wytworem rządu a jego celem miało być uśmiercanie "nie-białych" (na przykładowych zdjęciach, byli sami czarni więc aż sprawdziłem czy to nie była jakaś radosna twórczość tłumacza, ale tam faktycznie było non-whites), tyle że się wymknął spod kontroli (czy aby napewno) i zabija wszystkich, demokratycznie i pluralistycznie po równo. Ogólnie rzecz biorąc Johns jak to ma w zwyczaju, walczy od równość i sprawiedliwość dla wszystkich z wyjątkiem klas uprzywilejowanych czyli wiadomo kogo, ale te jego "non-whites" to tylko taki uładzony początek. Tam pod koniec takie ostre teksty lecą z ust naszego "ulubionego" faszysty, że nie widzę najmniejszych szans, aby dzisiaj to Marvel wydrukował nawet chcąc podkreślić jak wielkim rasistowskim squrwielem jest czarny charakter. No w każdym razie mi się podobało, taki Geoff w formie, nic wybitnego, ale napewno powyżej przeciętnej. Dobry klasyczny akcyjniak kręcący się wokół polityki (niekoniecznie zagadnień SJW) z kanonicznym Kapitanem Ameryką powiewającym flagą, bez zbędnego pierdololo, za to koniec końców pisany "ku pokrzepieniu serc". No i przede wszystkim skierowany do starszego czytelnika oczekującego akcji a chcącego uniknąć infantylizmu (oczywiście z wyjątkiem tego wpisanego w ramy gatunku). Wada - w pewnym momencie akcja za bardzo rzuca się do przodu, na jednej stronie zastanawiają się o co chodzi, na drugiej już nawalają z ostatnim bossem, tak poza tym jak najbardziej na tak. Ocena 7/10.
 
  "Doctor Doom” - autorzy różni. Pierwsze pojawienie się legendarnego już marvelowskiego złoczyńcy na łamach Fantastycznej Czwórki pisanej wtedy przez duo Lee/Kirby. Podróże w czasie, piraci, kompletnie absurdalny plan Dooma przygotowany właściwie nie wiadomo po co, fosa z krokodylami, rakietowe plecaki, czyli wiadomo o co chodzi. Paradoksalnie tak jak nie lubię FF, to w tym przypadku spędziłem całkiem przyjemnie te kilkanaście minut. Jakby nie patrzeć jednak daniem głównym jest w tym tomie jest miniseria "Books of Doom" napisana przez Eda Brubakera a narysowana przez Pablo Raimondiego. To dosyć klasyczny w wykonaniu origin Dooma od czasów jego dzieciństwa spędzonego w cygańskim taborze, poprzez studia w USA, wypadek i założenie pancerza po zdobycie władzy w Latverii, podane w dosyć interesujący sposób, albowiem opowiedziane przez samego zainteresowanego oraz naocznych świadków wydarzeń w formie wywiadów. Rysunków Raimondiego fanem to ja nie jestem o czym zdaje się już kiedyś wspominałem, chociaż nie wiem czy nie wygląda to odrobinę lepiej niż wcześniej. Na plusy to, że unika rysowania "gadających głów" zawsze coś tam starając się umieścić dodatkowego w kadrze, całkiem nieźle potrafi też zabawić się mimiką i chyba tyle wystarczy. Po raz kolejny mamy do czynienia z okropnym komputerowym kolorowaniem, tzn. większość elementów "martwych" oraz tła to nie są w sumie najgorsze, ale te paskudne plamy "cielistego" koloru na ludziach, są po prostu nie do zaakceptowania. "Księgi Dooma" to reinterpretacja klasycznej historii Stana Lee i Jacka Kirby dotyczącej losów tytułowej postaci dokonana przez Brubakera i powiem szczerze, do mnie to trochę nie trafia i ta klasyczna też nie trafiała (zresztą Lee i Kirby też się od niej nieco odżegnywali). Jakoś nie kupuję tego, że człowiek nazywający się Victor Werner Von Doom pochodzi z cygańskiego taboru jeżdżącego po jakimś transylwanio-podobnym wschodznioeuropejskim zadupiu i władając magią (co w sumie brzmi sensownie) jest jednocześnie geniuszem w zakresie nowoczesnych technologii, na dodatek postanawia zostać królem. No, ale autor opierał się na tym co było więc powiedzmy, że trudno mu mieć to za złe. Najsłabszym elementem tego komiksu jest to, że jest on strasznie letni. Jakoś tak spodziewałem się, że historia jednego z najbardziej popularnych czarnych charakterów w dziejach komiksu, będzie nie wiem jakaś taka, hmmm...mocniejsza? mroczniejsza?...ciekawsza? Mdławe to szczerze mówiąc wszystko, nie ma w tej historii absolutnie zaskakującego, Brubaker odhacza po kolei podpunkty a-b-c...i w którymś momencie, czytelnik zaczyna się zastanawiać "a gdzie w tym wszystkim choćby odrobina artystycznego szaleństwa?". No jest ta odrobina jak Doom wykuwa pancerz i nakłada po raz pierwszy maskę w scenie wyraźnie nawiązującej do powstania Vadera w "Zemście Sithów", ta scena jest mocna. Przeszkadzała mi równie mocno sama sprzeczność charakterologiczna tej postaci, autor przedstawił go jako zimnego i raczej wycofanego co nijak się ma do faceta wymachującego co chwila opancerzoną pięścią i wykrzykującego "Doom bows to no one!!!". Ciężko właściwie zrozumieć co powoduje, że Doom odczuwa taką przewagę nad resztą ludzkości. Właściwie nie ma nic o jego konflikcie z Reedem Richardsem tak samo jak i scena wypadku nie niesie za sobą żadnego ładunku emocjonalnego. Owszem można sobie to wytłumaczyć, tym że Victor stara się marginalizować swoje porażki w swej własnej pysze, ale nie wiem czy to nie byłaby nadinterpretacja sięgająca poza zamierzenia autora. Ogólnie mam wrażenie, że niespecjalnie szczęśliwie dobrano piszącego do takiego zadania, Brubaker to dobry opowiadacz, ale niekoniecznie dobry kreacjonista, nie przypominam sobie, żeby on w którymś komiksie stworzył jakieś pogłębione rysy psychologiczne czy był szczególnie sprawny w opisywaniu stosunków międzyludzkich. Zresztą tak czy inaczej sprytnym wybiegiem nie ustawia tego originu jako 100% kanonu, bo cała historia może się okazać zwykłymi bajędami. Komiks sprawnie napisany i nie przynudza co czyni go nieco więcej niż średniakiem, ale na wiele sposobów raczej rozczarowujący. Ocena -6/10.

  „Magneto” - autorzy różni. Aż trzy historie, będące pomieszaniem z poplątaniem z różnorodnych serii, ale mniej więcej łączące się fabularnie i wydane wyraźnie w swoim sąsiedztwie. Tom zaczyna się z wysokiego "C", jednozesztówką z X-Men vol. 2 autorstwa Joe Kelly'ego z rysunkami Alana Davisa w którym akcja potoczy się dwutorowo. Oddzielnie będziemy obserwować Magneto, który w przebraniu porozmawia sobie z najzwyklejszym robotnikiem budowlanym "o życiu" a od jego odpowiedzi uzależni decyzję o wydaniu wojny całej ludzkości a oddzielnie Xaviera obserwującego swoich X-Men ratujących płonący szpital dziecięcy na przekór całemu światu. Obydwie części są równie znakomite i wiele mówiące o charakterach swoich bohaterów, cierpiący na kryzys ideowy Charles przekona się, że musi jeszcze dużo się nauczyć zarówno od swoich uczniów jak i od reszty ludzkości a Magus pozostawi czytelnikowi do decyzji czy sam niewiele rozumie czy jednak rozumie a po prostu szuka tylko wymówek i jest zwykłym ch....Dzięki tej historyjce z wysokimi oczekiwaniami podeszłem do reszty tomu, ale na szczęście Marvel mnie nie zawiódł i zgasił mój entuzjazm niczym peta w popielniczce. Kolejną historią jest "Wojna Magneto", która w połowie będzie się opierać na bitce X-Menów z Acolytes na terenie Szkoły a w połowie na bitce X-Men z Magneto i Acolytes na Antarktydzie. Aby uatrakcyjnić tę nienazbyt skomplikowaną "fabułę" dostaniemy drugi czarny charakter, czyli mi osobiście kompletnie nieznaną Astrę oraz dobrego klona Magneto. Wynikiem tych wydarzeń będzie przyznanie Magneto władzy nad Genoshą przez ONZ (???) i pozwolenie na utworzenie tam państwa mutantów i właściwie jedyne co dobrego można powiedzieć o tym fragmencie to występy Wolviego i Rogue, którą o ile zawsze w sumie lubiłem to ostatnimi czasy staje się jedną z moich ulubionych postaci w X-Men. No powiedzmy klon o imieniu Jospeh wypada po japońsku czyli jako-tako. Część trzecia to trzy-zeszytowa miniseria "Magneto Rex", wydaje się bezpośrednia kontynuacja "Magneto's War". Ot poturbowany i pozbawiony praktycznie mocy po wydarzeniach na biegunie Magneto obejmuje władzę nad zniszczoną przez wojnę domową Genoshą a naprzeciwko niego stanie jeden z wcześniej gnębionych mutantów, bardzo ambitny przywódca quasi-religijnego ruchu "wyzwolenia" a także Rogue z Quicksilverem. Rysunki na poziomie przyzwoity, ale po nazwiskach typu Alan Davis czy Leinil Francis Yu, spodziewać się czegoś poniżej raczej trudno. Oczywiście należy wziąć uwagę na datę powstania i pewien poziom kiczowatej stylistyki może dla niektórych stanowić przeszkodę nie do przeskoczenia. Cóż mogę powiedzieć, początek był bardzo zachęcający, ale to tylko początek. Teoretycznym zamierzeniem kolekcji jest ukazanie przekrojowych a jednocześnie ważnych komiksów o danych postaciach. Tyle w teorii w praktyce wyszło to w tym wypadku bardzo średnio. Ot Magneto wraca znowu do roli czarnego charakteru a czy to ważne? Teoretycznie rola władcy Genoshy to powinna być ważnym punktem w jego CV, natomiast w rzeczywistości rzadko kto dzisiaj o tym wspomina. A co najgorsze te historyjki to właściwie rzecz biorąc zwykłe mordobicia z kolesiem strzelającym błyskawicami z palców, jakich pełno w gatunku, może i mające jakieś lepsze momenty, ale to tylko momenty. Dodatkowy plus to Acolytes z Amelią Voght i Fabianem Cortezem do których zawsze miałem słabość, ale nawet z tym plusem to nie zasługuje na więcej niż 5/10.

  "MODOK" - autorzy różni. Jeden z tych superzłoczyńców z których fani komiksów cisną największą bekę. Facet ma podwójnego pecha jednocześnie posiadając absurdalny wygląd, oraz należąc do grupy złowrogich supergeniuszy, których genialne plany zawsze spalają na panewce. No cóż, jego pech, jego sprawa. Tym razem do czynienia będziemy mieli z trzema historiami. Pierwsza to dwuzeszytowy debiut MODOKA w wykonaniu samego Dynamicznego Duetu czyli Stana Lee i Jacka Kirby w bardzo wczesnobondowym stylu. Druga, objętości jednego zeszytu autorstwa również Stana tyle że ze świetnymi rysunkami Gene Colana to powrót łotra do Nowego Jorku i rozróba z udziałem Kapitana Ameryki i Falcona w oparach pre-black lives matters (niewiele się zmieniło przez tyle lat, sądząc po tym co możemy zobaczyć) połączona z historią powstania tego dziwnego czarnego charakteru. Reszta to pięcio-zeszytowa miniseria "Super Villain Team-Up:MODOK'S 11" autorstwa Fredericka Van Lente z rysunkami Francisa Portela i na niej się skupię. Mamy tutaj do czynienia z komedią akcji (nie wiem jak inni, ale ja jak słyszę połączenie słów Marvel i komedia to zaczynają mnie dopadać torsje, ale nie uprzedzajmy faktów) w dosyć hojny sposób czerpiącą również z komedii kryminalnych, zresztą tytuł nawiązujący do jedengo z najbardziej znanych filmów tego gatunku a właściwie filmów dwóch czyli "Ocean's 11" do czegoś zobowiązuje. Początek będzie dosyć klasyczny dla tego typu historii, poznamy kilka czarnych charakterów (raczej znanych polskiemu czytelnikowi) których możemy określić jako  nieudaczników w najlepszym wypadku solidnych drugoligowców, którzy (każdy na swój sposób) zostaną zaproszeni (raczej zwabieni) do podejrzanej meliny, w której poznają oczywiście nie kogo innego tylko samego szefa A.I.M.u chwilowo wyrzuconego na kopach ze swojej organizacji oraz jego plan (a nawet P.L.A.N.). A nasz nieszczęsny superzłoczyńca wpadł na kolejny ze swoich dziwnych pomysłów a mianowicie na kradzież superpotężnego źródła energii z niewidzialnego statku kosmicznego przybyszy z przyszłości, którzy od czasu do czasu wpadają na Ziemię, aby ją sobie badać. Do tego potrzebne są mu specyficzne umiejętności, każdego z członków drużyny (raczej bandy) i dlatego każdemu oferuje za skok kilka milionów dolarów a że większość z nich akurat znajduje się w większej potrzebie niż zwykle, nikt się długo nie zastanawia. O tym, że te dolary niekoniecznie muszą im się do czegoś przydać bo nasz łotr zamierza użyć urządzenia z przyszłości do naładowania Kosmicznej Kostki za pomocą której ma zamiar zniszczyć planetę to im nie wspomina bo i po co? Ale nawet najlepsze P.L.A.N.y mogą spalić na panewce, jeżeli w sprawę wmieszają się byli koledzy i (przede wszystkim) koleżanki z A.I.M.u oraz Mandaryn, tylko czy istnieje coś czego nie dałby rady przewidzieć Mentalny Organizm Desygnowany do Obliczeń? Rysunki Porteli sprawiły na mnie całkiem dobre wrażenie, dosyć złożone, całkiem szczegółowe, niekoniecznie kojarzące się z komiksem superbohaterskim, bardziej z czymś przynależącym do Vertigo (kilka plansz było wyraźnie inspirowanych Doom Patrolem, chociaż w sumie też ten gatunek), okazjonalne błędy w anatomii podczas scen akcji jakoś strasznie nie przeszkadzają. Tak czy inaczej o dziwo, komiks okazał się naprawdę niezły. Akcji sporo i to takiej z gatunku "nie nudzi", humor wcale nie jest budowany za pomocą sucharów (MODOC powtarzający z przyzwyczajenia swoje stare imię potrafi rozbawić), ba znajdzie się tutaj nawet jeden z lepszych dowcipów jakie widziałem w komiksie na temat nierówności płciowej. Komiks rzecz jasna często stara się nas zaskoczyć, zresztą co to byłby za "heist", gdyby każdy nie starał się przekręcić każdego? Natomiast oprócz fabularnych twistów, jest wypełniony dziwnymi pomysłami czy też dziwnymi dowcipami, ale "dziwnymi" w sensie fajnymi. Delikatnie zmieniono origin naszego mega-mózga, ale to tylko po to, aby było bardziej pikantnie. Van Lente nie jest u nas kompletnie nieznaną postacią, aczkolwiek trudno powiedzieć o jakiejś rozpoznawalności, pan Portel jest dla mnie kompletnie anonimowy i po raz kolejny okazuje się, że dwóch artystów z tylnego rzędu, którzy dostali absolutnie wolną rękę, bo nie podejrzewam aby jakiś redaktor przejmował się co napiszą w komiksie o MODOK-u, stworzyło coś naprawdę przyjemnego. Ocena 7/10.
 

  "Ultron" - autorzy różni. Dwa pierwsze zeszyty to klasyczna historia Roya Thomasa i Johna Buscemy "Chaos nad Manhattanem". Pierwszy występ tytułowego złoczyńcy w swojej znanej wszystkim postaci Ultrona-5, co się stało z numerkami 2,3,4 nie wiadomo. Dodatkowo pierwszy występ (nowego) Czarnego Rycerza jako bohatera nie złoczyńcy oraz dziwne zachowanie Jarvisa, którego na miejscu Avengers wysłałbym do zatrudniaka, no ale co kto lubi. A jak ktoś właśnie lubi starocie to pewnie przyjmie pozytywnie tę historyjkę, jak nie bardzo to można ominąć, poziomem raczej się nie wyróżnia w gąszczu takich komiksów. Większą część tego numeru zajmuje "Furia Ultrona" autorstwa Ricka Remendera i Jerome Openy, znaczy się można uznać iż coś poniżej poziomu dobry będzie rozczarowaniem. Obydwaj panowie wzięli się za kanoniczną przy postaci akurat tego czarnego charakteru tematykę czyli jego związek z Hankiem Pymem. Prolog to lekki powrót do przeszłości w postaci olbrzymiej rozpierduchy w Nowym Jorku z udziałem wszystkich zainteresowanych, czyli jego mieszkańców, Avengers oraz morderczego robota, który na koniec niczym Hulk zostanie wystrzelony w kosmos raz na zawsze (czyli do następnej strony). Po wskoczeniu w dzień dzisiejszy (czyli w 2015), spotkamy Avengers rozrabiających w kryjówce AIMu, gdzie Hank, który najwyraźniej przeszedł jakąś wewnętrzną przemianę wyłączy zbuntowane Sztuczne Inteligencje za pomocą jednego ze swoich magicznych urządzeń czym doprowadzi do wściekłości Visiona. Androidalny superbohater twierdzi, że Giant Man dokonał morderstwa, ten twierdzi, że na dobrą sprawę wyłączył telewizor, na pytanie Visiona co w takim razie myśli o nim, Pym nie odpowiada wprost, ale brak odpowiedzi może być również odpowiedzią. Część Avengerów jasno stanie po stronie sztucznego człowieka twierdząc, iż Avengerzy nie zabijają a druga część również stanie po jego stronie, tylko tak trochę mówiąc jedno a myśląc, że wciśnięcie czerwonego przycisku Ultronowi zaoszczędziłoby im wielu kłopotów a także ocaliło wiele istnień. Zastanawiać się oni długo nad tym zagadnieniem nie będą, bo oto na ziemię przybędzie Eros vel Starfox, który jako jedyny uciekł z opanowanego przez szalonego robota Tytana a tuż za nim zjawi się sam On, żeby było śmieszniej pod postacią planety (czy tam księżyca). Wydarzenia te staną się przyczynkiem do wielkiej bijatyki trwającej już do końca komiksu podczas której szeregi superbohaterów będą stale topnieć, jako że Ultron dysponuje jakimś wirusem, który zainfekowanych zamienia błyskawicznie w cyborgi pod swoją kontrolą (taaaaa...głęboki wzdech). Nie będę ukrywał, że zawsze byłem pod wielkim wrażeniem rysunków Jerome Openy, nie jest to moja ulubiona "stylistyka", ale w swojej dziedzinie jest on świetny. Facet wyraźnie kontynuuje dzieło Jima Lee (czy tam Whilce'a Portacio obaj zaczynali mniej więcej w tym samym czasie), kontynuowane przez Andy Kuberta, ale robi to na swój własny autorski sposób, nie da się jego rysunków pomylić z kimś innym. Zawsze mi się podobał w jakiś sposób on potrafił oddać dynamizm sytuacji jak ktoś wali kogoś w mordę to nie potrzeba żadnych onomatopeji bo oglądanie tego już fizycznie boli, jak Pająk śmiga gdzieś na sieci to faktycznie śmiga a nie wisi przyczepiony. Co dosyć zabawne Opena jest chyba wielkim fanem Mony Lisy, on bardzo często rysuje swoich bohaterów tak, że wyglądają jakby się prawie uśmiechali, na dodatek często spoglądających jakby lekko z góry (przez co zapewne zawsze najfajniej wychodzą mu postacie o których wiemy, że są cyniczne z charakteru lub mają przerośnięte ego - czyli połowa Marvela). Jednym słowem (dwoma) świetna robota. Niestety nie da się powiedzieć tego o scenariuszu Remendera. Sam początek zapowiadał się na coś ciekawego, ale dosyć szybko rozmywa się to w wśród fruwających błyskawic, błyskających laserów i uderzających pięści. Autor wziął klasyczny konflikt tragiczny relacji ojciec-syn rodem z greckiej tragedii, który w przypadku Hanka i Ultrona nigdy mnie nie przekonywał (zakończenie jest nieco kuriozalne) oraz równie klasyczne "Czy androidy marzą o elektrycznych owcach" na które dawno już Stan Lee odpowiedział a którego bohaterowie nawet nie będą próbowali rozwikłać (no dobra, może zakończenie wskazywać, którą stronę wybrał w końcu, ale dlaczego i kiedy sprawę przemyślał pojęcia nie mam). Do tego w jaki sposób wykorzystał wymaglowany na wszystkie strony temat Tom King który swoim "Visionem" zastrzelił całą konkurencję całe lata świetlne ot takie pif-paf-bum w świetnej oprawie graficznej i tylko za nią -6/10.

  "Thanos" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt czyli Iron Man Jima Starlina jak to często bywa w tej kolekcji raczej dla fanów wykopalisk ewentualnie dla kogoś dla kogo będzie gratką pierwsze pojawienie się w opowieści obrazkowej Thanosa i Draxa Niszczyciela. Reszta albumu to "Thanos Powstaje" autorstwa Jasona Aarona z rysunkami Simone Bianchiego, komiks na naszym rynku zapewne z powodów filmowych jak i z uwagi na autora bardzo popularny bo pomimo conajmniej dwóch dodruków, już od dawna niedostępny w regularnej sprzedaży. Mamy więc do czynienia tutaj z historią powstania (w sensie jako ukształtowanej postaci, nie jego spłodzenia) szalonego tytana. Komiks zmienia nieco przeszłość Thanosa, nie są to może dramatyczne zmiany, ale Aaron trochę namieszał w wizji technologicznie rozwiniętego Tytana, średnio trafnie moim zdaniem, ale ja raczej ogólnie niespecjalnie lubię takie grzebanie w przeszłości. Uwagę z pewnością zwracają grafiki pana Bianchi, posępne i przede wszystkim dobrze oddające mimikę co w komiksie zawadzającym o gatunek zwany "psychologicznym" jest dosyć ważne, stylowo zdecydowanie bliższe komiksowi europejskiemu. Drażni brak jakiegokolwiek tła na sporej ilości kadrów a także praca kolorystów, których jest dwóch a efekty ich pracy są, no cóż...różne. Największym problemem tego komiksu jest...no nie w sumie ile razy mogę powtarzać po samym sobie. Moim największym problemem jest, że właściwie rzecz biorąc, niczego się o tym Thanosie nie dowiedziałem. Więcej, nie tylko się nie dowiedziałem, ale autor chyba nie bardzo starał się cokolwiek na ten temat wymyślić a to co mu wyszło, wskazywałoby na to, że nie tylko się nie starał, ale i chyba niespecjalnie potrafił ugryźć temat. Album podzielony jest na pięć zeszytów z których każdy opisuje kolejne etapy życia Thanosa i pomiędzy którymi ciężko znaleźć jakiekolwiek łączniki. Thanos przechodzi rozwój swojej osobowości w kierunku masowego mordercy łamiąc kolejne granice na dobrą sprawę z niewiadomo jakich powodów, no chyba że przyjąć punkt widzenia jego matki tuż po porodzie, że to nienormalny potwór od samego startu. No tyle, że ten rozwój od zahukanego kujona do najstraszliwszego wojownika wszechświata jest szczerze mówiąc średnio wiarygodny. Nie pomaga również średnio wiarygodna kreacja świata, naprawdę w całym kosmosie szkoły przypominają amerykański High School w którym futboliści gnębią okularników a ci się ślinią do pomponiar? Natomiast jedno trzeba Aaronowi przyznać, jest on jednak niezłym scenarzystą a sama opowieść potrafi wciągnąć. Na plus tytułowy "bohater" pod koniec swojej drogi, trzeba przyznać, że faktycznie potrafi wzbudzić grozę na dodatek to prawdziwie podły wujek, brakuje ostatnio nieco takich postaci. Komiks, może i robiony po łebkach, bardziej w celu aby artysta ze znanym nazwiskiem sprzedał coś ludziom spragnionym poznać superłotra, którym dzięki filmom zafascynował się na chwilę cały świat, ale i w tym można znaleźć plusy. Bo może i nieco lakoniczne i płaskie (chociaż udające coś głębszego), tyle, że Aaron postawił tutaj nieco na szok czytelnika i to wcale nie jest zły pomysł. Trzeba przyznać, że znajdziemy tu kilka mocnych scen, które zwłaszcza w przypadku Marvela zdziwią a i wrażenie zrobią, brakuje im obecnie jakiejś osobnej nieco zbrutalizowanej linii w stylu Max, no ale to wiadomo Disney-Marvel ma być "family friendly" i najlepiej kolorowo. Ogólnie spodziewałem się czegoś lepszego, ale tragedii nie ma. Ocena 6/10.

  "Apocalypse" - autorzy różni. No teraz prawdziwe ciasteczko, czyli jeden z moich ulubionych czarnych charakterów i jednocześnie wrogów X-Men. Pierwsze dwa zeszyty to fragment początków serii X-Factor. Tak jak lubię komiksy z lat 80-tych tak ten mnie kompletnie wynudził. Na uwagę zasługują jedynie Cyclops jako hardcorowy palant (chociaż to u niego częste) i jego drama z Madelyne Pryor i Jean Grey, która zaczyna romansować z Angelem (coś dla fanów telenoweli) oraz oczywiście pierwsze pojawienia się En Sabah Nura, który od początku wyglądał na gotową postać, z wyglądu z grubsza taki jak dzisiaj (z wyjątkiem parszywej mordy, którą na szczęście później nieco zmodyfikowano) z filozofii identyczny. Daniem głównym jest "Nadejście Apocalypse'a" miniseria autorstwa Adama Polliny i Terry Kavanagha przedstawiająca historię powstania najstarszego mutanta na świecie. Jak raczej wszyscy wiedzą początki tytułowej postaci sięgają starożytnego Egiptu, tysiące lat temu jak niemowlę został on porzucony na pustyni z racji swojego wyglądu. Przygarnięty zostaje przez plemię jakichś pustynnych nindżów wyznających zasadę najsilniejszy przetrwa. Jego przybrany ojciec jest szefem owej bandy, czyli najtwardszym twardzielem wśród reszty twardzieli a przygarnął go a właściwie nie wiadomo dlaczego, autor w to nie wnikał (jak w wiele innych rzeczy). Przeskoczymy później dwadzieścia lat do przodu, będąc odmieńcem En Sabah Nur nie jest specjalnie tolerowanym członkiem sekty/plemienia, ale z racji tego, że jego ojca dalej się wszyscy boją a sam jest świetnym wojownikiem to jakoś tam funkcjonuje. No, ale jego spokojne życie pustynnego rabusia zostanie zakończone przez faraona Rama Tuta, który okaże się samym Kangiem Zdobywcą (dlaczego trzydziestowieczny dyktator miałby siedzieć w jakimś zasranym przez skarabeusze Egipcie epoce kamienia pół-łupanego nie mam pojęcia i Kavangh chyba też nie) a sam bohater (tego komiksu oczywiście a nie ogólnie bohater) zostanie wplątany w intrygę pomiędzy sobą, Kangiem, jego generałem Ozymandiasem będącym niegdyś następcą tronu oraz siostrą Ozymandiasa (taka zawsze musi być w historii o tragicznie odrzuconym). Rysunki Polliny słabe, nie chce mi się więcej tego komentować, tak samo jak i całej reszty. Myślałem, że dostanę coś ciekawego na temat tego łotra, a to zamiast pogłębić jego postać to właściwie jeszcze bardziej ją wypłaszczyło ot kolejny chłopina pokrzywdzony co to mógł być wielki, ale się nieszczęśliwie zakochał i po odrzuceniu przez ukochaną z powodu brzydkiego ryja postanowił podpalić świat. Historia jest pokręcona (jakieś przeznaczenia, nawet Fantastyczna Czwórka nie wiadomo po co) z postaciami o niejasnych motywacjach, na dodatek niespecjalnie wciągająca. Chciałbym napisać cokolwiek więcej, ale po trzech tygodniach od lektury właściwie niewiele pamiętam, czyli pewnie nie aż tak strasznie, bo strasznie to bym pamiętał dobrze. Ocena 4/10.

  "Venom" - autorzy różni. Pierwszy zeszyt, czyli legendarny #300 serii Amazing Spider-Man autorstwa Micheliniego i McFarlane'a, przemielony nawet w naszym kraju niczym śmierć na tysiąc sposobów, słowo legendarny nie jest tu żadnym nadużyciem to dalej po tylu latach świetny komiks. Daniem głównym będzie zatem Venom - Dark Origin autorstwa Zeba Wellsa i Angela Mediny. Ameryki nie odkryję bo tytuł jest dosyć oczywisty jeżeli napiszę, że będziemy tu mieli przedstawioną historię Eddiego Brocka (bardziej jego niż Venoma). Historię rozpoczynającą się od czasów dzieciństwa w szkole, poprzez karierę dziennikarza do jej końca, połączenie się z Symbiontem, aż po pierwszy pojedynek z Człowiekiem-Pająkiem (ostatni zeszyt Dark Origin to w sumie przepisany zeszyt duetu M&M). Rysunki Mediny, dla mnie okropieństwo. Ja wiem, że został wybrany prawdopodobnie dlatego, że jego praca naśladują stylistykę Todda (zresztą rysował spin-off Spawna, Sama & Twitcha), ale to co mu wychodzi zwłaszcza jeżeli chodzi o twarze (ta szkolna sympatia Eddiego wygląda jakby tknięta piętnastoma różnymi schorzeniami genetycznymi) to kompletny koszmar (uśmiechnięty Edward na całą stronę, będzie mi się śnił po nocach). Kurde, ten facet chyba nie potrafi nawet narysować normalnego kota (wygląda jak upośledzony gremlin). Na plus dosyć spora ilość szczegółów na rysunkach i nie oszukujmy się rzecz dosyć ważna, wygląd samego Venoma. A ten w wykonaniu Amerykanina wygląda naprawdę dobrze, pełno wszędzie tych jego pełzających wypustek, macek, glutów czy jak to tam nazwać a nawet jak się trzyma "w kupie" to cały czas mamy wrażenie, że ta jego nowa "skóra" cały czas po nim pływa-jest w ruchu a to chyba mniej więcej tak powinno wyglądać. Niestety w ślad za dyskusyjną oprawą graficzną idzie jeszcze chyba słabsza warstwa merytoryczna. Bardzo średnio moim zdaniem wyszło przedstawienie Eddiego Brocka jako postaci, do której nie odczuwamy najmniejszej nawet sympatii już od dziecka. Może nie to, żeby robić z niego odrazu pana doskonałego, ale sądzę że w tym przypadku lepsza byłaby klasyczna historia upadku nawet i obdarzonego ludzkimi słabościami, ale w gruncie rzeczy porządnego człowieka, którego spotkał "jeden, zły dzień". Podczas gdy tutaj od samego początku Edward Brock Jr. to przegryw i to nie z gatunku tych, do których da się w jakiś sposób polubić czy chociażby odczuwać na ich widok litość tylko palant i kompulsywny oszust. Ale to co tutaj najgorsze to to, że ta mini-seria to w końcu nie żaden retcon tylko na poły prequel na poły remake, który ma wielki problem ze zgodnością z materiałem źródłowym. Z dalszej perspektywy tak z grubsza tu wszystko zgadza się ze wspomnianym wcześniej numerem trzysetnym, tyle że cały czas odnosiłem wrażenie, że duet twórców zaprezentował swoją pracę, którą napisał nie na podstawie lektury (na litość boską to tylko jeden zeszyt i to na dodatek bardzo ważny dla całego Marvela!!!), tylko na podstawie tego co streścił im jakiś znajomy...i to spotkany w knajpie...i to po kilku piwach. Sporo tych niedokładności to zwykłe pierdoły tylko drażniące po prostu, ale są także przypadki na wyższym poziomie nonsensu (zacznijmy od tego, że najwyraźniej Eddie jest młodszy od Petera). Czy jest coś na plus? Tak, końcowa scena w tubie dźwiękowej u Fantastycznej Czwórki, jest świetna i całkiem nieźle nakreśla stosunki łączące człowieka i kosmitę, no ale skoro na kilku-zeszytową miniserię tak naprawdę podobają ci się dwie ostatnie strony to znaczy, że coś jest mocno nie tak. Dla mnie zawód, lektura nawet nie przeciętna. Ocena 4/10.

Online greg0

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #586 dnia: So, 25 Listopad 2023, 11:53:59 »
Up.
Kusiło mnie, żeby kliknąć "Cytuj".
 ;D
Ważne żeby narzekać...

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #587 dnia: So, 25 Listopad 2023, 12:03:45 »
?

Offline Popiel

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #588 dnia: So, 25 Listopad 2023, 13:45:54 »
@Skandalista - bardzo fajnie, że przybliżasz komiksy, po które pewnie bym nie sięgnął. Niektóre z nich brzmią intrygująco i zdarzyło mi się skusić na parę pozycji SH, czyli rzeczy kompletnie spoza mojej banieczki.

Tylko taka mała prośba - no offence. Nie mam problemów z ilością tekstu, natomiast podział na akapity znacznie ułatwiłby czytanie. Nie ze względów merytorycznych czy stylistycznych - po prostu męczące dla oczu jest brnięcie przez takie ściany literek.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #589 dnia: So, 25 Listopad 2023, 14:45:20 »
   Hmmm...marny ze mnie pisarz, ale spróbuję coś pomyśleć. Dzięki za uwagę, fajnie że ostatnio trochę osób aktywniejszych się zrobiło w różnych tematach, tym niemniej dalej zachęcam kolejnych tych co im się nie bardzo chce, tych co wydaje im się że nie mają nic do powiedzenia, albo tych co nie wiem...boją się krytyki? Każda opinia może być cenna.

Offline Spiff

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #590 dnia: So, 25 Listopad 2023, 14:52:55 »
Up.
Kusiło mnie, żeby kliknąć "Cytuj".
 ;D

?

Cytujesz w całości post innego użytkownika i dodajesz komentarz : „super” albo „fajnie”  .  :D
« Ostatnia zmiana: So, 25 Listopad 2023, 14:55:43 wysłana przez Spiff »
- No i jesteśmy na bezludnej wyspie.
- Jaka tam ona bezludna! A ty, to pies?

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #591 dnia: So, 25 Listopad 2023, 15:10:07 »
  A dzięki, to mam nadzieję że to dobrze. Starej daty jestem, nie znam się na tym, nie używam nawet emotikon, same wskakują.

Offline Gazza

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #592 dnia: Śr, 29 Listopad 2023, 10:14:42 »
   Hmmm...marny ze mnie pisarz, ale spróbuję coś pomyśleć. Dzięki za uwagę, fajnie że ostatnio trochę osób aktywniejszych się zrobiło w różnych tematach, tym niemniej dalej zachęcam kolejnych tych co im się nie bardzo chce, tych co wydaje im się że nie mają nic do powiedzenia, albo tych co nie wiem...boją się krytyki? Każda opinia może być cenna.
Łoo panie, jak z Ciebie "marny pisarz" jest to nie dziw się, że mało osób chce się swoimi przemyśleniami dzielić ;)
Ja przy Tobie (i reszcie tutaj się udzielających oczywiście) musiałbym chyba wykresami i tabelkami się wysługiwać by nie popaść w prawdziwą marność słowa pisanego ;) Zresztą - ja ostatnimi czasy jak rzeczywistość otaczająca tak przyśpieszyła (że tak to ujmę) - mało komiksów w ogóle czytam. Albo jak czytam to jakoś nie porywają. Chociaż bardzo bym chciał. :/ Niemniej jestem stałym...czytelnikiem tego wątku i wszystkim udzielającym się niniejszym bardzo dziękuję! Dobra robota.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #593 dnia: Cz, 30 Listopad 2023, 23:03:39 »
Listopad 
 
Marvel Origins t.21: Avengers 2 - znać, że machina Domu Pomysłów była już w pełni rozkręcona, nowatorskie jak na owe czasy „chwyty” kreatywne przećwiczone, a załoga kierowana przez Stana Lee, mimo że z pewnością mocno zapracowana, czuła się w swoich rolach wyśmienicie. Kawalkada konceptów i sprawdzonych rozwiązań fabularnych skumulowała się ze śmiałymi i oryginalnymi zarazem rozwiązaniami plastycznymi. Ponadto swój debiut ,,zaliczyli” m.in. Kang i Wonder Man. Stąd rozpoznawanie tego „kalibru” klasyki to przynajmniej jak dla mnie frajda w rafinowanej wręcz formule.
 
Z archiwum Jerzego Wróblewskiego t. 20 - były już westerny, kryminały, a nawet Tarzan i dinozaury. Tym razem trafiły się utwory osadzone w realiach okresu staropolskiego. Pomimo znamion realizacyjnego pośpiechu obie opowieści ,,wciągają” i na upartego uznać je można za ,,sarmacką" odpowiedź na twórczość m.in. Rafaela Sabatini (,,Kapitan Blood"). Uwzględniając, że już tylko losy Bartłomieja Nowodworskiego to ewidentny ,,samograj” fabularny, ta okoliczność ani trochę nie dziwi. 

The Fury of Firestorm Annual nr 2
- trzeba przyznać, że niniejsze wydanie specjalne to nieliche zaskoczenie. Okazuje się bowiem, że miast standardowego komiksu. tym razem fanom Nuklearnego Herosa zaproponowano obficie ilustrowana mikropowieść. Historia ta jest spójna i przekonująco prowadzona. Stąd jej lektura upłynęła mi błyskawicznie i w poczuciu przyswajania utworu powstałego za sprawą wprawnego opowiadacza.
 
First Wave nr 1 - niniejsze przedsięwzięcie to kolejny dowód, że nie tylko polscy czytelnicy bywają nostalgiczni. Zresztą skumulowanie postaci takich jak Doc Savage, Spirit i rozpoczynający swoją aktywność Batman było dobrym pomysłem. Przynajmniej na etapie pierwszego epizodu tej realizacji gorzej jednak z wykonaniem. Intryga wiodąca delikatnie rzecz ujmując, nie porywa, a charakterystyczny sznyt rysunków Ragsa Moralesa przepadł gdzieś na kolejnych etapach cyfrowej obróbki. Nie pomogło również wciągnięcie na ,,pokład” tej fabuły ,,simulakry” Alana Moore’a. Może jednak z czasem będzie nieco lepiej.
 
The Old Guard. Stara Gwardia: Wiekowe opowieści
- Greg Rucka zaprosił do współtworzenia powstałej za jego sprawą marki liczne grono twórców i zdecydowanie wyszło to jej na dobre. Do tego stopnia, że niniejszy zbiór to najbardziej udana realizacja pod tym szyldem. Akcja mknie przez kolejne epoki, co okazuje się również okazja do rozpoznania plastycznej biegłości ilustratorów w tej inicjatywie uczestniczących. W wymiarze fabularnym na ogół jest tu przekonująco.

The Fury of Firestorm nr 45
- czarne chmury gromadzą się nad Nuklearnym Herosem. Nie pierwszy to już co prawda raz, ale kumulacja zagrożenia jawi się jako bezprecedensowa. Gwoli ścisłości on sam nie jest jeszcze świadomy spisku szykowanego nań przez jednego z jego najstarszych wrogów. Znać jednak, że rychło się o tym dowie. Jest zatem stosowne napięcie; przeciętnie wypada natomiast George Tuska jako rysownik tego epizodu. Stąd już tęskno za Rafaelem Kayananem, który pożegnał się z serią w poprzednim odcinku.
 
Wojna światów
- oczywiście nie mogłem przegapić komiksowej adaptacji tej niezmiennie fascynującej powieści. Wszystko byłoby pięknie gdyby tylko szanowny pan rysownik się przyłożył. Miał ku temu potencjał, ale to akurat wyzwanie twórcze ewidentnie potraktował w kategorii fuchy do zrealizowania między piątkowym powrotem z popijawy, a poniedziałkowym rozbijaniem młotkiem aż nazbyt natarczywego budzika. Szkoda, bo mogło wyglądać to znacznie lepiej; zwłaszcza że materiał wyjściowy na to zasługiwał.

Luc Orient. Wydanie zbiorcze t.4
- przyznaję, że straciłem już nadzieję na doczytanie do końca tej serii po polsku. Tym milej się zaskoczyłem, że moje obawy okazały się aż nazbyt przesycone defetyzmem. Ten akurat zbiór jest o tyle dla mnie szczególny, że zawiera epizod ,,Kowadło gromów”, niegdyś (tj. u schyłku 1985 r.) zaprezentowany cząstkowo w ,,Świecie Mlodych”, a którym mocno się wówczas ekscytowałem. Dobrze się stało, że po blisko czterech dekadach niniejsza opowieść doczekała się swojej pełnej polskiej wersji. Pozostałe opowieści w wymiarze fabularnym (a także wizualnym) również satysfakcjonujące, bo ,,Luc Orient” to interesujący przykład komiksowej fantastyki z najlepszych czasów frankofońskiego komiksu.
 
Marvel Origins t. 22: Spider-Man 4
- ,,najbardziej ludzki i nierozumiany superbohater”, jakby na przekór trawiących go problemów (a może paradoksalnie właśnie dzięki nim) ma się świetnie! Prezentowane w tym zbiorze pierwsze z jego udziałem coroczne wydanie specjalne jest tego dobitnym dowodem. Również Steve Ditko zdaje się osiągać wyżyny swojego talentu, wprawnie ujmując naturę dynamicznych fabuł Stana Lee. Nic zatem dziwnego, że akurat ten tytuł w błyskawicznym tempie okazał się najpoczytniejszym hitem wczesnego Marvela.
 
First Wave nr 2 - pomimo znacznego potencjału tej fabuły przynajmniej na tym etapie jej rozwoju wciąż trudno mówić o historii, która porywa. Miast tego otrzymaliśmy masę niewiele wnoszącego gadulstwa oraz brak zagrożenia uzasadniającego połączenie sił protagonistów tej opowieści.
 
The Fury of Firestorm nr 46
- tak jak wspomniałem przy okazji zwięzłego przybliżenia poprzedniego epizodu tej serii Firestorm już niebawem zmuszony będzie zmierzyć się z sojuszem swoich oponentów. Do tego w dużej ich liczbie. Na jego szczęście także on może liczyć na wsparcie ze strony wówczas wciąż nowej twarzy w gronie herosów uniwersum DC, tj. Blue Devila. Można zatem zaryzykować twierdzenie, że będzie się działo.
 
Król w czerni - typowe „mega-wydarzenie” w stylu Domu Pomysłów, na tyle problematyczne, że wymagające udziału w nim kogo tylko się da, ze szczególnym uwzględnieniem Avengers. Wielbiciele wysublimowanych konceptualnie fabuł nie mają tu czego szukać; natomiast ja czegoś takiego akurat w tym momencie potrzebowałem. Mogło być co prawda lepiej, bo potencjał tkwiący w antagoniście tej opowieści był znaczny. Do tego nie w pełni przekonało mnie finalne rozwiązanie w kontekście Venoma. Niemniej czuć ducha tego typu epickich opowieści z lat 90. (vide „Mega Marvel” nr 3/1995), co mi akurat nie tylko nie przeszkadza, ale nawet okazjonalnie odpowiada.
 
Blue Devil nr 23 – ciekawe to były czasy, gdy osobowości takie jak właśnie „Błękitny Czart” doczekiwały się pełnowymiarowych, comiesięcznych serii. Już tylko okładka tego epizodu wprost wskazuje, że po raz kolejny czytelnicy do czynienia mieć będą z dobrze znanym schematem superbohaterskiej konwencji, tj. omyłkowym braniem się za łby osobników o altruistycznym usposobieniu. Na tym właśnie schemacie opiera się przysłowiowe „clue programu” niniejszej opowieści, w której tytułowy protagonista mimo woli konfrontuje się z Firestormem w ramach małego „crossoveru” z serią Nuklearnego Herosa. Na konkluzje tego widowiska z dodatkowym udziałem licznej czeredy superłotrów trzeba będzie jednak poczekać do lektury kolejnego odcinka przygód Firestorma.
 
Opowieści jutra - kolejny przejaw twórczej błyskotliwości Alana Moore’a, w którym nie mogło rzecz jasna zabraknąć swobodnego żonglowania różnorodnymi stylizacjami, erudycyjnego rozeznania w zasobach komiksowego medium oraz odniesień do okultystycznych zabobonów wyznawanych przez wspomnianego autora. Lektura tego opasłego zbioru to była wręcz pyszna zabawa i co chwilę parskałem ze śmiechu. Pod tym względem (i oczywiście z mojej perspektywy) bezkonkurencyjne okazały się nowelki z udziałem genialnego dziesięciolatka, Jacka B. Quicka. Trudu nie żałowali również zaangażowani w ten projekt plastycy, w tym szczególnie śmiało poczynająca sobie Melinda Gebbie. „Opowieści jutra” to na ten moment raczej niezagrożona ,,jedynka” na mojej osobistej liście tegorocznych hitów.
 
First Wave nr 3 - na etapie półmetku tej inicjatywy twórczej niestety nie sposób stwierdzić o niej zbyt wiele dobrego. Zasadnicza intryga rozczarowuje, a potencjał zaangażowanych postaci ani trochę nie zostaje wykorzystany. Może druga połowa tej mini-serii okaże się bardziej warta uwagi, bo na ten moment to kompletny niewypał.
 
The Fury of Firestorm nr 47 - jak nietrudno było się domyślić hanza złoczyńców dowodzonych przez Multiplexa okazała się wyzwaniem z gatunku wyjątkowo problematycznych. Do tego stopnia, że za ich sprawą tęgo obity został Blue Devil, a i tytułowy heros również zmuszony był nielicho się wysilić by owo zagrożenie zneutralizować. Zwięźle pisząc była to konfrontacja na miarę tych znanych z przygód Spider-Mana stawiającego czoła m.in. Złowieszczej Szóstce i Przerażającej Czwórce. Nieprzypadkowo, bo przecież za losy tej postaci odpowiadał w swoim czasie szanowny pan scenarzysta (tj. Gerry Conway) tej właśnie serii.
 
Vasco. Księga 7
– zbiór szczególny, bo oprócz dwóch standardowych odsłon dzieła życia Gillesa Chailleta, zawarto tu również swoiste kompendium tej serii, zawierające podsumowanie przygód Vasco i jego licznych podróży. Dojrzałe średniowiecze także tym razem jawi się wystawnie, acz nie wolne od licznych napięć na tle zmagań o dominację i pędu do władzy. Do tego bez względu na długość i szerokość geograficzną.

First Wave nr 4
- nareszcie fabuła przyspieszyła. Stało się tak głównie za sprawą wątku z udziałem Doca Savage’a oraz jego wyprawy ku egzotycznej krainie w której rozpoczęła się jego ,,droga” poprzez popkulturę. Również Batman (czy może na tym etapie jego aktywności Bat-Man) jakby rozwija ,,skrzydła”. W tłumie niknie natomiast jak dotąd zupełnie zbędny Spirit. Plastycznie też nieco lepiej, bo znać, ze Rags Morales (tj. ilustrator tego przedsięwzięcia) bardziej się przyłożył. Lepiej późno niż w ogóle.
 
The Fury of Firestorm nr 48 - po zmaganiach z czeredą dobrze znanych już adwersarzy scenarzysta serii doszedł najwyraźniej do wniosku, że czas na wprowadzenie zupełnie nowego wyzwania. Pytanie czy żeńska podróba Green Arrow utrafi w gusta czytelników... Ponadto protagonista zmuszony jest stawić się na salę sądową. Jego aktywność ma swoje bowiem konsekwencje także w zniszczonym mieniu publicznym.
 
Marvel Origins 23: Fantastyczna Czwórka 7 - po tym tomie znać już, że tytułowa drużyna i skrywający swoje oblicze pod żelazną maską Doktor Doom to ,,zjawisk” tak ściśle ze sobą sprzężone, że wzajemnie się definiujące. Cała reszta adwersarzy ,,Pierwszej Rodziny Marvela” to jedynie tło dla niekończących się zmagań samowładcy Latverii z Reedem Richardsem i jego bliskimi. Tradycyjnie dla tej inicjatywy twórczej dopakowana jest ona mnóstwem wciąż żywiołowych pomysłów i zwrotów akcji. Nic dziwnego, ze Dom Pomysłów dystansował wówczas swoją konkurencje. 
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Ostatnia noc – tytuł z mojej perspektywy szczególny co najmniej z dwóch powodów. Spina bowiem wątki związane z tak istotnymi dla uniwersum DC osobowościami jak Hal Jordan i Oliver Queen, oraz konglomeratem opowieści wśród których wypada wymienić m.in. „Rządy Supermanów”, „Szmaragdowy Zmierzch”, „Kołczan” i znakomitą pod każdym względem serię „Spectre vol.4”. Drugi powód przemawiający za rozpoznaniem tej opowieści wiąże się z jej zaistnieniem w momencie przełomowym dla superbohaterskiej konwencji, który rozegrał się mniej więcej w czasie jej prezentacji (tj. w roku 1996). Bankructwo Domu Pomysłów dotkliwie odbiło się bowiem na całej komiksowej branży za oceanem. Ta okoliczność wymusiła unowocześnienie modelu narracyjnego w superbohaterskich opowieściach, czego przejawem była właśnie niniejsza inicjatywa twórcza oraz uruchomiona niewiele później bestselerowa seria „JLA”. I de facto ten model opowiadania jest praktykowany do dzisiaj. Poza tym to emocjonująca opowieść sama w sobie. Nieczęsto bowiem Słońce przestaje świecić swoim bezcennym z naszej perspektywy blaskiem.

Flash t.2 - jak się okazuje zmiana osoby pełniącej funkcję tytułowego bohatera wypadła nadspodziewanie korzystnie. Pomimo braku analitycznych zdolności Barry’ego Wally dysponuje przecież znacznym doświadczeniem, a przy okazji także urokiem osobistym. Stąd niestraszny mu nawet adwersarz, który w swoim czasie omal doprowadził do zagłady całej ludzkości. Dynamicznie rozpędzoną fabule dopełniają skrupulatne rysunki, co dodatkowo czyni ten zbiór nad wyraz miłym dla oka.

Day of Judgment nr 1
- praca szuka człowieka, do tego mocno oryginalna. Oto bowiem, po latach względnie harmonijnej symbiozy, Anioł Zemsty znany jako Spectre pożegnał się ze swoim dotychczasowym ,,nosicielem”, tj. Jamesem Corriganem. Potrzeba zatem (i to od zaraz!) nowej ,,kotwicy” do operowania na człowieczej płaszczyźnie egzystencjalnej. Jego wybór w tym kontekście okazuje się nad wyraz zaskakujący, a zarazem dla superbohaterskiej społeczności problematyczny. I chociaż rozwój akcji jawi się jako nieprzesadnie wyszukany to i tak warto udzielić jej kredytu zaufania. Choćby z tego względu, że dla uniwersum DC faktycznie jest ważna.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #594 dnia: Pt, 01 Grudzień 2023, 17:42:32 »
Łoo panie, jak z Ciebie "marny pisarz" jest to nie dziw się, że mało osób chce się swoimi przemyśleniami dzielić ;)
Ja przy Tobie (i reszcie tutaj się udzielających oczywiście) musiałbym chyba wykresami i tabelkami się wysługiwać by nie popaść w prawdziwą marność słowa pisanego ;) Zresztą - ja ostatnimi czasy jak rzeczywistość otaczająca tak przyśpieszyła (że tak to ujmę) - mało komiksów w ogóle czytam. Albo jak czytam to jakoś nie porywają. Chociaż bardzo bym chciał. :/ Niemniej jestem stałym...czytelnikiem tego wątku i wszystkim udzielającym się niniejszym bardzo dziękuję! Dobra robota.

  Stylistycznie, trochę to kwadratowe jak się czyta, zresztą wszystkie polonistki mi to mówiły, że ładnie mówię za to brzydko piszę. Czytam to po kilku dniach jak zamieszczę, już tak ze świeżą głową i czasami zdaje sobie sprawę, że niekoniecznie napisałem to co chciałem przekazać, to bardzo trudne zadanie nawiasem mówiąc. Jest tutaj na forum trochę osób, które o wiele ładniej zdania składają.

Offline herman

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #595 dnia: Wt, 05 Grudzień 2023, 16:49:39 »
Małe podsumowanie listopada.
Drugi co do liści przeczytanych komiksów w tym roku - 27 albumów.
Jak to u mnie sezon jesienno zimowy to zawsze odrodzenie czytelnictwa.
Były świetne pozycje, były też męczarnie.


Komiks listopada: tym razem wybrałem trzy. "Ballada dla Sophie", "Sztandar czarnej gwiazdy", "Arab przyszłości - tom 6" - trzy zupełnie inne komiksy, ale wszystkie historie niesamowicie wciągające. Zdecydowanie będą w TOP 10 tego roku. Bardzo polecam, 8/10. Świetny miesiąc mi zrobiły te perełki. W serii Araba najwyżej oceniłem tom 5 (9/10), ale finał absolutnie nie zawodzi. Super miesiąc.

Wyróżnienie: Dwa albumy nr. 2 od Nagle jeśli chodzi o rozpoczęte serie  - "Friday" i "Saint Elme". Nie zawiodły - jeśli spodobał Wam się klimat pierwszych odsłon to śmiało lećcie dalej. Jest w obu przypadkach jeszcze lepiej! Daje po 8/10, ale jednak mniej epickiej niż przy komiksach miesiąca. Dowiózł też nowy Blacksad - może lekko naciągana, ale też 8/10.

Dla fanów Otta polecam "Cinema Panopticum" - wysoka forma autora, jak ktoś lubi to się nie zawiedzie. Fajnie wypadł "Black Beard" od Scream i kolejna części serii Czary-Zjary - "Kwarantanna".  Wszystkie te pozycje z mocnym 7/10. 

Zawód miesiąca: "Rotmistrz Polonia" - zawiera wszystko czego nie znoszę w tej odnodze polskiego komiksu- pseudo zabawna historia bazująca na piciu wódki i awanturnictwie (niczym Jakub Wędrowycz), do tego denna fabuła i jeszcze jakieś hordy reptilian. Załamka - niestety dlatego tak często omijam polską twórczość szerokim łukiem. Dla mnie żenada - 1/10.

Względem swojej kontynuacji w uniwersum ("7 żywotów krogulca") niezbyt okazale wypadła "Czerwona maska". Mam świadomość, że to wcześniejsza twórczość, ale czuć zdecydowanie różnicę jeśli chodzi o poziom fabuły - ot taka fajnie wymalowana, klimatyczna, ale scenariuszowa naiwna ramotka. Daję 5/10.
« Ostatnia zmiana: Wt, 05 Grudzień 2023, 17:27:15 wysłana przez herman »

Offline perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #596 dnia: So, 30 Grudzień 2023, 10:41:03 »
Ostatni kwartał trochę skromniej wypadł, szczególnie grudzień mnie pokonał i nie znalazłem sił na czytanie. Ale coś tam jednak wpadło:

**** Znakomite

Zabrakło takiego tytułu

*** Dobre

Alvar Mayor (2) – kolejne przygody podróżnika i awanturnika. Komiks składa się (tak jak i pierwsza część) z krótszych nowelek. Łączy je główna postać i czasami jego znajomi oraz miejsce akcji: dżungle, góry i porty Ameryki Południowej. W tym tomie więcej mamy do czynienia z magią i innymi ponadnaturalnymi wydarzeniami. Pojawiają się duchy, potwory i tytułowe mity. Pierwsza część mi się już trochę zatarła, ale tam zdaje się było tego mniej, a jeśli już, to główny bohater nie zawsze był pewien, czy różne dziwne przygody miały miejsce naprawdę, czy to efekt transu / snu czy innych środków. Teraz już nie ma takich wątpliwości (ani bohater, ani czytelnik). Zazwyczaj nie przepadam za takimi tematami, ale tutaj w niczym to nie przeszkadza. Poszczególne historie są na tyle ciekawe, że nie ma się ochoty przestać. Sam wciągnąłem na raz. Może to wszystko już nie robi takiego wrażenia, jak pierwszy tom, trochę to wszystko robi się wtórne, ale to nadal kawał świetnego komiksu. A strona graficzna to prawdziwy majstersztyk. Słowa uznania również dla wydawnictwa, bo wydanie jest świetne.

Cinema Panopticum – niema historia o dziewczynce w parku rozrywki czy wesołym miasteczku, której nie stać na wybrane rozrywki, więc wchodzi do tytułowego Cinema Panopticum. Tam stoi kilka urządzeń, które po wrzuceniu monety pokazują różne historie. Historie są z pogranicza horroru, fantastyki. Dziewczynka nie może się oderwać i wrzuca kolejne monety, aż dochodzi do historii zatytułowanej: the girl i wtedy… Komiks jest popisem autora, który samym rysunkiem wprowadza nastrój grozy. Są robaki, są szaleńcy, są ludzkie tragedie i dziewczynka, która wszystko to z zaciekawieniem chłonie. Kadry są niewielkie, zajmują w sumie niewiele miejsca na stronach, które są wypełnione czernią. Ale są tak samo piękne jak wielkie plansze Andreasa.
Warte podkreślenia jest wydanie. KG zrobiła świetną robotę. Grzbiet okładki stylizowany na podniszczoną książkę. Kredowy papier, czarna czerń wciągają czytelnika w historię, niemal go hipnotyzując. Wow.

Monica – moich starć z Clowesem ciąg dalszy. Niektóre tytuły trafiają u mnie w punkt, niektóre ledwo zmęczę. Ten jest gdzieś pomiędzy, ze wskazaniem na ciekawsze. Jak to u tego autora, jest mieszanina gatunków, trochę fantastyki, trochę dramatów rodzinnych. Podlane to wszystko nutką przemian społecznych lat 60/70 w USA, paranoją czy horrorem w stylu Lovecrafta. I jak zwykle dużo miejsca na wyciąganie własnych wniosków, szukania własnych interpretacji. Ja odkładam ten tytuł do ponownej lektury za jakiś czas. Zacząłem czytać w ciężkim okresie i zmęczenie przerywało mi lekturę, czasem na parę dni. A to utrudniało odbiór. Szczególnie, że cały komiks jest zbiorem powiązanych ze sobą historii i dobrze jest je sobie poukładać (niczym puzzle), żeby uchwycić (no dobra, postarać się uchwycić) całość. No i zaskakująco długo czyta się ten komiks. To nie jest lektura na godzinkę. Strony bardzo powoli mijają. Wymagane jest skupienie.
Osobne zdanie w temacie jakości wydania – klasa światowa. Papier, druk, kolory. Wielkie pochwały dla KG. Podobnie jak w przypadku Cinema Panopticum. Aż się chce trzymać w rękach.

Mury Samaris (drugie wydanie) – wydanie w standardzie całego cyklu (okładka ze skrzydełkami, papier) uzupełnione dodatkowymi materiałami w postaci niedokończonej historii. Wewnątrz jest informacja, że wydanie ma poprawione kolory w porównaniu z pierwszym wydaniem sprzed lat (nie weryfikowałem, ale moje odczucia takie właśnie są – od razu zwróciłem uwagę na to, że spektakularnie to wszystko wygląda, a w poprzednim wydaniu aż tak mi się to kiedyś nie rzuciło w oczy). Sama historia jest jak najbardziej typowa dla tego cyklu: jest samotny bohater, którego otacza dziwne miasto, dostaje do rozwiązania zagadkę. To wszystko jak zwykle przepięknie zilustrowane. Kto zbiera Mroczne miasta, to pewnie już ma albo kupi. Dla mnie każdy album tego duetu to świetna lektura.

Czarno na białym (1-2) – gdzieś się natknąłem na jakimś filmiku na komiksy P. Drzewieckiego i sobie parę zakupiłem. Ten zestaw z połowy lat 90-tych to zbiór shortów, w sumie w stylu tych, które w Relaxach się pojawiają. Czasami na parę stron, czasami jedna strona, czasami jeden kadr. Tematycznie można podzielić na 2 typy – z silnym nawiązaniem do innych utworów (są wampiry, Frankenstein, są też superbohaterowie, czy jakieś filmowe nawiązania) lub też nawiązania do ówczesnej rzeczywistości, rodzącego się kapitalizmu, demokracji itd. Wszystkie historie łączy humor – lekko (albo nawet bardzo) prześmiewczy, czasem absurdalny. Historyjki mają też wyraźne puenty, często bardzo trafnie komentujące rzeczywistość, ludzkie (głównie polskie) cechy, przywary, ograniczenia. Dość zaskakujące jest, jak bardzo jest to nadal aktualne. Ogólny wydźwięk może tak zaskakujący nie jest, ale gdybym przeczytał niektóre te historie powiedzmy w Relaxie, to od razu odczytałbym aluzje do obecnych wydarzeń czy osób. To wszystko jest okraszone bardzo ekspresyjnym rysunkiem. Jest sporo karykatury – często przerysowane emocje na twarzach, ale też dużo realizmu w zakresie całych postaci, czy szerzej tła. To daje świetny efekt. Czytałem z bananem na twarzy.

Bruno Brazil 8 – drużyna Brazila po wydarzeniach z albumu 7 zostaje na chwilę odstawiona na boczny tor. Dostają nowego człowieka i prostą misję, która szybko zaczyna się komplikować i okazuje się być zupełnie czym innym. Historię czyta się bez większych zgrzytów, nie ma niesamowitych gadżetów, nie ma złoczyńcy, który próbuje zapanować nad światem. Ale największą atrakcją są tutaj rysunki. Część akcji rozgrywa się na morzu i Vance tu jest w swoim żywiole. Kadrów ze statkami może za wiele nie ma, ale są po prostu wspaniałe. Mają być chyba jeszcze 3 albumy, więc czekam.

Przygody Tintina (tom 2) – w zbiorczym tomie zebrane są 4 albumy: Cygara faraona, Błękitny lotos, Pęknięte ucho, Czarna wyspa. Tintin co chwila napotyka nowe przygody, walczy z przestępcami, podróżuje po świecie, szuka skarbów itd. Akcja pędzi jak szalona, jest dużo humoru. Kreska niby dość prosta, ale też urozmaicone miejsca akcji. Są i pustkowia, są wnętrza, pociągi, samoloty, jaskinie. Nawet jeśli fabuły wydają się być dość schematyczne w ogólnym zarysie, to każdy album jest wypełniony zwrotami akcji, pomysłami, tak że czytelnik daje się wciągnąć w przygodę. Same historie nie są już kontrowersyjne, ale też nie doszukuję się ich na siłę.
Kupiłem 2 tomy z ciekawości, bo nigdy nie czytałem. Nie wiem, czy kupię kolejne (no jednak dość dużo miejsca zajmują, a ja aż takim fanem chyba nie zostanę). Chyba, że następne tomy przyniosą jakąś ciekawą odmianę. Bo nawet jeśli pojedynczą historię czyta się z zainteresowaniem i przyjemnością to n podobnych może być dla mnie trudnych do przebrnięcia.
Udało się nawet obejrzeć w święta z rodziną Tintina na Netflix. Bawiliśmy się świetnie, nawet podjąłem kolejną próbę zainteresowania córki komiksem (człowiek głupi ciągle się łudzi). Skończyło się na „może kiedyś, ale nie teraz”.

Krwawe gody – dwóch klasyków europejskiego komiksu, więc jest na czym zawiesić oko. Historia wesela na francuskiej prowincji, która po pewnym incydencie ze średnio świeżymi krewetkami zamienia się w krwawą jatkę. Na kilkudziesięciu stronach rozgrywa się dramat rodziny, obsługi hotelu i kilku przypadkowych osób. Wychodzą na wierzch różne sekrety, każdy ma do odegrania swoją rolę w tym dramacie. Tu trzeba podkreślić, że w tak krótkim utworze wielu bohaterów udało się pokazać w bardzo przemyślany sposób – mają one swoje charakterystyczne cechy, ambicje, co powoduje istną mieszankę wybuchową. Oczywiście, sama historia jest mocno przerysowana i w sumie dość absurdalna, ale relacje rodzinne wcale już takie nie są i można w nich zobaczyć też prawdziwych ludzi – głowa rodziny gardząca i pomiatająca innymi, młody, który próbuje się wyrwać z rodzinnych stron itd. Plus fantastyczny, realistyczny rysunek. Mały wydatek, a dużo frajdy.

Eksterminator 17 – czekając na kolejny Metal Hurlant wziąłem z nudów z półki, żeby zobaczyć, czy po paru latach wejdzie mi lepiej. I tak też się stało. Kiedyś sci-fi mnie męczyło, teraz (m.in. po lekturze kolejnych Metal Hurlant) jestem bardziej otwarty i doceniam siłę wyobraźni tych twórców, ich poczucie humoru. Rysunek Bilala zawsze do mnie trafiał i tutaj nie jest inaczej – chociaż wolę taką bardziej „brudną” kreskę jak w Trylogii Nikopola. Ale też sama historia wydała mi się teraz ciekawsza niż parę lat temu, ciekawy motyw przedłużenia sobie życia w ciele androida i późniejsza ich emancypacja. Też zwróciłem teraz uwagę, że kolory w komiksie były bardzo nasycone – mnie się podobało, nie wiem, czy tak było w zamyśle twórców.

** Niezłe / można przeczytać

Sezon polowań – historia rozgrywa się współcześnie, w małym miasteczku we Włoszech. Głównym zajęciem (i chyba źródłem dochodów) mężczyzn jest polowanie na dziki. Na skraju lasu mieszkają trzy kobiety, które prowadzą ekologiczną uprawę warzyw. Obydwie grupy wchodzą w konflikt, gdy dziki zbliżają się do domostw. Innym zarzewiem konfliktu są imigranci – kobiety najmują ich do prac, pozostali mieszkańcy miasteczka są im raczej niechętni. Historia jest pocięta, nie widzimy jej w porządku chronologicznym, a zaczyna się przesłuchaniem jednego z mężczyzn (później okaże się, że jest takim lokalnym liderem) przez policję w sprawie o morderstwo. Kolejne przedstawione wydarzenia dodają coraz więcej informacji o motywacjach obydwu grup. Wszystko zaczyna być coraz bardziej zniuansowane – ci teoretycznie źli mimo obcesowości to jednak pewnych granic nie przekraczają, te teoretycznie dobre (tropiciele ideologii wszelakich raczej nie powinni sięgać po ten komiks, bo skreślą go po paru kartkach) mają parę grzeszków i jedną dużą tajemnicę. Pocięta kolejność wydarzeń sprawia, że nie wszystko jest jasne. Rozwiązanie jest dość zaskakujące lub jak niektórzy by chcieli – naciągane pod jakąś tezę. Natomiast z mojej perspektywy cały komiks ma dość ponury wydźwięk. Mała społeczność staje przed wyzwaniem poradzenia sobie ze zmieniającym się szybko światem – głównie migracjami, zmianami kulturowymi, klimatycznymi itd. Autorzy stawiają pytanie, czy to doprowadzi do pogłębienia podziałów, zerwania więzi społecznych, czy niekoniecznie. Odpowiedzi jednoznacznej nie ma, bo cała historia jest jedynie incydentem w życiu miasteczka. Czy będzie miało wpływ na dłuższy czas i w jaki konkretnie sposób, to nie jest jasne. W mojej ocenie ciekawy, przemyślany komiks.

Świat mitów: Herakles – kolejna odsłona serii, chyba z innym rysownikiem niż początkowe tomy. Mam wrażenie, że kreska jest bardziej cartoonowa, ale to może tylko takie wrażenie. Poziom poprzednich tomów jest zachowany. Mit do odświeżenia plus ciekawa rozprawka na temat jego znaczenia w kulturze. Lubię tę serię, czekam na kolejne tomy.

Zmarszczki – Paco Roca z kolejną, nastrojową, inspirowaną rodzinnymi wydarzeniami, melancholijną opowieścią o rodzicach, dziadkach, relacjach między pokoleniami i przemijaniu. Akcja (jeśli można tak powiedzieć o tym co się dzieje na kartach komiksu) rozgrywa się w domu opieki. Bohaterami są pensjonariusze, ludzie starsi, schorowani i często już z ograniczonym kontaktem ze światem zewnętrznym. Mimo, że tematyka jest bardzo trudna i ponura, to styl opowieści (i rysunków) jest dość lekki. Jeśli ktoś ma doświadczenia z opieki nad osobą starszą, która zdradza oznaki Alzheimera lub podobnych schorzeń to rozpozna wiele wątków, które zna ze swojego życia. Ale mimo to komiks (jakoś) nie jest trudny do przebrnięcia (chyba, że mi się już te wszystkie wspomnienia trochę zatarły i się uodporniłem). Niemniej jednak to komiks w mojej opinii nie jest tak udany jak inne od Paco Roca. Zabrakło trochę emocji, tak charakterystycznych dla tego autora. Być może zbyt mało miejsca było, żeby uzyskać taki efekt. Komiks jest krótszy niż poprzednie, czyta się w jakieś pół godziny. Pojawiają się też pewne dłużyzny, bo ileś stron poświęconych życiu codziennemu pensjonariuszy, gdzie nic się specjalnego nie dzieje, nie angażuje czytelnika. Przynajmniej mnie. W tym sensie jest to dla mnie lekki zawód. Komiks w żadnym wypadku słaby nie jest, ale spodziewałem się czegoś więcej.

Hellblazer by Carey (1-3) – nie miałem już w planach tego runu, ale skusiła mnie jakaś dobra promocja. Nie żałuję, ale też nie powiem że mnie ta cała historia czymś zachwyciła. John ma już za sobą wiele lat, wielu rożnych autorów. Stał się w sumie podobny do superbohaterów, których przygody ciągną się latami. Trzeba się orientować, jest dużo wątków z przeszłości. Pojawiają się bohaterowie, których powinno się znać i pamiętać. No i autor też czymś powinien spróbować zaskoczyć. Nie zmienia się za bardzo główny bohater – nadal mieszka w jakiś podłych miejscach, nie wylewa za kołnierz, zagląda w różne zaułki. Niby ma dobre intencje, ale też nie dba za bardzo o najbliższych. W sensie znajomych czy rodzinę, bo czy jest z nimi specjalnie blisko to trudno powiedzieć. Autor poszedł za to w rozmach. Świat staje w końcu na progu apokalipsy. Długo do tego dochodzimy i szczerze mówiąc pierwszy raz w tych wszystkich opasłych tomach miałem chwile zwątpienia i zerkałem, czy dużo jeszcze zostało. Pierwsze 2 tomy czytałem jakoś bez większego zainteresowania. Nie wiem, może już bohater mi się opatrzył. Jak historia zaczynała zataczać coraz większe kręgi, to też już coraz mniej mi się to podobało. Wolę bardziej kameralne historie z Johnem. Punktem kulminacyjnym była wizytka w piekle. Tutaj trochę się ożywiłem, ale ostatecznie skończyło się bijatyką demonów, więc bez inwencji. Druga połowa trzeciego tomu to odrębna historia i w sumie ona najbardziej mi się spodobała z tego runu.
Miałem nie kupować tych tomów ze względu na przykładowe plansze. Te historie były tworzone już w 21 wieku i rysunki, które widziałem były już bardzo w tym stylu. Ja wolałem te z lat 90-tych. Ale w trakcie czytania można odnaleźć całą mieszankę różnych stylów. To traktuję akurat na minus. Gusta są oczywiście różne, ale te bardziej cartoonowe, czy nawet jakiś zeszyt przypominał mi mangę, to już zupełnie mi nie pasowały do Johna. Część zeszytów przypominała stylem te wcześniejsze, a niektóre były bardziej realistyczne. Te oglądałem z przyjemnością.

Wszystko pod słońcem – historia rodzinna rozgrywająca się w Hiszpanii, na którą duży wpływ wywierają zmiany ekonomiczne i urbanizacyjne. Główny wątek to właśnie przekształcanie wiejskiej, małomiasteczkowej okolicy w turystyczne zagłębie. To zmienia warunki życia mieszkańców, zmienia wygląd i funkcje miast, wymusza na ludziach dostosowywanie się do tych zmian. Szczególnie dotkliwe jest to dla starszych osób, które są zmuszane do opuszczania swoich domów po wielu dekadach. Temat nawet ciekawy, ale wykonanie trochę mi nie podeszło. Komiks składa się z paru rozdziałów, paru scen rozgrywających się w różnych latach. Zaczyna się od 1936 r. i wojny domowej w Hiszpanii. I później ten temat historyczno-polityczny zupełnie znika. Nie wiem szczerze po co to było. Późniejsze scenki dzieli kilka, kilkanaście lat, pewnie ułożone to zostało z zachowaniem historycznej dokładności, tak przynajmniej można wywnioskować z posłowia, czy też podziękowań wskazujących na przeszukiwanie archiwów, dzienników. W ten sposób można śledzić losy społeczności, ale trochę utrudnia utożsamianie się z bohaterami. Ale też chyba taki był zamysł. Co do szaty graficznej, to jest to mieszanina różnych technik – nie udaję, że się znam, ale czasami wygląda jak rysunki kredkami, czasami są wklejone zdjęcia (trochę zniekształcone, więc nie tak całkiem). Nie przepadam za takim stylem i gdybym zobaczył parę stron przed zakupem, to pewnie bym się wstrzymał z decyzją.

Wydział 7 (11) – zagadka kryminalna o serii włamań w PRL-owskiej Warszawie. Aż by się chciało, żeby zeszyty były grubsze. 32 strony mijają zdecydowanie za szybko. Człowiek przyzwyczajony już do integrali i już zapomniał, jak to jest czekać na kolejny zeszyt.

Świat mitów (Demeter i Persefona, Orfeusz i Eurydyka) – bardzo zgrabnie przedstawione 2 mity, które jakoś tam lekko się łączą. Lubię klimat tej serii, szczególnie krajobrazy, słoneczną pogodę i oczywiście historie, które znam lepiej lub gorzej. No i zawsze ciekawe posłowie, które przedstawia interpretację opowiedzianych historii oraz dodaje informacje o ich powstaniu.

Opowieści jutra Alana Moore’a – 12 zeszytów, w których znajdują się po 4 krótsze historie. Bohaterami, których przygody śledzimy są:
- genialny dzieciak, który terroryzuje swoich sąsiadów coraz to bardziej wymyślnymi wynalazkami, które dezorganizuje życie wszystkich dookoła. Są tam podróże w czasie, są obce cywilizacje, są problemy ze światłem itd.
- duet superbohaterów, którzy walczą z superłotrami marzącymi (często) o zniszczeniu świata. Widoczne są tutaj nawiązania do Kapitana Ameryki, Supermana itd.
- zamaskowany detektyw, który rozwiązuje zagadki kryminalne w fikcyjnym mieście – wygląda podobnie do postaci The Shadow
- uwolniona z zamknięcia postać z tuszu kreślarskiego – tutaj chyba przygody są najbardziej abstrakcyjne
- rozerotyzowany duet heroiny i jej pomocniczki działający w tym samym mieście, co zamaskowany detektyw – w tych opowieściach pojawiają się różne style i eksperymenty rysunkowe.
Cały tom jest wypełniony ich przygodami, absurdalnymi postaciami, wynalazkami, ratowaniem świata, ale też rozwiązywanie drobnych zagadek kryminalnych. Jest to zabawa konwencją SH. Pełno jest humoru, podobnego do tego, co jest w innych komiksach z imprintu ABC czy też w Szokach Przyszłości Moore’a. Kto czytał, wie czego się spodziewać.
Część tych historii była kapitalna, pomysłowa, oryginalna, często odwołujące się do innych utworów, szeroko rozumianej kultury, osób i wydarzeń historycznych. Ale też, jak to bywa w takich komiksach, część się zapomina tuż po lekturze. Ja jak się biorę do czytania, to czytam bez wytchnienia, do końca, a chyba lepiej sobie ten komiks dawkować. Trochę mnie ta ilość historyjek przytłoczyła. Zarzutu żadnego innego postawić nie mogę, ale nie wiem, czy kiedykolwiek się wezmę ponownie za ten komiks.
Tutaj również podkreślę jakość wydania. Kolory, wygląd komiksu, jego jakość, aż się chce trzymać w rękach. Również od strony liternictwa, gdzie są różne czcionki, różne zabawy oryginalnych twórców. Należy również podkreślić, że tłumaczenie to musiała być bardzo wymagająca praca. Tekst wydaje się bardzo trudny, z wieloma (pewnie wiele z nich nawet nie wychwyciłem) podkręceniami, piosenkami. Tak się to powinno robić.

Prima Aprilis – historia amerykańskiego pilota wojskowego z czasów 2 wojny światowej, który wdaje się w potyczkę z wrogiem, a później trafia na dziwną wyspę. Komiks P. Drzewieckiego, czyli dużo humoru i bardzo dobry, dynamiczny rysunek. Lekki minus za błędy ortograficzne, a że czcionka większa niż we współczesnych komiksach, to się rzuca z daleka w oczy. Lektura szybka, ale przyjemna.

Bayki – kilka klasycznych bajek przerobiona przez P. Drzewieckiego na takie bardziej dla dorosłych. Sporo nagości, absurdalnego humoru i jak zwykle ze świetnymi rysunkami. Kupiłem gdzieś po jakiś aukcjach, bo było za przystępną cenę.

Przygody Tintina (tom 1) – zawiera 3 historie o podróżach Tintina i jego psa do kraju Sowietów, Konga i Stanów Zjednoczonych. Pierwsza historia czarno-biała, dwie kolejne kolorowe. Piękne wydanie (estetyczna okładka, fajny papier, dokładny druk, liternictwo, kolory), ale bez żadnych dodatków. A szkoda, bo aż się prosiło o jakiś artykuł dotyczący zmian w tych komiksach (szczególnie dot. Konga) na przestrzeni lat. Oczywiście można sobie wyszukać w necie to wszystko, ale fajnie by było uzupełnić ten tom o jakieś posłowie. Nie znam poprzednich wydań, wiem tyle co gdzieś wyczytałem i to wydanie zawiera zmienione najbardziej „kontrowersyjne” kadry czy sceny. Również tłumaczenie zdaje się być wygładzone (takie mam odczucia bez specjalnych badań w tym kierunku), bo nie rzucają się w oczy zwroty, określenia naznaczone rasistowsko, czy też tak przeze mnie odbierane. Sam język również wydaje się uwspółcześniony (komiksy były tworzone w latach 30-tych XX wieku), bo czyta się niemal jak współczesne komiksy. Tu mówię o tekście, bo po sposobie prowadzenia akcji (to szczególnie w pierwszym albumie) widać upływ czasu. Też trzeba wziąć pod uwagę taki „paskowy” charakter, czyli dość małe kadry, wypełnione mnóstwem zdarzeń / przygód / pędzenia na złamanie karku.
Wcześniej nie czytałem nigdy Tintina i pomyślałem, że nadrobię trochę (przynajmniej 2 pierwsze tomy) a po drugie chciałem też zobaczyć i może zrozumieć fenomen tego komiksu. Też interesował mnie wątek tego, co kiedyś uchodziło, a teraz stanowiłoby już kontrowersję. Z tego punktu widzenia jestem lekko zawiedziony, że komiks jest już po iluś zmianach i na dodatek bez ich omówienia. Ale też wiele rzeczy przecież zostało. Poza oczywistym już wydźwiękiem Konga, to też zwróciłem uwagę na traktowanie zwierząt (czyt. polowanie dla trofeów czy ot tak, żeby można było pociągnąć akcję w „zabawny” sposób), ale też dużo przemocy (sceny linczu na przykład – to chyba z ostatniego albumu). To wszystko sprawia, że komiks kiedyś w domyśle bazujący na humorze, przygodzie dzisiaj niekoniecznie dałbym dziecku do samodzielnej lektury (oczywiście, gdybym namówił do czytania komiksów). Pierwszy tom traktuję jako taką ciekawostkę, bo więcej uciechy miałem z czytania drugiego tomu.

* Nie podeszło lub wręcz wymęczyło

Dr Jekyll & Mr Hyde – adaptacja słynnej historii utrzymana w klimacie londyńskim sprzed ponad 100 lat, gdzie są ciemne zaułki, panowie szlachta piszą do siebie listy, jeżdżą powozami do siebie itd. Nie znałem tego komiksu wcześniej i nie znalazłem w nim teraz nic ciekawego. Historia wydaje się być dość (bo nie w 100%) wierna pierwowzorowi (to nie zarzut) stąd trudno o jakieś zaskoczenia. Rysunkowo może się podobać, czarno-biała wyraźna kreska oddaje klimat całej historii. Trochę mnie zaskoczył mały format – nie że jest niewyraźnie w środku, ale przez to cały komiks wygląda trochę mało dostojnie.

Zemsta Harpera – western z dość prostą fabułą. Może i czytałoby mi się przyjemnie, ale rysunki były dla mnie zupełnie nieczytelne. Długo musiałem się wpatrywać, co i kogo widać, kto kogo leje po gębie, czy do kogo strzela. Też musiałem wracać parę stron, bo np. zginął ktoś, kogo nawet nie odnotowałem, że bierze udział w całej zabawie. Taka ciekawostka – nie mogłem nigdzie znaleźć nazwy wydawcy w tym komiksie. Ani w stopce, ani żadnego logo.

Zemsta rodu (1-2) – kolejny komiks P. Drzewieckiego (tutaj odpowiedzialny tylko za rysunek). Komiksy wydane na przełomie lat 80/90. Chyba w czasie dużej inflacji, bo nawet ceny okładkowej nie mogę znaleźć). Pierwsza część na papierze podłej jakości (jakiś taki szarawy, przez co wszystkie kadry są ciemne), druga na trochę lepszym, ale tylko minimalnie. Sama historia rozgrywa się w 11 wieku na pograniczu dzisiejszej Polski i Niemiec. Głównym motywem jest walka o władzę nad okolicznymi terenami i plemionami. Ten motyw przewija się przez w sumie 3 pokolenia, gdzie syn próbuje pomścić ojca i przejąć władzę nad ojcowizną. Sprawę komplikują związki książąt (tak ich roboczo nazwę, chociaż w komiksie nie ma takich tytułów) z Sasami czy Duńczykami oraz próby wyparcia słowiańskich religii przez chrześcijaństwo. Często więc prawowity władca (w sensie potomek poprzedniego władcy) napotyka opór, musi uciekać, szukać pomocy u tych Sasów, co oczywiście nie zjednuje mu nikogo. Pojawiają się też głosy, ale ginące w zalewie walk i zemsty, że to wszystko osłabia tylko kraj i doprowadzi do jeszcze gorszych czasów. Komiks może i jest dość ciekawy, ale czyta się go bardzo ciężko. Sposób prowadzenia narracji, gdzie akcja skacze z kadru na kadr, dialogów jest bardzo mało, bohaterów bardzo wielu (większość nie wymieniona z imienia) i bardzo do siebie podobnych nie ułatwia zadania czytelnikowi. Idea chyba była taka, żeby bohater był bardziej zbiorowy. To wszystko, w powiązaniu ze skomplikowaną i raczej nieznaną historią powoduje, że dzisiejszy czytelnik męczy się przy tym komiksie.

No i tyle. Ostatnia przesyłka z Metal Hurlant, Toppim, Relaxem i Sztandarem czarnej gwiazdy nie dotarła w tym roku i przeskakuje na kolejny. Teraz czekam na mocne uderzenie Mandioci, chyba DC wg Gaimana, dokończenie Pewnego razu we Francji.
Trwa zabawa w wybieranie komiksów, które koniecznie trzeba przeczytać. Jeśli lubisz takie akcje, to zajrzyj tutaj:
https://forum.komikspec.pl/komiksowe-top-listy/100-komiksow-ktore-musisz-przeczytac-(przed-smiercia)/

Offline Kadet

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #597 dnia: So, 30 Grudzień 2023, 11:37:14 »

Przygody Tintina (tom 2) – w zbiorczym tomie zebrane są 4 albumy: Cygara faraona, Błękitny lotos, Pęknięte ucho, Czarna wyspa. Tintin co chwila napotyka nowe przygody, walczy z przestępcami, podróżuje po świecie, szuka skarbów itd. Akcja pędzi jak szalona, jest dużo humoru. Kreska niby dość prosta, ale też urozmaicone miejsca akcji. Są i pustkowia, są wnętrza, pociągi, samoloty, jaskinie. Nawet jeśli fabuły wydają się być dość schematyczne w ogólnym zarysie, to każdy album jest wypełniony zwrotami akcji, pomysłami, tak że czytelnik daje się wciągnąć w przygodę. Same historie nie są już kontrowersyjne, ale też nie doszukuję się ich na siłę.
Kupiłem 2 tomy z ciekawości, bo nigdy nie czytałem. Nie wiem, czy kupię kolejne (no jednak dość dużo miejsca zajmują, a ja aż takim fanem chyba nie zostanę). Chyba, że następne tomy przyniosą jakąś ciekawą odmianę. Bo nawet jeśli pojedynczą historię czyta się z zainteresowaniem i przyjemnością to n podobnych może być dla mnie trudnych do przebrnięcia.
Udało się nawet obejrzeć w święta z rodziną Tintina na Netflix. Bawiliśmy się świetnie, nawet podjąłem kolejną próbę zainteresowania córki komiksem (człowiek głupi ciągle się łudzi). Skończyło się na „może kiedyś, ale nie teraz”.

W trzecim tomie znajdziesz dwa spośród trzech albumów, na których oparty jest film Spielberga: "Kraba o złotych szczypcach" i "Tajemnicę "Jednorożca"". Jest w nich parę istotnych różnic fabularnych wobec filmu, tak więc nie powielają w 100% tej samej opowieści. Przyznać jednak muszę, że zwłaszcza "Krab" jest jednym z moich mniej ulubionych tytułów... Nie chodzi o to, że jest z nim coś tragicznego, ale poza debiutem kapitana Baryłki wydaje mi się trochę przeciętny.

Jeśli chodzi o odmianę, to na przykład w piątym tomie będzie dylogia księżycowa - opowieść w stylu... hm... może hard SF? Szczegółowy opis przygotowań i podróży na Księżyc wg stanu nauki z lat pięćdziesiątych XX w., kilkanaście lat przed lotem Amerykanów. A szósty tom to będą takie eksperymenty z formą - powiedziałbym, że każdy album w tym ostatnim tomie będzie miał coś, co będzie odróżniać go od standardowego szablonu historii przygodowych z Tintinem i każdy będzie jakąś próbą pójścia w innym kierunku - na nieco inny sposób.
Proszę o wsparcie i/lub udostępnienie zbiórki dla dziewczynki z guzem mózgu: https://www.siepomaga.pl/lenka-wojnar - PILNE!

Dzięki!

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #598 dnia: Wt, 02 Styczeń 2024, 21:13:07 »
Grudzień

First Wave nr 5 - sprawy ewidentnie zmierzają do konkluzji, ale ich przebieg ani trochę nie porywa. Niemal pełne przekierowanie uwagi czytelnika na Doca Savage'e wprost wskazuje, co było faktycznym zamiarem twórców tej inicjatywy. Po tym jednak występie widoki na solową serie (albo chociaż mini-serie) dla wspomnianego poszukiwacza przygód były jednak marne. Stad już teraz znać, że Brian Azarrello nie zdołał znaleźć właściwego klucza dla tej opowieści.
 
The Fury of Firestorm nr 49
- zmagania z półświatkiem to zadanie niekoniecznie dla wszystkich ku temu chętnych. Boleśnie przekonuje się o tym Moonbow, która miast przeciwniczką Firestorma okazuje się aspirantką do roli pogromczyni zbrodni. Rozrywkowy wymiar serii po raz kolejny zostaje zachowany.

Ratman t.2
- tym razem Ratman odnalazł się w opowieściach rozpisanych nie tylko przez jego ,,stwórcę” (tj. Tomasza Niewiadomskiego), ale też kooperujących z nim Grzegorza Janusza i nieodżałowanego Macieja Parowskiego. I co więcej odnalazł się znakomicie. Nie mogło przy tym zabraknąć użytkowania przezeń wehikułu czasu oraz opowiastek z udziałem ,,nieco” inaczej zinterpretowanych tuzów filozofii. Dzieje się zatem wiele, a ja proszę o jeszcze więcej.
 
Day of the Judgment nr 2 - wyzwania o proweniencji metafizycznej to dla mieszkańców uniwersum DC żadna nowość, aczkolwiek ta opowieść sprawia wrażenie szczególnie dosyconej emocjami. Widać zatem Geoff Johns (bo to właśnie ten autor odpowiadał za scenariusz) już wówczas wiedział jak je umiejętnie generować.

Bohaterowi i Złoczyńcy t.61. Deathstroke: Zawodowiec
- wysokooktanowy ,,rozrywkowiec" w najczystszej postaci. Fabularnie nieszczególnie złożony, aczkolwiek równocześnie trafnie ujmujący patologiczny charakter rodziny głównego bohatera. Efektowne oraz widowiskowe rysunki mamią i cieszą oko i stąd aż żal, że pomimo wstępnego zainteresowania ze strony Egmontu seria ta niestety nie znalazła się w ofercie tego wydawcy.

First Wave nr 6 - po zapoznaniu się z całością tego przedsięwzięcia nasuwa się refleksja, w myśl której jej jedyna wartością okazały się dopracowane i kompozycyjnie porywające ilustracje okładkowe w wykonaniu J.G. Johnsa. cala reszta to jedno wielkie rozczarowanie, którego oczekiwanym zapewne efektem miało być uruchomienie solowej serii z udzialem Doca Savage'a. Po tak miałkim fabularnie ,,przedstawieniu” o takiej perspektywie nie mogło być już niestety mowy. Tymczasem potencjał ku temu był o czym świadczy chociażby wzorcowe ,,zużytkowanie” Doca Savage'a na kartach serii ,,Planetary”. Podsumowując: to się mogło udać, ale się nie udało.

The Fury of Firestorm nr 50
- jubileuszowe wydanie co prawda jest rozpiętościowo obszerniejsze, ale mimo to, poza jego finałem, nie dzieje się tu nic szczególnie istotnego. Plusem jest natomiast chwilowy powrót rysownika Rafaela Kayanana, który w roli ilustratora przypadków Firestorma sprawdził się znakomicie.
 
Młodość Blueberry’ego t.5 – w warstwie fabularnej niniejszy zbiór nie zachowuje niestety wysokiej jakości poprzednich wydań zbiorczych, nie wspominając już o oryginalnych przygodach Mike’a Blueberry’ego rozpisywanych przez niepowtarzalnego Jeana-Michela Charliera. Choć przyznać trzeba, że przełomowa dla wojny secesyjnej bitwa pod Gettysburgiem ujęta została z werwą i skrupulatnością na miarę najlepszej, komiksowej batalistyki. Ponadto wizualnie pochodna pracy Michela Blanca-Dumonta to profesjonalizm w każdym calu.
 
Marvel Origins t.24: Spider-Man 5 - zbiór pod znakiem prezentacji plastycznych możliwości Steve’a Ditko. Pomysłowość tego twórcy w stosowaniu coraz to nowych ,,chwytów” plastycznych wręcz imponuje. Warstwa przygodowa ,,podlana” obyczajowa harmonijnie się dopełniają. Przy tak sprawnym prowadzeniu tego przedsięwzięcia ,,The Amazing Spider-Man” wręcz skazany był na sukces.
 
Day of Judgment nr 3 - demon Asmodel coraz pewniej czuje się w roli Anioła Zemsty. Stąd perspektywa Dnia Sądu i powtórzenia wątpliwego ,,wyczynu” Eclipso (tj. doprowadzenia do globalnego potopu) jawi się jako coraz bardziej prawdopodobna. Herosi nie byliby oczywiście sobą gdyby nie usiłowali powstrzymać zrealizowania tego scenariusza. Zyskują ku temu niespodziewanego sojusznika i podejmują walkę o przetrwanie. Goeff Johns (tj. scenarzysta tej mini-serii) wykazał, że już na wczesnym etapie swojej twórczej aktywności był władny generować odpowiednie napięcie i zarazem z wprawa ,,operować” powierzonymi mu postaciami.

The Adventures of Superman nr 424
- równolegle do obu ,,supemanicznych” tytułów prowadzonych przez Johna Byrne'a władze zwierzchnie DC Comic zdecydowały się na ,,rebranding” publikowanego od blisko czterech dekad ,,Supermana" na ,,The Adventures of Superman”. Do jego realizacji zaangażowano pozostającego wówczas w bardzo dobrej formie twórczej Marva Wolfmana oraz Jerry’ego Ordwaya. Już po pierwszym epizodzie ich wspólnej przygody z tym przedsięwzięciem znać, że do powierzonego im zadania zabrali się z werwą i przytupem. Można mniemać, że wiele do rozwoju serii wniesie postać Cat Grant, ponętnej dziennikarki, która dołączyła do składu redakcji ,,Daily Planet”. Obiecująco zapowiada się również wątek z udziałem Lois Lane i Lexa Luthora. A wszystko to ujęte w stylistyce znanego z pieczołowitości Jerry’ego Ordwaya.
 
Firestorm The Nuclear Man nr 51 - modyfikacja tytułu i logo po jubileuszowym numerze pięćdziesiątym wskazywać mogła na zamiar odświeżenia tej serii. Jednak w wymiarze fabularnym i wizualnym to niezmiennie ta sama jakościowo saga rozpisana na dwóch protagonistów współtworzących Firestorma. I dobrze, bo to sprawnie prowadzone przedsięwzięcie i oby tak dalej.
 
W Imieniu Polski Walczącej t. 6 – tym razem autorska spółka przybliżyła dzieje inicjatywy konspiracyjnej znanej jako „Zagra-Lin”. To właśnie za sprawą jej uczestników w marcu 1943 r. udało się przeprowadzić zamach bombowy w samym mateczniku niemieckiego totalitaryzmu, tj. w Berlinie. Tego typu inicjatyw było więcej, co wprawnie przybliżył scenarzysta tej serii, Sławomir Zajączkowski. Tradycyjną dlań fachowością wykazał się również rysownik serii, Krzysztof Wyrzykowski; choć uczciwie trzeba przyznać, że zawarte tu prace rzeczonego ustępują jego dokonaniom zaproponowanym w „Zamachu na Kutscherę”, a zwłaszcza „Akcji pod Arsenałem”.
 
X-Men: Inferno – odkąd po raz pierwszy usłyszałem o tej opowieści (a miało to miejsce 32 lata temu) trwałem w przekonaniu, że koncept wdarcia się sfery Limbo do „naszej” rzeczywistości w wymiarze fabularnym był tworem autorskim Chrisa Claremonta. Po zapoznaniu się z tym pękatym zbiorem już wiem, że sprawy miały się inaczej, a „przewodnią siłą sprawczą” w tym przedsięwzięciu była znana także czytelnikom polskiej edycji „Supermana” Louise Simonson. Sporo tu mutanckiej dzieciarni i tym samym kotłowaniny z nimi związanej. Nie zabrakło jednak również przedstawicieli głównej drużyny spadkobierców idei Charlesa Xaviera, w niektórych przypadkach wystylizowanych na ówczesne estradowe gwiazdy. Jakby na przekór tytułowi najbardziej interesująca jawi się konkluzja tego zbioru, rozgrywająca się już po zasadniczym konflikcie. Rzecz zdecydowanie dla „lubisiów” momentu powstania tej opowieści.
 
Day of Judgment nr 4
– jak to często w przypadku uniwersum DC bywa, także tym razem jego skrzyknięci w improwizowany batalion herosi zmuszeni są stawić czoła wielgaśnej, megalomańsko usposobionej istocie o krwiożerczych zamiarach wobec całokształtu stworzenia. Dysponują jednak na tyle mocnymi atutami, że ich wysiłek ma szansę nie pójść na marne. Dotyczy to zresztą także scenarzysty tej mini-serii, Geoffa Johnsa, który podczas rozpisywania tej opowieści ewidentnie świetnie się bawił. I co najważniejsze jest szansa, że niezgorzej bawić się mogą także współcześni odbiorcy „Dnia Sądu”.
 
Marvel Origins t.25: Kapitan Ameryka 1
– bardzo liczyłem, że także ta seria zostanie w niniejszej kolekcji uwzględniona. I tak się właśnie stało! Solowe przygody wymachującego tarczą Obrońcy Wolności prawdopodobnie należały do ulubionych, wspólnych realizacji Stana Lee i Jacka Kirby’ego, a przynajmniej tak można mniemać z wartkości zebranych w tm tomie opowieści. Szczególnie udanie wypada złożona z kilku epizodów opowieść retrospektywna, osadzona w realiach II wojny światowej. Nic dziwnego, bo obaj panowie twórcy lubowali się w komiksie wojennym. Ze szczególną niecierpliwością wyczekuję dalszej prezentacji tej akurat serii. 

Bohaterowie i Złoczyńcy. Szóstka z piekła rodem
– w tej osobliwej drużynie niewątpliwie tkwił znaczny potencjał fabularny. Stąd lektura tego albumu nie jest czasem straconym. Znając jednak zbliżone pod względem ogólnego założenia realizacje w wykonaniu Johna Ostrandera („Suicide Squad”) i Warrena Ellisa („Thunderbolts”) trudno opędzić się od odczucia, że w tym przypadku mogło być znacznie lepiej. Stąd lekkie rozczarowanie.
 
The Adventures of Superman nr 425 - ignorowanie wybitnych umysłów parających się nauką bywać może ryzykowne. Tak się sprawy mają także w tej odsłonie przypadków Człowieka Jutra, a jego oponentem okazuje się osobnik, którego nigdy bym o tego typu fanaberie nie posądzał! Ogólnie dużo tu do czytania, bo i Marv Wolfman (scenarzysta serii) zawsze lubił sobie popisać. Z kolei warstwa wizualna w wykonaniu Jerry'ego Ordwaya jak zawsze zachwyca zamiłowaniem tego znakomitego autora do rysunkowego detalu.
 
Firestorm The Nuclear Man nr 52 - epizod fabularnie mocno schematyczny. Konfrontacja z narastającym (do tego dosłownie i w przenośni) adwersarzem przeprowadzona zostaje z uwzględnieniem stosownej dawki dramatyzmu. Tym samym oczekiwana rozrywka zostaje zapewniona.
 
Jeremiah t.26 - po raz kolejny twórca tej serii zdecydował się na dobrze już znany z tej serii schemat, tj. pobyt Jeremiaha i Kurdy'ego w odseparowanej społeczności rządzącej się osobliwymi prawami. Nie będzie zapewne zaskoczeniem, że ów schemat raz jeszcze ,,zaskoczył”. Trudno się dziwić skoro za tę realizacje odpowiadał jeden z najbardziej biegłych w swoim fachu komiksowych twórców.
 
Day of Judgment nr 5 - w swoim czasie finał tej opowieści dla wielu był nielichym zaskoczeniem. Z czasem okazało się, że ten mocno oryginalny pomysł przejawił się interesującymi, dobrze wspominanymi historiami (vide seria ,,The Spectre vol.4”). Sama zaś mini-seria ,,Day of Judgment" to umiejętnie rozpisana rozrywka w formule pełnoskalowego wydarzenia z udziałem znawców sfery magicznej. 
 
Superman nr 3 - ,,usta” Darkseida (tj. wykonujący powierzone mu zadanie Godfrey „Chwalebny”) jątrzą przeciwko superbohaterom nie tylko na kartach ,,Legend”, ale także w wybranych tytułach DC. Sytuacja ta nie ominęła również restaurowanego ,,Supermana”, w którym John Byrne wykazywał doskonałą wręcz formę. Czysta, klarowna kreska oraz dynamiczne, przemyślane kadrowanie sprawiają, że ten epizod chłonie się błyskawicznie, a przy tym aż chciałoby się by komiksy tej klasy powstawały również współcześnie.
 
The Adventures of Superman nr 426 - intryga Darkseida wymierzona w ziemskich metaludzi (o czym więcej w wydanych również u nas w ,,Legendach”) sprowadziła Człowieka ze Stali do epicentrum problemu, tj. na planetę Apokalips. A tam, pomimo braku mocy wygenerowanej słonecznym światłem, Superman podejmuje się czynów, których zwykło się odeń oczekiwać. Pytanie czy w wartej tego sprawie...
 
Action Comics nr 586 - pod względem dosycenia w epickość epizod ten spokojnie ,,przykrywa” takie współczesne wydarzenia jak ,,Lewiatan” czy ,,Nieskończona granica”. Tak się kiedyś robiło emocjonujące komiksy i wielka szkoda, że już się takich (na ogół) nie robi. Konfrontacje ,,Supermana” z Orionem i Darkseidem poprowadzone po mistrzowsku. Stąd nieprzypadkowo chciałoby się rzec: to były czasy!

Firestorm The Nuclear Man nr 53 - kolejny łotr daje o sobie znać, a jego geneza i motywacja jest typowa dla Srebrnej i Brązowej Ery superbohaterskiego komiksu. Ma to swoje plusy, ale przyznać trzeba, że Gerry Conway (tj. scenarzysta serii) sprawia wrażenie twórcy nieco znużonego tym przedsięwzięciem. Ogólnie pozytywnie, ale znać, że przydałaby się nowa, ożywcza dla tego projektu, jakość.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #599 dnia: Nd, 14 Styczeń 2024, 16:07:25 »
  Podsumowanie listopada, opóźnione nieco z przyczyn obiektywnych. Ilościowo niewiele, za to na grubo było, więc pozwolę sobie na lekki słowotok. UWAGA jak zwykle mogą pojawić się pewne SPOILERY!!!


  "Siedmiu Żołnierzy" - Grant Morrison i inni. Prawdziwa gratka dla fanów komiksu na naszym rynku, jeden z niewielu wydanych na naszym rynku omnibusów i na dodatek jeden z jeszcze mniejszej ilości pośród nich, który przypomina te "oryginalne" przynajmniej wyglądem, co prawda format standardowy, ale za to stron jakieś 800. A wewnątrz jeszcze większa gratka, czyli kompletna fabuła, wysmażona przez Szalonego Szkota kręcąca się wokół fetyszy, które zdaje się dosyć często nawiedzają jego myśli czyli chłopcy rajtuzowcy oraz dziewczyny peleryny, jakieś dziwne, zapomniane postacie sprzed 50 lat a wszystko to napisane tak, aby nie było "normalnie" jak Pan Bóg i Stan Lee przykazali. Jak tak spojrzeć z daleka na całość to wydawać się może, że mamy do czynienia z dosyć klasyczną superbohaterską fantasy-sci fi historią, czyli grupa zamaskowanych bardziej lub mniej (taka Zatanna np. to ogólnie maskuje bardzo niewiele i chwała jej za to) herosów zmierzy się z rasą demonicznych najeźdźców co chcą zniszczyć Ziemię, ale to tylko pierwsze spojrzenie z daleka. Dosyć szybko się zorientujemy, że nowatorstwo tego tytułu polega na tym, że każde z siedmiorga żołnierzy (co to wogóle za maskulinizacja w tłumaczeniu tytułu? Skandal) działa na własny rachunek i nie dość, że nie tworzy żadnych Fantastycznych X-Avengersów Sprawiedliwości to na dodatek niespecjalnie orientuje się nawet w istnieniu reszty członków grupy (a grupą chociaż raczej w kwestii symbolicznej są), której działania zazębiają się ze sobą o ile wogóle to raczej gdzieś w tle. Dostaniemy więc ze siedem mini-serii, połączonych ze sobą wątkiem jednego i tego samego wroga (nie do końca), ale fabularnie idących każda własną drogą. Nie mam pojęcia jak to było wydawane w zeszytach, ale wydanie zbiorcze jest całkiem sprytnie złożone, aby uniknąć kompletnego chaosu dostaniemy najpierw perypetie czwórki bohaterów ułożone na przemian a po ich zakończeniu, zeszyty tyczące się kolejnej trójki. Z racji tego, że autor użył postaci raczej nieznanych współczesnemu czytelnikowi to z wyjątkiem, bohaterów wykorzystywanych i dzisiaj jak Zatanna czy Mr. Miracle i oczywistego Frankensteina reszta historii będzie jednocześnie originami ich bohaterów. Tak czy siak, zaczniemy jednak nie od żadnej z w/w serii tylko od zeszytu zerowego (grubości na oko dwóch standardowych) będącego prologiem. Nie będę ukrywał, że kupiłem komiks bez jakichś wielkich oczekiwań raczej z myślą o późniejszej odsprzedaży i początek lektury raczej potwierdził moje obawy. Start to taki bardzo spodziewany Morrison, zwłaszcza dla osób które specjalnie nie darzą jego komiksów sympatią, czyli lektura w stylu "niewiemosochozi". Najpierw jakiś facet wędruje po bagnach i gada z niewidzialnymi istotami gdzieś w łazience, później przeskoczymy do dziewczyny wystrojonej jak sen perwersa o dominie okładającej go pejczem, która podobno jest superbohaterką i należy do nowo zawiązanej supergrupy podobnych sobie dziwaków z czwartej ligi, kojarzącej się raczej z jakąś grupą wsparcia dla przegranych życiowo, niż następcami JSA rozmawiającymi o nie wiadomo czym i mającymi zamiar zmierzyć się z jakimś pająkiem gdzieś na pustyni. "Aha Morrison w formie" pomyślałem, ale spokojnie nie należy się zniechęcać, po lekturze ostatnich stron zeszytu zero, będziemy już wiedzieli po co było to wszystko zresztą gdzieś tam dalej ten fragment zostanie wytłumaczony jeszcze dokładniej.
  Po zakończeniu prologu na pierwszy ogień pójdzie "Lśniący Rycerz", czyli Sir Justin wierny rycerz Króla Artura, który przed dziesiątkami tysięcy lat (będzie to dalej wytłumaczone) wraz z resztą mieszkańców Camelotu zmierzy się z rasą demonicznych Sheeda. Rycerzom Okrągłego (tutaj Złamanego) Stołu nie pójdzie ta misja zbyt dobrze a właściwie kompletnie fatalnie królestwo Avalonu obróci się w perzynę a dzielny wojownik najprawdopodobniej ostatni żyjący wskutek pewnych zawirowań rzeczywistości zostanie wraz ze swoim latającym koniem rzucony do naszych czasów. Za rysunki tej serii odpowiada Simone Bianchi i można je określić conajmniej dobrymi a nawet lepiej, dosyć posępne, lekko nierzeczywiste chociaż w całym zbiorze chyba im najbliżej do realizmu, bez gwałtownych przejść pomiędzy barwami kojarzące się z raczej "poważniejszymi" gatunkami niż superbohaterszczyzna. Zdecydowanie łatwiej będzie mi wskazać serię w tej księdze, która najmniej mi się podoba niż tę która podoba się najbardziej, ale "Shining Knight" zdecydowanie stał się moim ulubieńcem. No, ale dlatego tylko, że był pierwszy. Jako numer dwa wystąpił Guardian czyli Jake Jordan były policjant z problemami natury psychologicznej (standardowo po jakimś czasie dowiemy się o co chodzi) bezrobotny od dłuższego czasu, który odpowie na na ofertę pracy z gazety "Manhattan Guardian" poszukującej swego własnego superbohatera-ochroniarza na etat, który jednocześnie będzie pisał artykuły na temat swoich własnych przygód. Jake oczywiście ofertę przyjmie i zostanie obdarowany kostiumem Guardiana (tego, którego pamiętają czytelnicy TM-Semic jako ochroniarza STAR Labs i kumpla Supermana). Pierwszy zeszyt może nie zachwyca, ale od momentu zejścia do tuneli metra i spotkania z pirackimi pociągami zaczyna się zajebista jazda bez trzymanki a Guardian stał się drugą moją ulubioną postacią. Segment ten rysuje Cameron Stewart w stylu raczej standardowym dla gatunku z delikatnymi domieszkami Steve'a Dillona. Trzecią bohaterką będzie Zatanna, czyli wiadomo opowieści dziwnej treści na kształt Dr. Strange, nawiedzone szafy, demony w butelkach, podróże międzywymiarowe i nowa uczennica pod opieką. Seria sama w sobie jest fajna, ale nieco blednie w porównaniu z dwoma poprzednimi, rysuje ją Ryan Sook stylem najbardziej zbliżonym do kreskówki z całego zbioru, aczkolwiek ciężko mu odmówić pewnej "elegancji". Czwartym żołnierzem jest Klarion Wiedźmi Chłopiec, dziwaczny niebieskoskóry chłopak, trochę zarozumiały dupek aczkolwiek ciężko mu odmówić swoistego czaru i dobrych chęci żyjący w w równie dziwacznym jak on podziemnym mieście zamieszkałym przez inne niebieskie ludziki (wszyscy posługują się pewnym rodzajem magii) rodem z filmów Tima Burtona, który postanowi uciec z miejsca zamieszkania (w końcu dowiedziałem się o co chodzi z dziwną nawet jak na Batmana postacią Grundy'ego) i obejrzeć wszelkie cuda (i koszmary) "normalnego" świata na górze. Tutaj ołówkiem będzie operował Frasier Irving a jego nieco uproszczone, aczkolwiek fascynujące dobre plansze będą w nieco daleki sposób kojarzyć się z Richardem Corbenem, a sam Klarion dołączy do Rycerza i Guardiana w kolumnie "najlepsza historia".
  Po ukończeniu przygód tej czwórki, przejdziemy do pozostałej trójki. Zaczyna się ona od Mister Miracle'a, nie tego oryginalnego tylko jego następcy Shilo Normana uciekającego przed sługusami Darkseida a narysowanego przez Pasquala Ferry'ego. Jak dla mnie to najsłabsza seria, niespecjalnie wciągająca, najmniej pomysłowa i taka z którą miałem największą trudność, aby ją powiązać z głównym wątkiem a same rysunki nie przepadam za tym słowem, bo uważam że zdecydowanie jest nadużywane, ale trudno tutaj go nie użyć "generyczne" (aczkolwiek technicznie całkiem udane). Druga będzie narysowana przez Yanicka Paquette wyróżniająca się żarówiastymi kolorami, Bulleteer, która już od pierwszych stron wylądowała w przedziale z tabliczką "rewelacja" razem z Lśniącym Rycerzem, Guardianem i Klarionem, pełna humoru a jednocześnie sprawiająca wrażenie najbardziej skierowaną do poważnego czytelnika, opowiadająca o komiksie w komiksie czyli jednym z ulubionych tematów Morrisona. A ostatnim Frankenstein czyli horror-akcji narysowany przez Douga Mahnke. Zarówno rysunki jak i scenariusz są mocno w stylu w stylu Lobo-Simon Bisley (Narzeczona Frankensteina rządzi, ma cztery ręce. Po co Simon Bisley obdarzyłby kogoś czterema rękami? No przecież po to, aby trzymać w niej cztery wielkie spluwy). Ostanim zeszytem będzie Seven Soldiers 1 w którym dojdzie do ostatecznej konfrontacji z najeźdźcami. Tyle.
  Nie będę rozciągać już tego tekstu jak gumy. Mega mi się podobało, "Siedmiu Żołnierzy" to jeden z najlepszych komiksów superbohaterskich i jednocześnie komiksów wogóle jakie czytałem w zeszłym roku. Główna historia jest naprawdę interesująca, nawet z tak zgranego pomysłu jak inwazja obcych najeźdźców rządzonych przez demoniczną królową Grant wyciągnął naprawdę sporo. Ja osobiście bardzo lubię wszelkie mitologie, także i niespecjalnie mi znaną celtycką czy tam brytyjską a ten komiks mocno na mitologiach czy legendach a nawet i rzeczywistych wydarzeniach (Roanoke) się opiera. Ogólnie rzecz biorąc Sheeda wraz ze swoją władczynią Glorianą (samo imię wskazuje z czym mamy do czynienia) to "rasa" na którą nigdy w naszym kraju nie było dobrego tłumaczenia czyli Faeries, powiedzmy że z wyglądu i mentalnie najbliżej będą techno-magicznych mrocznych elfów. Oczywiście same uczynienie ich mrocznymi elfami byłoby zbyt proste, historia Sheeda jest nie tylko zaskakującym, ale i świetnym pomysłem. Cały zresztą ten komiks jest wypełniony fantastycznymi pomysłami i patentami fabularnymi (to w jaki sposób Frankenstein dostał się do świata Sheeda, proste i genialne jednocześnie, pornografia z superbohaterami przecież to takie oczywiste). Co dosyć ważne, nie jest w sumie co wydawałoby się od początku pisany na strasznie poważnie, praktycznie wszystkie mini-serie mimo, że zawierające elementy horroru są pisane na luzie (chociaż na szczęście bez marvelowskich sucharów) i idzie się przy nich uśmiechnąć (wygraną jest tutaj chyba Bulleeter, której wątki też było mi ciężko połączyć z główną linią fabularną, ale ostatnia akcja w której bierze udział to skecz rodem z "Latającego Cyrku"). No właśnie jako, że normalnie w przypadku autora którego określa się mianem "Szalony" być nie może, to że bohaterowie raczej się nie spotykają to było wiadome już na starcie czytając jakiekolwiek wzmianki. Jednakże moje oczekiwania jako czytelnika, były takie no jakby podejrzewam, że takie jak większości, czyli spotkają się na koniec wszyscy i będą "nawalać" ze złolami. Okazuje się, że niekoniecznie. Owszem na dobrą sprawę wszyscy żołnierze wystąpią w ostatnim zeszycie, tyle że cały czas niekoniecznie spotkają się ze sobą. Niektórzy wezmą bardzo czynny udział w ostatecznej rozróbie ale obecność innych będzie mniej niż marginalna a ważniejszym będzie to co zrobili lub kogo spotkali podczas swoich wcześniejszych przygód. I w tym miejscu nie sposób nie docenić w jak misterny sposób jest spleciona cała intryga, która w zupełnie nieoczywisty sposób jest dosyć prosta (jak już ją znamy). Wspominałem wcześniej, że nie bardzo mogłem blok Mister Miracle'a powiązać z resztą, gdzie jakieś drowy gdzie Darkseid w końcu? Coś tam wiązało mi się z postacią tego Auraklesa, ale jakoś tak nie bardzo potrafiłem coś konkretnego stwierdzić. Mimo, to po zakończeniu jakoś nie dawało mi to spokoju, pogrzebałem głęboko w internecie, znalazłem...i jestem pełen podziwu, o ile ten komiks jak już wspomniałem jest wypełniony fantastycznymi pomysłami to ten jest jednym z najlepszych z nich. To chyba jakiś test na inteligencję Morrisona,nie zdałem mówi się trudno doceniam przynajmniej finezję, wszystko było podane czarno na białym, chociaż trzeba przyznać że zmyłka była sroga. Ale to podstawy pracy każdego magika, ich sztuka jest dosyć prosta trzeba po prostu skierować wzrok widza w zupełnie inne miejsce. "Siedmiu Żołnierzy" po prostu czytało się tak gładko i przyjemnie, że zupełnie zapomniałem że to Grant Morrison więc trzeba cały czas być na czuwaniu i zwracać uwagę na najmniejsze szczegóły (oczywiście objętość też nie pomaga). Z uwag, jak ktoś przeczulony na punkcie politycznej poprawności to w sumie ten komiks to chyba po części powstał, aby podmienić stare nieużywane postacie na murzynów i kobiety, mi to osobiście nie przeszkadzało. Z takich prawdziwych uwag, to jeden do wydawcy z tłumaczeniem nie wiem dlaczego tytuł został skrócony zwłaszcza, że nawiązuje do nawet nie klasycznej serii DC co raczej jej kompletnej skamieliny jeszcze z początku lat 40-tych. Dwa chciałoby się jednak, aby zakończenie było nieco obszerniejsze niż jeden nawet nieco grubszy zeszyt. Ogólnie, chciałoby się, aby całość jeszcze obszerniejsza była, jest tam kilka wątków ciekawych na tyle, że dobrze byłoby je rozwinąć. Do połowy byłem przekonany, że będzie większa ocena, ale druga połowa nie jest aż tak mocna jak pierwsza (z wyjątkiem Bulleteer), ale to i tak chyba najwyższa ocena jaką przyznałem komiksowi superbohaterskiemu przez ostatni rok czyli grube 8+/10.


  "Green Arrow" - Jeff Lemire, Andrea Sorrentino. DC Deluxe, zawierający kompletną serię stworzoną przez dwóch autorów, stanowiącą swego rodzaju reinterpretację historii Szmaragdowego Łucznika. Całość składająca się z mniej więcej 20 zeszytów, opowiada jedną historię, aczkolwiek nie do końca spójną i podzieloną na kilka bloków tematycznych rozpoczynających się od pojedynku z nowym superłotrem również łucznikiem, rozprawę z wrogami klasycznymi aczkolwiek pojawiającymi się pierwszy raz w ramach świata przedstawionego (mamy tutaj do czynienia z czymś na kształt "Roku Pierwszego"), powrót na Wyspę oraz ostateczną rozróbę z udziałem wrażego Łucznika i jego przydupasów praz Olivera i jego towarzyszy i sprzymierzeńców czyli klasyczny "młynek" w rodzaju wszyscy na wszystkich. Napewno uwagę w tym dosyć sporawym tomiszczu zwracają uwagę rysunki Sorrentino. Nie będę ukrywał, że jestem fanem takiego stylu w komiksie natomiast sam artysta nie należy do moich ulubieńców, do Jae Lee czy Seana Phillipsa z którymi mogą (czasem jest to dosyć dalekie) się kojarzyć, to dużo brakuje. Czasami to trochę zbyt niechlujne jest, czasem trochę za bardzo umowne. Widać z rzadka problemy z prawidłowym odwzorowaniem twarzy pod pewnymi kątami, a broda którą po jakimś czasie przynajmniej przez chwilę będzie nosił Ollie wygląda za każdym razem jak przyklejona. Mimo wszystko nie wypada mi ocenić ich w całości jako conajmniej naprawdę niezłe. Cieszy interesujące dosyć kreatywne rozplanowanie kadrów (ramki z efektami obrażeń przypominające nieco ciosy X-Ray z gry Mortal Kombat) z czym czasami Sorrentino miewał problemy bo przesadzał trochę z ilości takich atrakcji, tutaj jest tego raczej w sam raz z reguły fajnie wyglądających. Bardzo dobrze pod względem zarówno oddania dynamiki jak i "choreografii" wyglądają wszelkie sceny walk (a jest ich sporo), podobać się może również całkiem spora szczegółowość obiektów przedstawionych. Na osobną uwagę zasługują kolory nałożone przez Matta Hollingswortha, koncepcja serii zakładała iż całość będzie utrzymana w nieco przygaszonej palety kolorów (z wyjątkiem obrazków głównie przedstawiających najbrutalniejsze sceny, które są czarno-biało-krwistoczerwone) z kadrami utrzymanymi w "monochromatycznej" tonacji z wyraźnie przewodzącą jedną barwą, najczęściej zieloną. Cieszyć potrafią również drobne szczegóły w stylu mikroskopijnych, naprawdę ciężko zauważalnych prostych linii symulujących piksele na ekranach. Niespecjalnie podoba mi się kolorowanie twarzy, zarówno plamy "cielistego" jak i szarego są sztucznie komputerowe. Mimo wszystko pomimo tych mankamentów, oprawa graficzna przyciąga wzrok i można zaliczyć ją do mocnych stron.
  Jeżeli, ktoś czyta w miarę regularnie moje wypociny to pewnie wie, że fanem Lemire'a to ja raczej nie jestem. Więcej, z każdym następnym komiksem jego autorstwa nabieram coraz więcej niechęci do jego scenariuszy i coraz częściej po prostu omijam jego pozycje na swojej liście zakupowej, co w sumie ostatnio nie jest trudne bo zdaje się największy szał a niego już minął, albo po prostu wydano już wszystko co było do wydania. Oczekiwań zatem, nie miałem już w sumie żadnych i szczerze mówiąc początkiem zostałem całkiem miło zaskoczony. Lemire przy rozpoczęciu nowej serii, mocno wziął sobie do serca pewną zasadę pisania scenariusza wymyśloną przez Alfreda Hitchcocka i zaserwował czytelnikowi iście wstrząsający start. Na Queena przypuści atak kolejny magiczny łucznik zwący się Komodo a atak będzie to kompleksowy, w jednej chwili Oliver zostanie wrobiony w morderstwo, zaatakowany fizycznie i odcięty od zasobów poprzez wrogie przejęcie Queen Industries przez tajemniczą korporację Stellmoor. Jego pomocnicy zostaną porwani, bomby wybuchają, policja ściga a poraniony bohater niczym Harrison Ford musi uciec nie tylko im, ale i dwójce ścigających go zabójców. Lemire dorzuca kolejne postacie i wątki zagęszczające akcję z szybkością karabinu maszynowego a ja ku swojemu zdziwieniu stwierdziłem, że przeczytałem 100 stron ciurkiem i wcale nie jestem znudzony. Po rozprawie (pierwszej) z Komodo, tempo i emocje nieco opadają, autor zaczyna mieszać w przeszłości zielonego herosa, jednocześnie odkrywając intrygę przewodnią całej serii i robi się nie tylko spokojniej, ale i w sumie głupiej. Już myślałem, że Lemire co często ma w zwyczaju dobrze zacznie, ale kiepsko skończy, ale mniej więcej w 2/3 tomu, fabuła wróci do klimatów sci-fantasy-akcyjnych i koniec, końców nomen omen koniec można będzie uznać za satysfakcjonujący. Także wiadomo już, że jako komiks akcji "Green Arrow" sprawdza się naprawdę dobrze, nieco gorzej prezentuje się sam sens nowo tworzonej mitologii Łucznika. Powrót na wyspę szczerze mówiąc jako część fabuły nieco zamula całość a jego implikacje sprawiają, że jako czytelnik czułem, że autor straszne pierdoły zaczyna nam pociskać. Oparcie całej struktury nowej serii na bandach jakichś obdartusów stanowiących klany biorące nazwy od magicznej broni której używają w stylu "klan piąchy" czy też "klan pały" (magiczna strzała oczywiście też istnieje) na dodatek stojących za najważniejszymi wydarzeniami w historii świata brzmi lekko idiotycznie a dodając fakt, że są jednocześnie najlepiej wyszkolonymi wojownikami w dziejach (czyli standardowo w 99% zwykłymi jednostrzałowcami) brzmi jeszcze bardziej niedorzecznie. Zresztą cała historia ich powstania i funkcjonowania jest jakaś taka mocno niejasna. Na dodatek mam w tym momencie uwagę do tłumacza, który nazwał bandy różnego autoramentu dzikusów Outsiderami. Ja rozumiem, że nie jest łatwo to przetłumaczyć, ale w naszym języku jak na jakieś starożytne organizacje to Outsiderzy chyba średnio pasująco brzmią. Znamy autora z dosyć "twórczego wykorzystania" pewnych motywów czy postaci autorstwa innych twórców, więc i tutaj znajdziemy całkiem sporą ilość rzeczy zahaczających o pojęcie plagiatu będzie i Lady Shiva i Damian Wayne i Stick w nieco innych postaciach a całość w sumie mocno zalatuje Iron Fistem, ale Kanadyjczykowi udało się w na tyle interesujący sposób znajome klocki poskładać, że nie powinno to jakoś strasznie przeszkadzać. Koniec, końców jeżeli tylko przymkniemy oko na to, że główny wątek zbyt mądry to nie jest a nie oszukujmy się na gatunek jako całość trzeba przymknąć oko to dostaniemy interesującego i całkiem zgrabnie napisanego akcyjniaka, który w pigułce dostarcza nam wszystko co potrzebne aby wejść w świat Zielonej Strzały. Dodatkowo dobrze się tu chyba poczują widzowie serialu "Arrow", bo ten komiks wygląda jak ten serial a właściwie podejrzewam, że jakby chciał wyglądać serial gdyby miał mocniejsze ograniczenia wiekowe, więcej niż 1000 dolarów budżetu na odcinek oraz bohatera, który nie przypomina Kena łącznie z jego zawartością portek. Ocena 7/10.


  "Krucjata Nieskończoności" - Jim Starlin i inni. Ostatni tom tzw. "Trylogii Nieskończoności" czyli nietrudno się zorientować, że zgodnie z zapowiedzią w "Wojnie" tym razem będziemy mieli do czynienia z dobrą-kobiecą stroną Warlocka, która wzorem Magusa prowadzi samodzielny żywot a nazywa sama siebie raczej mało skromnie na dodatek niespecjalnie oryginalnie Boginią. Bogini przybywa na Ziemię i za pomocą jakiegoś magicznego hokus-pokus kończy na naszej planecie wszelkie konflikty i waśnie. Co jeszcze ciekawsze zabiera ze sobą wszelakich superbohaterów znanych (lub i nie, niektórych postaci w życiu bym nie podejrzewał) ze swojej wiary (dowolnej w tym przypadku i nie wszystkich wierzących tylko tych wierzących najbardziej) i pod wpływem wyraźnej kontroli mentalnej zabiera ze sobą na drugą stronę naszego układu słonecznego gdzie tworzy swój własny Eden nazwany przez nią Rajem Omega z olbrzymią, nowoczesną katedrą pośrodku, gdzie przekona zabranych do pozostania jej apostołami. Sednem tym razem nie będą Kamienie Nieskończoności a Kosmiczne Kostki ze wszystkich rzeczywistości, które mają zasilić Kosmiczne Jajo (niech ktoś teraz spróbuje wytłumaczyć jakiejś postronnej osobie, że komiksy to nie jest kompletna strata czasu) wewnątrz którego zbiera ona energię, aby sprowadzić pokój i szczęście na cały kosmos jednocząc wszystkie istoty żywe we wspólnej wierze w Najwyższego i rozszerzając zasięg Raju. Akolici potrzebni jej będą do głoszenia dobrej nowiny oraz (przede wszystkim) do ochrony fizycznego ciała, podczas medytacji. Naprzeciwko niej wyrusza grupa ziemskich bohaterów po przywództwem tych co z wiarą raczej niewiele mają wspólnego oraz Warlock znowuż do spółki z Thanosem i Mefistem, aby pokrzyżować jej nieznane póki co plany w mniej bezpośredni sposób, tyle. Mamy do czynienia w tym tomie z aż trzema przeplatającymi się seriami w tytułowym "The Infinity Crusade" rysownikiem jest ponownie Ron Lim, wyraźnie nie będący wtedy u szczytu swoich możliwości (aczkolwiek trudno a właściwie nie dało się nigdy tego nazwać tego Mount Everestem) najbardziej z powodu tego iż czuć że rysownik traci nieco (chociaż on w sumie nigdy nie wyrobił sobie wyraźnie autorskiego stylu) ze swojego indywidualnego sposobu rysowania, skręcając w kierunku obowiązującej wtedy mody (Larsen, Liefield, wielkie "muły", śmieszne zbroje), szkoda jego rysunki we wcześniejszych tomach bardziej mi się podobały. Za oprawę "The Warlock Chronicles" odpowiadają głównie Tom Raney i Kris Renkewitz przejmujący później pałeczkę  i te fragmenty są najlepsze pod względem czysto technicznym a także najbliższe podejrzewam gustowi dzisiejszego czytelnika (na uwagę zasługują dosyć pomysłowe efekty odczas podróży Warlocka przez różne wymiary). Mi osobiście jednak do gusty przypadły rysunki z "Warlock and the Infinity Watch" nieco kreskówkowe i karykaturalne Angela Mediny oraz jeszcze bardziej Toma Grindberga, który w uroczo nieporadny sposób stara się naśladować Mike'a Mignolę i chociażby z tego powodu warto chociaż w internecie poszukać kilku stron z tego komiksu, jest w tym przypadku chyba pod względem artystycznym najciekawiej.
  Nie będę niepotrzebnie przedłużał, ze wszystkich tomów ten chyba najbardziej mi przypadł do gustu, chociaż najwyżej oceniam "Rękawicę Nieskończoności" (naprawdę fajną, żeby nie było), ale to dlatego że była pierwsza i dała podwaliny pod całą resztę. Mamy tutaj moim zdaniem z bardziej interesującą fabułą i bardziej skomplikowaną intrygą (o dziwo całkiem sensowną co nie jest jakimś standardem), ale to też pewnie dlatego iż ostatni tom jest tym fizycznie najobszerniejszym. Po raz pierwszy superbohaterowie pełnią o wiele większą rolę kosztem abstraktów typu Wieczność czy tam Śmierć co poczytuje za plus, chociaż ostateczną partię po raz kolejny rozegrają pomiędzy sobą super-istoty. Trudno też nie zauważyć dosyć sporej ilości humoru różnego poziomu (najczęściej raczej niewysokiego, ale to chyba oczywiste). Nie to żeby poprzednie tomy były go kompletnie pozbawione, ale tutaj jest go wyraźnie sporo chociaż może to i dobrze bo równoważy nieco pompatyczność i nadęcie całości. Autor próbował nawet przemycić nieco głębszych myśli, coś tam o religii, coś tam o etyce, jakiś tam konflikt moralny (coś w stylu Wojny Domowej 2 czyli taki konflikt bez konfliktu z oczywistym wskazaniem na to co dobre, co złe na dodatek robi się tutaj z Charliego X idiotę) i jedna czy dwie naprawdę mocne sceny. A nieco rozczarowujący finał sprowadzający się w sumie do pstryknięcia palcami czyli strzałem lasera z czoła po którym wszystko będzie dokładnie takie same jak na starcie to taki standard przy okazji wielkich eventów, że nie powinno się o tym wspominać. Ale co tam, bez kozery daję dobre 7/10.