Autor Wątek: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi  (Przeczytany 148052 razy)

0 użytkowników i 2 Gości przegląda ten wątek.

Offline Pan M

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #405 dnia: Nd, 03 Październik 2021, 14:11:20 »
Ja też nie rozumiem zachwytów nad tymi komiksami (Vision i MM). Dla mnie są przeciętne.

Zachwyty są, bo wyszły interesujące eksperymenty z konwencją. W tych dwóch komiksach jest coś z superhero pokroju "Czarnej Orchidei" i "Azylu Akrham". Wgryzanie się w psychologie postaci i kompletne odejście od naparzanki w tym gatunku- nie żebym miał coś przeciwko dobrym komiksom superhero ze sporą ilością akcji. Nie są to komiksy na poziomie najlepszych osiągnięć Franka Millera czy Alana Moore'a, ale mają podobnie ambitniejsza założenia stawiające na wiwisekcje psychologii ludzi w kostiumach a nie tylko akcję dla akcji.

Kingowi różnie to wychodzi. "Kryzys bohaterów" ma bardzo mieszany odbiór, ale jak dla mnie facet generalnie jest na plus za to, że próbuje wydobyć z gatunku coś więcej ponad rozrywkę, trochę tropem twórców, którzy wyrwali komiks ze szponów comics code authority.

Jednak Batmana z Rebirth nie umiem mu wybaczyć.

Offline perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #406 dnia: Nd, 03 Październik 2021, 17:20:56 »
No dobra, spacerek był, obiadek był, winko do obiadku było, kawusia jest, słońce świeci w nos, 1,5 godziny do szlagieru Liverpool - City, można krótko podsumować ubiegły kwartał. Nie było tego za dużo, ale też się nie nudziłem:

Cartland (vol. 2) - 4/5 - bardziej mi podszedł niż pierwszy tom, bardzo przyjemna kreska. Bardzo dużo się dzieje, tak jak to powinno być w westernie. W ogóle ten gatunek coraz bardziej mi podchodzi i wyczekuję nowych serii (starych już nie będę rozgrzebywał, no chyba, że ktoś jakieś ładne integrale by zapodał).

Criminal (vol. 5) - 4/5 - seria trzyma poziom. Nadchodzi czas, żeby odświeżyć sobie wszystkie części ciągiem. Do tej pory czytałem każdy tom, jak wychodził. Mam wrażenie, że w ten sposób ileś rzeczy mi umyka. W tej serii wszystko się zgadza - ciekawe historie, ale nie przerysowane historie, mroczny klimat, kreska typu noir. Autorzy wypracowali swój styl i jest to właściwie samograj. Mnie to bardzo odpowiada.

Doman - 4/5 - po przeczytaniu książki od Nerwosolka do Yansa trochę się napaliłem na polskie komiksy z okresu PRL. Nie szukam jednak starych wydań, a bardziej szukam sobie, tego co wyszło niedawno i czekam na kolejne. Nie ma się co tutaj rozpisywać, bo prawie każdy to zna.

Dwaj bracia - 4,5/5 - świetny komiks obyczajowy. Charakterystyczne rysunki, bardzo przyjemne. Bardzo dużo wątków, retrospekcji, które ciągle rzucają światło na relacje tytułowych braci i ich bliskich. Fabuła jest przemyślana, niby niespieszna, ale przestojów żadnych nie ma. Jeden z tych komiksów, które połknąłem ciągiem. Nie da się oderwać. Top 10 tego roku. Bez dwóch zdań.

Fins de siecle: Falangi Czarnego Porządku, Polowanie - 4/5 - wreszcie ostatni Bilal w dużym formacie. Z tych dwóch historii zdecydowanie wolę Polowanie rozgrywające się w zaśnieżonych Bieszczadach. Rysunki, jak to u Bilala, surowe, brudne i niepowtarzalne. Niby tylko gadające głowy, ale czyta się wybornie. Falangi mają dość groteskową fabułę i nadal nie wiem, czy to jest komiks na serio, czy taki rozbudowany żart.

Kosmiczna odyseja - 4/5 - Mignola rysuje kosmiczne superhero. Skusiłem się i nie żałuję. Historia nie jest specjalnie złożona ani zaskakująca, ale nie nuży. Przyjemna lektura

Księgi Magii - 4/5 - nie znałem wcześniej. Mnie Gaiman wchodzi gładko, więc i to też. Znane postacie, mroczny klimat. Może trochę nierówne, ale ostatecznie byłem ustatysfakcjonowany.

Nestor Burma (vol. 1-2) - 4,5/5 - najpierw kupiłem pierwszy tom, żeby zobaczyć, o czym mowa. Drugi był wtedy w zapowiedziach i wyglądał koszmarnie drogo. Wsiąkłem od pierwszej strony. Misternie budowana historia, czarno-biały, niby prosty rysunek, ale miasto (Paryż) wygląda kapitalnie. Byłem w kropce, co zrobić z drugim tomem. Wewnętrzna blokada, która uruchamia się przy cenie ponad 100 zł za komiks (sorry Mucha) zadziałała. Ale uratowało Allegro:) No i drugi tom (rozgrywający się dużo wcześniej) to już rozkłada na łopatki. To też lektura do powtórki, bo każdy szczegół jest istotny. Trzeba czytać z uwagą, dużo nazwisk pada, które trzeba szybko kojarzyć i przypisywać do pojawiających się co chwila nowych postaci. Genialna zajawka z tytułową Dworcową 120, która wciska w fotel od startu. I finisz jak z powieści o klasycznych detektywach. Również top 10 tego roku.

Przybysz - 4,5/5 - niby zawsze czytałem bardzo pochlebne opinie, ale zawsze szkoda mi było wydać kilkadziesiąt złotych za komiks bez tekstu. Bo dla mnie rysunki są zazwyczaj tłem do fabuły, a fabuła to głównie tekst. Błąd!! Znalazłem na Allegro, że niby obity. Przyszedł jak nowy za połowę ceny ze sklepu. A ja poznałem genialny komiks, pełen emocji, melancholii, ale i pozytywnej energii. Lepiej późno poznać ten komiks niż wcale.

Saga Compendium (vol. 1) - 4/5 - kupione na promocji w Atomie. Obawiałem się, że historia o kosmicznych rasach pogrążonych w wiecznej wojnie mnie szybko znudzi. Ale szybko się wciągnąłem, co chwila pojawiało się coś nowego, co pchało akcję do przodu w kolejnych 4-5 zeszytach. Jednak po 30-40 zeszytach zacząłem się czuć robiony w balona. Bohaterowie powracali, żeby znowu namieszać, pojawiali się kolejni, którzy byli odpryskami poprzednich. I nagle bum, olśnienie - tak samo było w Y. Co chwila cliffhanger, ciągniona historia jak guma w majtkach. Ale przymknąłem oko i łyknąłem do końca. Ale szczerze nie wiem, czy da się wyprodukować drugie tyle historii na podobnym poziomie. Wątpię.
Jeszcze samo słowo na temat wydania typu compendium - nie wygląda zbyt solidnie na pierwszy rzut oka. Jednak nic się nie rozkleiło. Da się trzymać w dłoni, papier cieniutki, ale akceptowalny. Wydanie budżetowe idealnie pasuje do tego typu czytadeł.

Swamp Thing Bronze age (vol. 3) - 3,5/5 - komiks zbiera pierwszych 19 zeszytów drugiej serii Swampa plus komiksową adaptację filmu z początku lat 80-tych. Akcja poprzedza bezpośrednio run Moore'a, który trzeba przyznać dość szybko rozprawił się z większością bohaterów i wątków. Pierwsza połowa była dość męcząca z jedną długaśną historią, która niczego specjalnego nie wnosiła. Drugą połowę czytałem z większym zainteresowaniem, ale głównie dlatego, że chciałem poznać, co działo się zanim Moore się wziął za bagniaka. Tylko dla fanów postaci.

BBPO: Znany diabeł - 3,5/5 - myślałem, że jak pojawia się Hellboy, to sobie kupię i jakoś poradzę sobie bez znajomości wcześniejszych komiksów BBPO. Myliłem się. Świat ogarnięty apokalipsą, po wielu nieznanych mi wcześniejszych wydarzeniach był ciężki do zrozumienia. Pewnie dla osób, które są w temacie wszystko wygląda inaczej. Na plus rysunki, które zrobiły na mnie pozytywne wrażenie. Z BBPO ograniczę się do wczesnych lat, a żaby, Abe'y sobie odpuszczę. Regały z gumy nie są.

Jeszcze w międzyczasie odświeżyłem sobie Sandmana (10 tomów plus Uwerturę). I znowu mi się spodobało. Pierwsze 5 tomów weszło raz dwa. Później trochę wyjazdów wakacyjnych, innych komplikacji, ale chyba tylko z 2-3 się lekko męczyłem.

No i tyle. Pierwsze jesienne zamówienia już jadę, a w nich m.in X-Men Wielki projekt, Życie i czasy Charliego Chana.
Trwa zabawa w wybieranie komiksów, które koniecznie trzeba przeczytać. Jeśli lubisz takie akcje, to zajrzyj tutaj:
https://forum.komikspec.pl/komiksowe-top-listy/100-komiksow-ktore-musisz-przeczytac-(przed-smiercia)/

Offline PJP

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #407 dnia: Nd, 03 Październik 2021, 17:38:35 »
Tak na szybko, bo ostatnio mniej kupuję i mniej czytam, ale już powoli wracam na dobre obroty ;)
Najlepszy komiks zakupiony i przeczytany:
Wiadomo, że dużą frajdę przy okazji każdego praktycznie tomu dają kaczki, przede wszystkim z kolekcji Barksa i Rosy, chociaż giganty/mega/mamuty też dają radę (oczywiście nie w całości). Ale gdybym miał teraz podsumować ostatnie lektury to wziąłbym tutaj Resident Alien tom 2. Niby zwyczajna rzecz, trochę science fiction, trochę kryminału, a najwięcej obyczajówki, a czyta się wybornie! Podomykano niektóre wątki i otwarto drzwi na kolejne. Dużo trafnych obserwacji, można by rzec socjologicznych czy filozoficznych. Fajnie wpleciony wątek różnych wierzeń.
Resident Alien - daję z czystym sumieniem 9 na 10.
Wysoko na liście dałbym także Doktora Strange'a z nowej linii. Porządne 7 albo 8 na 10. I w zasadzie Dylan Dogi kolejne z nowych, bo to nie schodzi poniżej poziomu dobrego czytadła.

Najgorszy komiks zakupiony i przeczytany:
Bezapelacyjnie dwa tomiki nowych myszy. Horrifikland i Kraina Pradawnych. Pisałem o tym w wątku egmontowskim. Albo miałkie rysunki postaci albo słabe scenariusze. I powtórzę raz jeszcze, Kawa Zombo przy nich jest naprawdę dobrym komiksem! Sorry, ale ja dalej w żadne myszy nie idę. Ocena: 3/3,5 na 10.

Największe zaskoczenie - tak na plus, jak na minus:
Wiedziony ciekawością dorwałem starszą i mniejszą wersję Rozbitków Czasu. Liczyłem na przegadanie ale sensowne i się nie zawiodłem. Jednak, nie jest to komiks dla każdego. To na plus.
Daję 8 na 10.
Podobnie jak trzeci tom dzieł Jeża Jerzego. Co tu pisać, komiks się zestarzał, ale nadal daje dużo radości. 7 na 10. Głównie ze względu na kreskę i czarny humor.
Na minus trzeci tom Julii. Wiem, że jest chwalona. Dałem szansę do tego tomu i chyba już spasuję. Historie są poprawne, bohaterka się rozwija ale sama intryga i poziom dbałości o różne detale, takie sobie. Zalatuje papierowymi kreacjami. Wiem, że to nie są egzystencjalne powieści graficzne, ale cóż, liczyłem na coś lepszego ;) 4 na 10.
« Ostatnia zmiana: Nd, 03 Październik 2021, 17:45:01 wysłana przez PJP »

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #408 dnia: Nd, 03 Październik 2021, 17:46:41 »
  No i masz przez Ciebie znowu się biję w myślach z Nestorem Burmą.
  Dziwią mnie te krytyczne uwagi w stosunku do Visiona, absolutnie rewelacyjny komiks, taka mocno klasyczna dla tego bohatera tematyka podana w nowej konwencji, King doskonale dobrał bohatera do swojej ulubionej tematyki. Ten album może z wyjątkiem tych bijatyk pod koniec nie posiada właściwie słabego punktu. Kryzys Bohaterów też mi się bardzo podobał, chociaż wady są oczywiste. Batmana oceniam raczej średnio, chociaż ma momenty i jeszcze w sumie nie doczytałem go do końca. Biorąc pod uwagę, że te których jeszcze nie czytałem czyli Mister Miracle, Omega Men i Szeryf Babilonu też zbierają naprawdę pochlebne recenzje, myślę że mam w Tomie Kingu kolejnego ulubieńca, którego tytuły kupuję w ciemno.
 

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #409 dnia: So, 23 Październik 2021, 15:29:12 »
  Podsumowanie września. Wrzesień tradycyjnie dla mnie miesiącem komiksu polskiego. Z braku komiksów polskich mogę użyć komiksów przy których tworzeniu brali udział Polacy. UWAGA JAK ZAWSZE MOGĄ POJAWIĆ SIĘ PEWNE SPOILERY!!!


  "Szninkiel" - Jean Van Hamme, Grzegorz Rosiński. No i co by tu napisać o komiksie który znają (prawie) wszyscy i to napisać tak aby nie popaść w banał. Może tym razem bardziej niż na komiksie skupię się na swoich własnych przeżyciach i wrócę do czasu dawno, dawno temu w odległej Galaktyce...w których udało mi się namówić rodziców na zakupienie tego wtedy zdaje się bardzo drogiego komiksu. Pamiętam jak wróciłem do domu i podczas pierwszej lektury z osłupieniem stwierdziłem "przecież tu są GOŁE BABY!!!!" i zaczerwieniony (w lustrze się nie oglądałem, ale przecież musiałem być), natychmiast pobiegłem sprawdzić czy nikt z dorosłych się nie kręci w pobliżu i będę mógł dokładnie przypatrzeć się temu czemu trzeba. W każdym bądź razie od tego czasu, komiks leżał dokładnie schowany pod innymi aby przypadkiem nikt nieupoważniony po niego nie sięgnął, a sama lektura? Cóż zaczytałem go na śmierć, nie mam pojęcia co się stało z resztkami, zaginęły i tyle. Teraz po wielu, wielu latach sięgnąłem w końcu po egmontowe wznowienie zastanawiając się jak czar wspomnień poradzi sobie z rzeczywistością i...to dosyć zabawne, tamten komiks z Orbity czytałem naprawdę bardzo dawno temu, wszelkie reedycje i wznowienia mnie ominęły i okazało się, że pamiętam go doskonale. Pamiętam kadry, pamiętam sporo tekstów w dymkach, może trochę zatarła mi się wizyta w Malearze, ale tak poza tym to byłem nieco w szoku jak bardzo wbiło mi się to w pamięć. I jednocześnie jak w odmienny sposób odbieram to biorąc pod uwagę wiek, doświadczenie i znajomość pewnych kodów kulturowych. Jako dzieciak przyjmowałem Szninkla (nie przechodzi mi przez gardło ta odmiana Szninkiela) jako całkowicie autonomiczną historię, widziałem już wtedy Odyseję Kosmiczną (której kompletnie nie rozumiałem) i zdawałem sobie sprawę, że małpoludy tańczące pod monolitem bardzo przypominają tamten film, tyle że jakoś nie brałem tego do siebie. Dopiero teraz po latach, zorientowałem się jak bardzo ten komiks oparty jest na dziełach kultury należących do całej ludzkości, jak Stary czy Nowy Testament, Władca Pierścieni i Hobbit, mity celtyckie a nawet Diuna (i zapewne wielu innych). Dopiero teraz zorientowałem się, że Szninkle wyraźnie są wzorowani na Żydach a kolacja na plaży to przerysowana "Ostatnia Wieczerza". Czym byłaby jednakże sama opowieść bez rysunków Grzegorza Rosińskiego? Tą samą opowieścią z innymi rysunkami jak mniemam i zapewne nie byłby tak dobry. Nasz rodak był chyba w najwyższej swojej formie w kwestii rysunku i bez problemu nadążał za niezwykle kreatywnym umysłem Van Hamme'a. Projekty postaci w dużej mierze dosyć groteskowe jednocześnie łatwo zapadające w pamięć, scenerie bardzo plastyczne jak zwykle pełne szczegółów, doprawdy fantazja pana Rosińskiego nie zna granic. Powiedziałbym, że to najlepszy pod względem wizualnym komiks jaki widziałem ostatnio, gdyby nie ten poniżej. Nowością (przynajmniej dla mnie) okazało się również to, że komiks jest kolorowy, jestem raczej przeciwnikiem wszelkich zmian w oryginałach i w miarę możliwości staram się trzymać pierwotnych wersji, tym niemniej tym razem ta jakby nie patrzeć wielka zmiana w postaci kolorów nałożonych przez panią Grażynę Kasprzak, przyjęta została przeze mnie dosyć pozytywnie. Żona Zbigniewa Kasprzaka wywiązała się z zadania naprawdę przyzwoicie, jest kolorowo ale jednocześnie w żaden sposób nie pstrokato, nie będę rozsądzał czy to wygląda lepiej czy gorzej, po prostu jest inaczej. W dodatkach mamy kilka szkiców bądź rysunków, głównie roznegliżowanej G'Wel oraz alternatywnych (raczej prototypowych) wersji różnych postaci, które w sumie wyglądają równie ciekawie jak te co wylądowały w ostatecznej wersji. Lektura po takim czasie absolutnie, ale to absolutnie mnie nie rozczarowała. Więcej, uważam że to jeden z tych tytułów, które każdy ale to dosłownie każdy mieniący się nawet nie fanem, ale chociażby przygodnym czytaczem komiksu powinien znać. I nie, nie każdy musi się zachwycić, nawet nie każdemu musi się podobać, ale każdy powinien znać chociażby jak Potop czy Pana Tadeusza. Czy komiks się zestarzał? Też mi się nie wydaje, owszem może i nie robi dzisiaj takiego wrażenia jak dawno temu, ale to dalej świetnie rozpisana paralelna opowieść o prostaczku, który zupełnym przypadkiem (?) otrzymał wiekopomną misję. Monumentalne fantasy z pewnymi elementami s-f niepozbawione elementów humoru i dające pewne pola do interpretacji, po tych ponad 30 latach to dalej wielki, wielki komiks. Ocena 9/10.

  "Zemsta Hrabiego Skarbka" - Yves Sente, Grzegorz Rosiński. Ominęła, mnie przyjemność czytania tego komiksu wcześniej z racji tego, że jak był wydawany właściwie tych komiksów już od dawna nie czytałem. Później kompletując serię Mistrzów Komiksu, coś non-stop stawało mi na przeszkodzie aby dokupić akurat tę pozycję, a to jakiś inny ciężej spotykany komiks był w dobrej cenie, a to nie było tomu pierwszego akurat, a to drugiego a później jak były obydwa to w jakichś nienormalnych cenach, a to się pojawiły w dobrej i nie zdążyłem zakupić bo odrazu zniknęły i tak kupowałem to ileś tam lat bez skutku do momentu kiedy Egmont wydał w końcu wznowienie i w sumie dobrze się stało, bo dostałem nieco rozszerzone wydanie. Zacznijmy od tym razem od rysunków czy raczej malunków. Hrabia Skarbek jest pierwszym komiksem który Rosiński stworzył nakładając bezpośrednio farby i pomijając etap szkicowania/rysowania/nakładania tuszu (czy jak tam się on zwie, proszę się nie śmiać jestem kompletnym amatorem w tej dziedzinie). No co by tu więcej dodać? Wygląda to fantastycznie, odchodzi nieco od realizmu do którego przyzwyczaił nas autor (aczkolwiek niektóre kadry wyglądają żywcem jakby wyjęte z Thorgala), ale idealnie pasuje do tematu opowieści, która kręci się m.in. wokół malarstwa. Uwagę zwracają urzekające kolory, ponuro ciemne w przypadku miasta nocą, oślepiająco barwne w przypadku lasu tropikalnego (to nie tropiki co prawda, ale wiadomo o co chodzi), czy płomieniste w przypadku włosów i ust Magdaleny. A jak z samą opowieścią? Powiem szczerze że sam początek nieco mnie podrażnił, niejaki Hrabia Skarbek przyjeżdża do XIX wiecznego Paryża, wyposażony w ilość pieniędzy no i oczywiście sam tytuł szlachecki otwierające przed nim drzwi na wszystkie salony i wykazuje dosyć żywe zainteresowanie Louisem Paulusem nieżyjącym już malarzem - niezwykłym talentem, za którego obrazy ceny idą w górę z dnia na dzień. Denerwowało mnie przede wszystkim dosyć szybkie odkrycie kart, zadziwiające podobieństwo do "Hrabiego Monte Christo" czy nieco zbytnie rozdęcie postaci samego Hrabiego, który a to okazuje się przyszywanym bratem Fryderyka Szopena a to rozpoczyna Powstanie Styczniowe itp. W każdym razie w miarę lektury większość moich zarzutów topniała jak bałwany w marcu. Sente tylko zwodził, że na początku zostało wszystko odkryte, podchodząca pod plagiat Monte Christo linia fabularna, trwa tylko do pewnego momentu a zresztą otrzymuje ona pewne wyjaśnienie a nasz największy kompozytor spełni w historii pewną funkcję. Całość zwieńczy kilka fabularnych twistów, wyrzucanych pod koniec z prędkością karabinu maszynowego, przy których zacząłem się zastanawiać czy autor aby nie przesadził. Po przeczytaniu ostatniej strony, stwierdziłem jednak że nie, historia nieco poplątana, ale spina się całkiem ładną klamrą. Mamy więc całkiem interesującą opowieść, która zaprowadzi nas w dosyć niespodziewane rejony, oraz wspaniałe malunki. Co oprócz tego? W tym wydaniu pomiędzy stronice komiksu zostały dodane prościutkie szkice ze scenami, które miały się pierwotnie w nim znaleźć ale ostatecznie Rosiński wycofał się z pomysłu ich dodania. Nie wnikam z jakich powodów, sceny są stricte pornograficzne i trochę szkoda, że jednak nie znalazły się w ostatecznie namalowanej wersji. W przedmowie przytoczono słowa Sente iż postarał się aby fabuła, nie wyglądała jakby posiadała jakiekolwiek braki, ale szczerze mówiąc jak na mój gust nie we wszystkich przypadkach do końca mu to wyszło. A tak już naprawdę na koniec oglądając ten album i wcześniej Szninkla jeden z najlepszych rysowników pochodzących z naszego kraju, to fantastyczny rysownik/malarz erotyczny. Jego akty robią naprawdę spore wrażenie, zmysłowość kobiecego ciała dosłownie wylewa się z tych stron i naprawdę ich autor nie ma się czego wstydzić przy takich tuzach jak Manara czy Crepax. Aż szkoda że pan Grzegorz, który wyraźnie nie tylko lubi ale i umie "w tę grę" tak nieczęsto zahaczał o ten temat, chociaż kto wie co kryją jeszcze kufry w jego domu? Może kiedyś jakiś artbook w tym temacie? Podsumowując przygodowa powieść płaszcza i szpady połączona z dramatem sądowym oraz nienachalnymi lekcjami historii, opowiadająca o miłości, nienawiści, zemście, chciwości, pożądaniu i o sztuce. Czyli prawie o wszystkim. Ocena 8/10.

  "Kajko i Kokosz - Złoty Puchar" - Janusz Christa. No i znowu problem co by tu napisać o komiksie który znają (prawie)wszyscy? Ciężka sprawa, to może tak. Kajko i Kokosz to kolejny z komiksów, przeczytanych przeze mnie w zeszłym miesiącu a wcześniej czytanych bardzo, bardzo dawno temu. I szczerze mówiąc, chyba najsłabiej przez mnie zapamiętanych o ile niektóre kadry pamiętałem doskonale wraz z tekstami, które znajdowały się w dymkach tak całość pamiętałem dosyć mglisto, mniej więcej to, że Mirmiłowi skradziono ukochany Złoty Puchar po ojcu i jego dzielni wojowie będą musieli go odzyskać z rąk "przerażającej" kompanii Czarnych Trójkątów a jednocześnie zdemaskować podstępne knowania podłego Szambelana. Rysunki Christy jakie są, każdy widzi więc o oczywistościach nie będę pisał, zresztą i tak bym nie wiedział co mam napisać. Podobały mi się za dzieciaka, a teraz z perspektywy dorosłego człowieka, doceniam je chyba jeszcze bardziej. Co w takim razie z fabułą? A tu powiem szczerze trochę się zdziwiłem o ile komiks skierowany jest do młodszego czytelnika to historia w żaden sposób nie jest infantylna. Powiem więcej jest na tyle ciekawie rozpisana i dotyczy interesujących w sumie spraw, że i starszy czytelnik nie powinien się przy niej znudzić. Między strony dodatkowo zostało wplecionych kilka żartów, które zrozumieją raczej tylko pełnoletni. To całkiem trudna sztuka stworzyć coś jednocześnie dla dziecka i dla dorosłego, opanowali tę umiejętność w Pixarze, opanował ją Lewis Caroll i jak widać miał ją także Janusz Christa. Uwagę zwraca fakt, że w komiksie mamy Mirmiłowo jeszcze w fazie "beta", jest babka Zielacha, która w przyszłości odmłodnieje i zostanie Ciotką Jagą, kilkoro mieszkańców grodu wygląda inaczej lub pełni nieco inne funkcje, Kompania Czarnych Trójkątów dopiero zostanie zastąpiona przez Zbójcerzy. Momentami nieco drażniło przeskakiwanie ze sceny w scenę, ale później autor trochę opanował swoje pióro i uporządkował fabułę. Na koniec nurtujące chyba sporo osób pytanie? Czy Kajko i Kokosz są podróbką Asterixa, cóż po lekturze mam wrażenie, że faktycznie tych inspiracji trochę było ;) Nie będę przedłużać, super wygląda i czyta się bardzo dobrze, w moim przypadku nadspodziewanie dobrze, legendarny komiks z dawnych lat naprawdę dobrze poradził sobie w zderzeniu z czytelnikiem w średnim wieku w roku 2021. Ocena 8/10.
 
  "Tytus, Romek i A'Tomek tomy 1-4" - Papcio Chmiel. No i następny komiks czytany przeze mnie dawno temu, chociaż nie aż tak dawno jak w/w KiK i również w przeciwieństwie do tegoże dosyć dobrze przeze mnie pamiętany. W końcu po kilku latach usychania bezczynnie na liście zakupowej postanowiłem nabyć te zeszyciki wydawane przez Pruszyńskiego i sprzedawane po kioskach a po zwrotach umieszczone w pudełku zbiorczym zawierającym pierwsze 25 ksiąg i będące do kupienia za pół ceny. Tak czy inaczej znowu problem z pisaniem o rzeczach oczywistych, które większość zainteresowanych doskonale zna. No to może tak po wielu latach przerwy w lekturze, osobiście uważam że to kolejny komiks, który się obronił. Dalej, bawiło, dalej potrafiło zadziwić dosyć szalonymi pomysłami Papcia i zdolnością przeskakiwania z tematu na temat. Pytanie czy będzie broniło się w przypadku absolutnie świeżego czytelnika? Tu już może być różnie o ile sporo przygód jest dosyć uniwersalnych to jednak część akcji jest mocno osadzona w czasach głębokiego PRL-u i sporo rzeczy dla osoby choćby pobieżnie niezaznajomionej z realiami może być nieczytelna lub wręcz niewidoczna. Wady? Pierwsze zeszyty są jednak trochę bardziej dla dzieci, w dalszych tomach Papcio pójdzie bardziej w stronę absurdu łatwiejszego do strawienia dla dorosłego czytelnika. Do tego ciężko ukryć że większość tych czterech tomów to raczej kilkanaście powiązanych ze sobą tematycznie skeczy niż jakaś konkretna historia. Zalet? Cała kupa to Tytus w końcu. Rysunki? No i znowu oczywista, oczywistość przecież autor to Papcio, owszem widać pewną siermiężność w tym wszystkim, ale będę szczery te pierwsze najprościej narysowane tomy zawsze w/g mnie najfajniej wyglądały a sam Tytus miał na nich najpocieszniejszą mordkę a i czasami potrafiło to to zadziwić jak prostymi efektami Chmiel potrafił osiągnąć swój cel (np. coś co wygląda jak połączenie ekranu Tetrisa i krzyżówki - blok mieszkalny i rzeczywiście przecież w tamtych czasach tak właśnie wyglądała nowoczesna architektura, kilka kresek a wiadomo o co chodzi). Słówko o samym wydaniu. Zeszyty są wzorowane jakoby na oryginalnych, podobno to nie do końca prawda bo jeden z forumowiczów (sorry nie pamiętam kto) zwracał uwagę na pozmieniane miejscami teksty. Oznacza to ni mniej ni więcej że przynajmniej w pierwszych tomach będziemy oglądali na przemian strony kolorowe i czarno-białe pamiętam że były to głosy że jest to bezsensowny ruch. Mi tam pasuje tak czytałem kiedyś te komiksy i tak je pamiętam do dzisiaj i mi to nie przeszkadza, więcej te czarno-białe strony są o tyle lepsze że lepiej na nich widać rysunki, aby kolorowe wyglądały dobrze i całkowicie przejrzyście trzeba by je było pokolorować całkowicie od nowa chyba. W pierwszym zeszycie poznałem też inny początek serii, ja znałem ten z rozlaną plamą tuszu już w poprawionym którymś tam wydaniu (ten początek jest zamieszczony na końcu jako "dodatek"). Co jeszcze zwróciło moją uwagę? W pierwszym tomie jest podany tytuł "Tytus Harcerzem" w kolejnych tylko numerki, szkoda wiem, że te tytuły były raczej nieoficjalne ale wolałbym aby były podane. Co więcej trzeba dodać? Nic tylko czytać "bawiąc uczy, uczy bawiąc" ciągle aktualne. Nie będę ukrywał, że o ile pierwsze dwa tomy zawsze lubiłem to Tytus Kosmonautą jakoś nie bardzo a i Tytus Żołnierzem nigdy nie należał do moich ulubionych, także czekam na dalsze swoje ulubione tomy, trochę bardziej odjechane, trochę bardziej zaskakujące, trochę bardziej dla dorosłych. Póki co ocena 7+/10.

  "Niezwyciężony" - Rafał Mikołajczyk. Ceniony, chwalony, mi jako miłośnikowi s-f (raczej niegdyś, teraz już tylko sympatykowi) nie wypadałoby chyba ominąć jakby nie patrzeć dużego wydarzenia na naszym rynku, czyli wydania komiksu stworzonego przez rodaka na podstawie powieści naszego chyba najbardziej znanego za granicą pisarza (może z wyjątkiem Josepha Conrada). Co dosyć znamienne o ile mistrza Lema czytałem sporo, to nie było to wszystko i właśnie "Niezwyciężony" jest jednym z tytułów, które znałem akurat tylko z tytułu, więc podszedłem do tego tomiszcza bez zbędnych uprzedzeń i z czystym umysłem. Tak więc zaczynamy od obrazu majestatycznie płynącego przez przestrzeń kosmiczną potężnego kosmicznego krążownika ochrzczonego nazwą "Niezwyciężony" to duma (aczkolwiek drugiej klasy) ludzkiej rasy i jej floty kosmicznej, pędząca na planetę Regis III, w poszukiwaniu bliźniaczej jednostki "Kondor" z którą urwał się kontakt. Po lądowaniu na pustynnej planecie w której dosyć prymitywne życie znajduje się jedynie w oceanach i dosyć krótkich poszukiwaniach, natrafiają na coś wyglądającego na wymarłe miasto obcych a później na samego Kondora i ciała zmarłych w niewyjaśnionych okolicznościach członków jego załogi. Pytania zaczynają się mnożyć, a członkom ekipy ratunkowej przytrafiać niewyjaśnione wypadki, dosyć szybko okaże się, że całej ekspedycji grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Co do samej historii mam pewne zastrzeżenia, raz na okładce i we wszelkich czytanych przeze mnie wcześniej recenzjach obiecywane są jakieś głębokie wizje stosunków międzyludzkich a wewnątrz powiem szczerze nie bardzo to zauważyłem, brakuje mi trochę jakichś głębszych tarć czy zwykłych sporów koncepcyjnych pomiędzy członkami załogi, może się mylę, ale nie chce mi się wierzyć, że u Lema tego nie było, tutaj autor (komiksu oczywiście) chyba mocniej skupił się na wątkach "przygodowych", większość fragmentów dotyczących ludzkiej natury zostanie zasuflowana poprzez przeżycia wewnętrzne głównego bohatera. Drugi zarzut, to już nie do scenarzysty, ale raczej do autora, Lemowi chyba w momencie pisania tej powieści nieco bardziej wjechało fiction niż science, rozwiązanie zagadki Regis III o ile pod względem atrakcyjności fabularnej czy filozoficznej jest bez zarzutu (no może takim, że stanowi mutację Solaris więc mamy trochę powtórkę z rozrywki) to pod względem czysto technicznym, przynajmniej z punktu widzenia nauki nam znanej jest w/g mnie trochę bez sensu, aczkolwiek wiadomo wszystko da się wytłumaczyć frazą "space a final frontier...". Co dosyć paradoksalne, spora część komiksu jest dosyć niemrawa a naprawdę ciekawie zaczyna się robić po odkryciu tajemnicy. Rysunki. Cóż jest conajmniej dobrze, czasami bardzo dobrze, a od czasu do czasu lepiej niż bardzo dobrze, ale i tu mam pewne zastrzeżenia. Dotyczą, one wizerunków postaci a głównie twarzy, jak dla mnie są one narysowane dosyć średnio, grubą i siermiężną kreską nieco schematycznie, owszem czasami udaje się odwzorować na nich całkiem udanie targające nimi emocje, czasami stojąc w cieniu potrafią robić wrażenie, ale częściej wyglądają po prostu tak sobie, jak coś narysowanego w którymś z tych pół-amatorskich komiksów z "Relaxu". Dodając do tego fakt iż spora część akcji dzieje się w półmroku wychodzi na to, że mamy problem z rozpoznaniem postaci które najczęściej ogranicza się do a ten ma brodę, ten ma wąsy, ten ma okulary a ten jest łysy. W którymś momencie autor pokusił się o zbliżenie kilku twarzy wraz z promocją ich nazwisk, niestety mało wdzięcznie to wypada dobór kilku postaci wydaje się dosyć losowy a niektórzy z nich nie pełnią chyba żadnej funkcji w utworze. Na sam koniec dostaniemy tabelkę z narysowanymi wszystkimi bohaterami, tyle że raz to jest na końcu i zobaczyłem to w momencie gdy już nie było mi to potrzebne, dwa większość z tych postaci wymawia jedno-dwa zadania a niektórzy chyba wcale żadnego. Nieco średniawo wyglądają też onomatopeje. Za to cała reszta jest naprawdę wysokiej klasy i stanowi właściwie z wyjątkiem samej fabuły najmocniejszy punkt samego komiksu. Mikołajczyk co jest dosyć niezwykłe w naszym kraju, który ma wspaniałą historię robienia wszystkiego na hurraaaa, najpierw odwalił kawał roboty koncepcyjnej. Jasne nie wszystko wyszło doskonale, nie wszystko bangla w przestrzeni literackiej, nie wszystko wygląda pięknie w sferze plastycznej, ale w tym miejscu należy wziąć poprawkę na wydaje się niezbyt wielkie doświadczenie artysty w tym medium. Natomiast całość po prostu widać, że jest gruntownie przemyślana i jest to zrobione porządnie. Styl graficzny jest naprawdę spójny, autor nawiązał do "staro-szkolności" powieści Lema, technologia sprawie wrażenie jednocześnie nowoczesnej i momentami wyrwanej z poprzedniej epoki (przekładnie zębate, taśmy perforowane, niebieskie monitory - skojarzenia z Alienem mile widziane), aby nie wybijać z klimatu kolory zostały nałożone w/g klucza, to jest wnętrze statku - czarno-szaro-niebieskie, powierzchnia planety czarno-czerwono-pomarańczowa innych kolorów praktycznie nie uświadczymy. O ile jak wcześniej wspomniałem o ile twarze są dosyć schematyczne, to już projekty wszelkich urządzeń są dosyć szczegółowe i co też ważne atrakcyjne wizualnie, pasuje to w sam raz do historii skupiającej się jakby nie patrzeć na technologii. Spore wrażenie robią też niektóre scenerie czy też pejzaże na zewnątrz statku. Wspominałem już, że autor dosyć mocno zdaje się wzorował na Mike'u Mignoli? Zdaje się, że nie, no to wspomnę niektóre kadry wyglądają jakby żywcem przeniesione z Hellboya, ta zabawa światłocieniem i kontrastami, rozlane plamy czerni są dosyć łatwo rozpoznawalne, ogólnie świat komiksu nie jest autorowi raczej nieznany, chociażby sceny walki powietrznej wyglądają momentami jakby żywcem skopiowane z "Wiecznej Wojny". Czy to źle? Absolutnie nie, jak już zżynać to od najlepszych (było wcześniej o Alienie w kwestii urządzeń, ale nawiązań graficznych do tego filmu jest sporo więcej, zresztą nic dziwnego sam tekst klimatem przypomina ten film, lub raczej na odwrót). Album został wydane przez nieznane mi wydawnictwo Booka, które jak sprawdziłem ma na swoim koncie tylko ten komiks i kalendarz z nim związany, toteż wcale bym się nie zdziwił jakby należało do samego autora, w każdym razie debiut wypadł naprawdę przyzwoicie. Grube tomiszcze dosyć sporego formatu wyglądające dosyć solidnie, papier offsetowy, który z jednej strony nieco "pije" czerń której jest tam naprawdę dużo, z drugiej daje ten nieco przykurzony, niedzisiejszy klimat. W dodatkach kilka szkiców plus projekty okładek, ogólnie całość na plus. Acha połasiłem się na edycję limitowaną, okładka jest fajna, ale teraz żałuję bo regularna jest fajniejsza, w sumie obydwie przedstawiają zdaje się to samo, tyle że ta druga jest jakaś taka dobitniejsza i nieco bardziej cieszy oko. Cóż na koniec, podobało mi się może i nie wprawiło w jakiś ekstatyczny zachwyt, może nie ma to szans dostać od mnie medalu z kartofla dla komiksu roku, ale jest naprawdę dobrze. Dostajemy dosyć mroczną powieść s-f z solidnie rozbudowanymi elementami grozy i jednocześnie w stylu Stanisława Lema głęboko humanistyczny moralitet, podparty może i nie w 100% udaną ale naprawdę charakterystyczną i interesującą szatą graficzną. Fani science fiction, którzy jeszcze nie kupili to natychmiast do sklepu marsz (o ile da się to wogóle kupić), bo przecież wbrew pozorom klasycznej fantastyki naukowej w komiksie na naszym rynku nie jest specjalnie dużo. Natomiast nie-fanów też w sumie zachęcam a nuż się spodoba? To lepsze niż 80% Marvela, którego przeczytacie w tym roku. Ocena 7+/10.

  "Pogańskie Żądze" - autorzy różni. Po pierwszym słabiutkim tomie Polish Porno Graphics oraz żenująco tragicznej "Istocie" miałem już na stałe zerwać swoje kontakty z polskim komiksem erotycznym, ale jakoś tak w sumie do zakupu tego zachęciły mnie temat całego albumu (mitologia wczesnego średniowiecza) i przyzwoite przykładowe plansze umieszczone w internecie. No i w sumie dobrze się stało, że się zdecydowałem. Cały tom to zbiór raczej krótkich nowelek, których tematem przewodnim są mitologia (okazało się, że nie tylko nordycka ale i dajmy na to celtycka) połączona z erotyką (raczej pornografią), niektóre historie są mutacjami tych znanych już czytelnikowi z innych źródeł, niektóre są całkowicie autorskimi historiami. Za pierwsze opowiadanie odpowiada Rafał Sadowski historia bogini Freyi jest na dobrą sprawę najprostsza w konstrukcji, chociaż zaopatrzona w ciekawe acz nie nazbyt oryginalne obserwacje społeczne, autorką rysunków jest lubiana przeze mnie Anna Helena Szymborska (trochę to pretensjonalne), która tym razem minimalnie mnie zawiodła, raz wiem że potrafi narysować lepsze obrazki, dwa natłok kadrów jest trochę zbyt duży przez co niektóre strony bywają średnio czytelne. Pozostałe cztery nowele napisał Paweł Kicman z jednej strony w teorii dobrze jak w takich antologiach pojawiają się różni autorzy z drugiej strony scenarzysta postarał się aby wszystkie rozdziały były w raczej odmiennych stylach napisane więc pod tym względem wszystko w porządku. Najbardziej przypadł mi do gustu napisany w formie typowego krótkiego mitu "Miód Skaldów" narysowany przez Marcina Golinowskiego w takiej kojarzącej się z latami 90-tymi, Produktem i Aurorą nieco topornej stylistyce, oraz nieco szekspirowskie "Aine i Lethderg" w dosyć wyróżniającym się sztucznie komputerowym stylu stworzony przez Karolinę Klein. Do tego dostaniemy całkiem niezły kojarzący się z legendami o Królu Arturze "Airem, Achtan i Midir" w którym rysunki Tomasza Piorunowskiego zabiorą nas w jeszcze głębsze lata 90-te niż te z Miodu Skaldów oraz w/g mnie najsłabsze chociaż ciągle czytelne "Szarka i Ctirad" z rysunkami Justyny Bień mającymi w zamierzeniu jak na mój gust kojarzyć się z Milo Manarą ale wypadające raczej blado i że się tak wyrażę niezbyt wyraziście. Ogólnie moje wrażenia po przeczytaniu całego tomu są dosyć pozytywne i było to lepsze niż się spodziewałem, rysunkowo jest całkiem nieźle, fabułki mają w sumie potencjał, aż szkoda że całość nie dostała nieco więcej stron aby zwiększyć stosunek stron "gadanych" do tych z kobietami pompowanymi we wszystkie możliwe otwory ciała (w dzisiejszych czasach to w sumie dobrze, że nie dostaliśmy jakichś parytetów). Miłośnicy malowanej erotyki/pornografii spokojnie mogą chyba wrzucić to do koszyka, a miłośników średniowieczno-magicznych klimatów ostrożnie zachęcam 6+/10.

  "Wiedźmin tom 5 - Zatarte Wspomnienia" - Bartosz Sztybor, Amad Mir. Tytuł doskonale pasuje do tego tomu, to czego potrzebowałem to zatarcie wspomnień po tomie poprzednim i poniekąd temu komiksowi to się udało. Tym razem dla odmiany może zacznę od wad. Pierwsze i najważniejsze, Geralt zachowuje się dosyć dziwnie, bije lub zabija jakichś przypadkowych ludzi często nie mając na dobrą sprawę rozsądnych powodów, ja wiem, że nazywano go "Rzeźnikiem z Blaviken" ale postępując w ten sposób co w tej historii, zawisłby w pierwszym lepszym mieście, które miałoby sędziego i wystarczającą ilość straży aby go schwytać, na dodatek daje się obijać jakimś leszczom (albo podejść w wysokiej trawie straży wiejskiej HA HA HA). Dwa sama fabuła jest prowadzona cokolwiek chaotycznie, do czynienia będziemy mieli z mieszaniem w chronologii połączonym z halucynacjo-wizjami oraz z listami z przeszłości co z racji średnio szczegółowych rysunków sprawia że historia momentami robi się niezbyt czytelna. Rysunki Mira są dla mnie po prostu na nie. Ilustracje mało rozbudowane, nieporadne, z dziwnymi, często powykrzywianymi, pozbawionymi szczegółów twarzami - co dziwne nie u wszystkich postaci, niektórzy bohaterowie wyglądają całkiem nieźle pod względem realizmu (niestety nie należy do nich Geralt) a niektórzy jak z kiepskiej kreskówki. Dosyć słabo wypadają też dynamiczne sceny, Mir wyraźnie stara się wzorować na Mike'u Mignoli, ale wychodzi mu to w najlepszym wypadku tak sobie. Nie są jednak to rysunki kompletnie pozbawione zalet, dosyć dobrze wykonał swoją pracę kolorysta Hamidreza Sheykh jego raczej ponurawo-mroczna paleta barw pasuje do stylu opowieści, do tego dochodzą całkiem niezłe tła, a niektóre kadry bywają całkiem ładne, w miarę czytania idzie się przyzwyczaić, ale strona graficzna z pewnością nie jest mocną stroną tego tomu. A jakie one są? Cóż sama historia trzeba przyznać jest wciągająca, zwroty akcji są w miarę sensowne i do końca nie możemy być pewnie któż to jest głównym badassem, autor wyraźnie stara się wzorować na Sapkowskim i może i nie jest to najbardziej oryginalne dzieło (na dobrą sprawę fabuła wygląda jak połączenie pewnych dwóch opowiadań) wychodzi mu to całkiem nieźle. Jeszcze bardziej melancholijny i posępny niż zwykle Geralt (brakuje tutaj nieco jego cyniczno-złośliwego humoru) kontra zły i brutalny świat w którym jest coraz mniej miejsca dla wiedźminów a latarni rozświetlających ciemności niezbyt wiele. Do tego garść obserwacji na temat ogólnej ludzkiej kondycji plus dywagacje na temat wyboru mniejszego zła, jak na markę dosyć klasycznie, ale jednocześnie jak na te ledwie ponad 100 stron, treści trochę się znajdzie. Ogólnie tom piąty przygód ulubionego przez Polaków zabójcy potworów, sprawił na mnie dosyć dobre wrażenie. Napewno lepszy niż tom poprzedni, Sztybor uderza we właściwe struny, a jak się zorientuje że Geralt nie ucina rąk bo ktoś się na niego krzywo spojrzał, dopisze jakieś sensowne motywacje niektórym postaciom z drugiego planu i bardziej weźmie w karby fabułę to myślę, że będzie tylko lepiej. Ocena 6+/10.

  "Bogowie z Gwiazdozbioru Aquariusa" - Zbigniew Kasprzak i inni. Zbiorcze wydanie polskich komiksów kręcących się tematycznie wokół szeroko pojętej fantastyki narysowanych przez pana Zbigniewa Kasprzaka w Zachodniej Europie znanego pod pseudonimem Kas. Z góry zaznaczam, że nie odmawiam panu Zbigniewowi talentu, ale też i jego wielkim fanem nigdy nie byłem dla mnie zawsze był "tym facetem co to podrabiał Rosińskiego w Yansie", większości komiksów w tym zbiorczym albumie nie czytałem toteż i sentyment niewielki. Na pierwszy ogień idzie opowiadanie tytułowe, wydane ongiś w dwóch zeszytach o ile dobrze pamiętam dosyć zawzięcie przeze mnie czytanych, porusza bardzo modny w tamtych czasach temat "starożytnych astronautów", w czytaniu sprawdza się nienajgorzej chociaż z racji niewielkiej objętości ciężko tu mówić o jakiejś nadzwyczajnie wciągającej historii, zawiera trochę głupotek (plemię żyjące z napadów na kupców. Jakich kupców jak tam wszyscy mieszkają w namiotach ze skóry mamuta?) i trochę nawiązań do rzeczywistej bądź legendarnej historii ludzkości. Szczerze mówiąc na tym polu, zdecydowanie lepiej sprawdza się Polchowa "Ekspedycja". Co warto zaznaczyć wydrukowane zostało to, to nie na podstawie oryginalnych materiałów gdyż te zaginęły, ale na podstawie fizycznie istniejących komiksów jak zaznacza we wstępniaku wydawca i cierpi na tę samą przypadłość co "Spectacular Spider-Man" od Mucha Comics czyli niektóre strony są mocno niewyraźne, pierwszy zeszyt jest w porządku w drugim część plansz nie wygląda zbyt dobrze. Dalej dostaniemy krótką raczej anegdotyczną historyjkę "Regenerit", która zwraca uwagę nienajgorszymi czarno-białymi rysunkami a treść przypomina raczej jakieś gazetowe paski komiksowe z okresu II WŚ czyli raczej "tak se", jak nie gorzej. Kolejne dwa komiksy to "Gość z Kosmosu" oraz jego kontynuacja "Zbuntowana", obydwa gdzieś tam widziałem bo okładki napewno znam, ale nie czytałem. Akcja ich dzieje się pod koniec XXI wieku, w którym na świecie zapanowały w końcu internacjonalistyczny pokój (no przecież), do Oceanu Spokojnego wpada tajemniczy obiekt podejrzewany o bycie wytworem pozaziemskiej cywilizacji i specjalna ekipa badawcza podejmuje zadanie jego wydobycia. Abstrahując od faktu, że to dziełko porażająco "przegadane" i właściwie niewiele się w nim dzieje, to jest w sumie całkiem interesujące a wizja przyszłości wydaje się w miarę sensowna, wydaje mi się to dobrym materiałem na klasyczną powieść s-f. Kolejnym komiksem będzie czarno-biały "Człowiek bez twarzy", najbardziej awangardowy i chyba najodważniejszy z przysłowiowym jajem i kopytem a czasem i pewną dozą sprośności, humorystycznie nawiązujący do problemów teraźniejszości (tamtej i w sumie po części tej teraz), wadą chaos pojawiający się w fabule (momentami miałem wrażenie, że wyrywano co którąś kartkę a zakończenie było dla mnie cokolwiek enigmatyczne). Kolejną porcją, twórczości Kasa będą dwa komiksy z serii Hipotezy tyczące się Zagłady Atlantydy z których jeden dawno temu czytałem, obydwa równie "przegadane" co i "Gość z Kosmosu", niestety nie tak dobre, chociaż z pewnością nadające się do przeczytania. Na zakończenie całkiem interesujące króciutkie czarno-białe opowiadanko "Eksponat AX" o przygodzie jaka spotkała grupę międzygwiezdnych badaczy. Podsumowując, rysunki Kasprzaka, dobre momentami nawet nieco lepiej, ale też nie powiedziałbym żeby były zachwycające, razi trochę ta gruba krecha, momentami przeładowane kadry robią się nieczytelne, czarno-białe komiksy w tym zbiorczym albumie wyglądają szczerze mówiąc o wiele lepiej, o wiele cieńsze kontury, elegancko nałożony tusz zamiast różnej jakości kolorów "robią robotę", że się tak wyrażę. Czy mogę z czystym sumieniem polecić "Bogów..."? Szczerze mówiąc nie bardzo, raczej tylko sympatyków oryginałów, fanów retro-komiksu, ludzi zainteresowanych historią tego medium w Polsce ewentualnie czytelnikom chcącym się zapoznać z rysunkami Zbigniewa Kasprzaka (mimo wad naprawdę niezłymi). Całość trąci myszką (z wyjątkiem może "Człowieka bez Twarzy"), czuć średnie (czasami prawie lub wogóle żadne) doświadczenie autorów w pisaniu komiksów a scenariusze opierają się w dużej mierze na tych przysłowiowych "gadających głowach". Album nr. 2000 nie jest zły, ale szczerze mówiąc lepiej bawiłem się przy Relaxach i Domanie. W dodatkach kilka fajnych grafik plus dwa niezłe teksty Adama Ruska. Ocena 6/10.

  "Za późno by przebaczyć/Rad Erwank" - Łukasz Kowalczuk, Michael Tanner, Jack Teagle. Dwie historyjki z gatunku, nie pamiętam jak on się nazywa ale mam dziwne skojarzenia że miał on -punk w nazwie. tak czy inaczej niszowo-zinowy komiks raczej tylko dla wielbicieli klimatu, będący jak zdaje się większość rzeczy w których pan Kowalczuk maczał palce pastiszem kultury lat 80-tych. Pierwsza historia, to dosyć koślawa wersja Amerykańskiego Ninja, który sam w sobie był koślawą wersją filmów z gatunku Wuxia, które same w sobie również są koślawe (trochę się zapętliłem), czyli grupka komandosów lekko zalatująca GI Joe połączonych z Drużyną A (najzupełniej generyczny wąsaty twardziel, azjatycki mistrz kung-fu, umięśniona babeczka z kretyńską fryzurą będąca strzelcem wyborowym oraz robot) zostaje wysłana na wyspę ninja, którzy porwali kochankę prezydenta USA. Sama powiastka jest dosyć fajna, natomiast zdecydowanie cierpi na zbyt małą ilość stron, akcja kręci się zdecydowanie zbyt szybko a ilość scen gore zdecydowanie niewystarczająca, nie wiem może też być to po części wina niespecjalnie dobrze dostosowanego przez autora do fizycznej objętości scenariusza. Zdecydowanie lepiej moim zdaniem wypada druga historia Rad Erwank, w którym Kowalczuk tym razem robi za scenarzystę. Komiks pomimo identycznie niewielkiej objętości sprawia wrażenie bardziej przemyślanego i bardziej kompletnego. Stanowi on przy tym, identycznie jak poprzednik parodię znanych kinowo-literackich motywów z dawniejszych czasów. Czyli w skrócie, na pokojowo nastawioną planetę napada banda kosmicznych zbirów, bezbronne ufoludki wysyłają po pomoc do swojego dawnego herosa Rada, który wcześniej nieraz ich z podobnych opałów ratował, tymczasem okazuje się, że dawny bohater stoczył się do pozycji zapijaczonego menela. Znaczy się, będzie musiał wziąć się w garść, wrócić do formy poprzez ciężkie ćwiczenia i zrobić to co bohaterowie mają w zwyczaju robić w takich sytuacjach. Wspomniałem już, że ta historia jest lepsza niż ta pierwsza? To dobrze zrobiłem, przede wszystkim raz posiada jakąś fabułę, dwa w nieco inteligentniejszy sposób bawi się konwencją od bohatera-do zera-i na powrót do bohatera, trzy potrafi na swój wulgarny sposób być naprawdę zabawna. Obydwie nowelki są dobrze narysowane i tyle. Czy mogę polecić komiks? Ciężko powiedzieć, czyta się fajnie, zwłaszcza drugą część, natomiast jest to ponad 30 złotych za kilkanaście minut "funu", więc czy warto? Raczej tylko dla fanów takich undergroundowych produkcji. Ja jestem w o tyle dobrej sytuacji, że kupiłem komiks za kilka złotych w jednym z allegrowych antykwariatów szukając czegoś do dopchania dla darmowej wysyłki. Aha dla mnie ten cieniutki (fizycznie) albumik ma jeszcze jedną zaletę, dzięki niemu dowiedziałem się, że istnieje zbiorcze wydanie Vreckless Vrestlers, które wylądowało na mojej liście zakupowej. Ocena 6/10.

Offline LordDisneyland

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #410 dnia: So, 23 Październik 2021, 15:49:45 »
Dzięki za recenzje...cały czas zastanawiam się nad tym tomem Kasprzaka, głównie ze względu na ,,Człowieka bez twarzy", bo lubiłem ten komiks- ale sentyment do serii z ,,Fantastyki" to jednak chyba zbyt mało, żeby wydać te siedem dych.
,, - Eeeeech.''

Offline willy_poodle

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #411 dnia: So, 23 Październik 2021, 15:55:50 »
Aleś esej nasmarował.

Jeśli chodzi o "Bogów..." Kasprzaka, to moim zdaniem wszystko wygląda lepiej w starych wydaniach.
I w ogóle wolę Kasprzaka z czasów gdy używał pióra (chyba) niż teraz jakiegoś cienkopisu czy czegoś.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #412 dnia: So, 23 Październik 2021, 16:40:40 »
Jak co miesiąc Willy, jak co miesiąc!!!
No nie Lordzie, jeżeli głównie z sentymentu do "Człowieka..." to odradzam, jest fajny ale nie aż tak. Tomiszcze sporo miejsca zajmie i nie tanie będzie.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #413 dnia: Śr, 03 Listopad 2021, 13:30:44 »
Październik
 
Dylan Dog: Alfa & Omega – jak zwykle w przypadku fabuł sygnowanych przez Tiziano Sclavi mamy do czynienia z subtelną grą tego scenarzysty. Do tego w dwójnasób prowadzoną, bo zarówno z czytelnikami (których najwyraźniej uwielbia on „wkręcać” mnogością złudnych tropów) jak i z konwencjami eksploatowanymi przez twórców fantastyki. Toteż także tym razem tak się sprawy mają i stąd raz jeszcze nie brak odniesień do klasyki tego gatunku. Do tego powrócił Groucho („zagorzały marksista”) co może tylko i wyłącznie cieszyć.
 
Vuzz – ponoć awangarda ma to do siebie, że starzeje się najszybciej i najgorzej. Przynajmniej w moim przekonaniu reguła ta nie dotyczy najbardziej udanych realizacji w wykonaniu Phillipe’a Druilleta, bez którego udziału nie sposób wyobrazić sobie przemian do których doszło w komiksie frankońskim u schyłku lat 60. i początku kolejnej dekady. Podobnie jak „Salambo” także „Vuzz” to ścisła czołówka jego osiągnięć na wybranym przezeń artystycznym poletku. Swoją drogą niniejszy album już dawno powinien był doczekać się swojej polskiej edycji. Stąd znakomicie, że takowa nareszcie zaistniała i tym sposobem kolejną klasykę komiksowego medium mamy „odfajkowaną”.
 
Batman Death Metal t.1 – uczciwie trzeba przyznać, że nie wszystkie koncepty z ramach sagi „Batman Metal” sprawiały wrażenie gruntownie i przekonująco przemyślanych. Jak to bowiem nierzadko w przypadku utworów autorstwa Scotta Snydera bywa część proponowanych przezeń pomysłów sprawiała wrażenie co najmniej dyskusyjnych. Eschatologiczna wręcz nastrojowość zdawała się jednak kompensować ten stan rzeczy, a i zbiory „Batman, Który się Śmieje” wskazywały, że ów scenarzysta swoją być może życiową opowieść zdaje się doprecyzowywać w coraz bardziej przekonujące „formy”. Toteż tom inicjujący kolejną odsłonę zmagań z najbardziej problematycznym przedstawicielem mrocznego multiwersum utrzymuje tendencje zwyżkującą. Stąd szykuje się autentycznie mocny finał konfrontacji z Batmanem, Który się Śmieje. Nawet jeśli (a co jest bardzo prawdopodobne) będzie to finał, który niechybnie doczeka się kolejnej kontynuacji.   

Kapitan Żbik: Wyzwanie dla silniejszego – jeden z najlepiej wspominanych przeze mnie epizodów tej serii. Zapewne z racji młodzieżowej tematyki „Wyzwania…”, która w momencie pierwszego rozpoznawania zgłębiałem jako naonczas bardzo młody człowiek. Łatwo zatem było o utożsamienie się z „przeczołgiwanymi” przez tzw. git-ludzi uczniami wczesnych klas szkoły podstawowej. No i mistrz Jerzy w wyśmienitej wręcz formie.
 
Mr. Silence – kolejna wizyta w „konstelacji” surrealistycznych światów Marka Turka być może nie wypada, aż tak dobrze jak przy okazji albumu „NeST”. Aczkolwiek także tutaj znać ową przenicowującą nastrojowość niekoniecznie rodem z „przesłodzonych” baśni Disneya. A co więcej, tradycyjnie dla tego twórcy, nie obyło się bez pieczołowicie nakreślonej, dopracowanej warstwy plastycznej dosyconej psychodelicznymi konceptami.
 
Superzłoczyńcy Marvela: Ultron – motyw wrażo usposobionej sztucznej inteligencji zawsze do mnie trafiał i nie inaczej mogło być także w przypadku Ultrona. Toteż dobrze się stało, że także ta niewątpliwie problematyczna postać doczekała się swojej „monografii” w ramach „Superzłoczyńców Marvela”. Szczerze pisząc trochę żałuję, że na ten tom nie złożyła się kanoniczna dla komiksów z udziałem Mścicieli „Narzeczona Ultrona”. Mimo tego odrobina klasyki z czasów tworzenia tej marki przez Roya Thomasa i Johna Busceme uzupełniona o znacznie bliższą nam chronologicznie konfrontacje odmienionego składu Avengers z tradycyjnie zajadłym robotem wypada stosownie emocjonująco. Usatysfakcjonowani poczuć się mogą także zwolennicy znanej z kart „Uncanny X-Force” stylistyki Jerome Opeñi, plastyka niewątpliwie wyróżniającego się.
 
Gwiezdny Zamek t.5 – kumulacja motywów rodem z retro-fantastyki, nieco zmodyfikowanego dieselpunka oraz urokliwych i nastrojowych ilustracji raz jeszcze „zagrała”. Nie dość na tym ma się wrażenie, że im dalej tym fabuła doczekuje się kolejnych, przysłowiowych „rumieńców”. Wyścig ku przestrzeni międzyplanetarnej i zasobom innych niż Ziemia światów Układu Słonecznego nabiera rozpędu i znać, że na tym tle będzie się działo coraz więcej. Krótko pisząc seria rozwija się w bardzo obiecujących kierunkach.
 
Thor t.1 – po kilku latach udanego kreowania dziejów dzierżycieli Mjolnira nawet najbardziej zdolny i wprawiony twórca nie uniknąłby chwilowej „zadyszki”. Tak też się sprawy mają w niniejszym zbiorze stanowiącym nowy początek dla dziejów Syna Odyna znowuż pełniącego rolę Gromowładnego. Ogólnie oba ciągi fabularne zaprezentowane na kartach tegoż tomu nie zawodzą, choć równocześnie znać nie tyle pogubienie szanownego pana scenarzysty co raczej poszukiwanie obszarów rozwoju powierzonej mu marki. Co z tego wyniknie zapewne przekonamy się w toku lektury kolejnego tomu. Póki co brak tu spójnej i przekonującej wizji tak jak miało to miejsce przy okazji „Potężnej Thor” acz o rozczarowaniu także nie może być mowy. Najwyraźniej Jason Aaron potrzebuje jeszcze chwili by „składniki” tej fabuły ułożyć w odpowiednio rozbuchanej konfiguracji. Biorąc pod uwagę dotychczasowe jego dokonania z całą pewnością warto udzielić mu kredytu zaufania.
 
Nieśmiertelny Hulk t.1 – napiszę wprost: dawno już nie czytałem tak udanego, współcześnie powstałego komiksu Marvela. Dlatego ani trochę się nie dziwię, że w pewnym momencie ów tytuł pod względem sprzedaży „przebił” flagowy miesięcznik DC Comics (tj. oczywiście „Batmana”). Do tego nie tylko z racji kierowania nim wówczas przez nierzadko chłodno ocenianego Toma Kinga. W moim przekonaniu stało się tak z tego względu, że Al Ewing (czyli scenarzysta „Nieśmiertelnego…”) zaproponował cały wręcz pakiet momentami mocno oryginalnych „chwytów” fabularnych. Świetnie też sprawił się główny rysownik tego przedsięwzięcia w osobie Joe Benneta, którego styl przynajmniej we mnie wzbudza skojarzenia z najbardziej udanymi pracami zjawiskowego Bryana Hitcha („The Ultimates” „Authority”). Chcę więcej i to jak najszybciej. Komiksowa bomba gamma w pełnej okazałości.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Co się stało z Krzyżowcem w Pelerynie? – pierwsza okazja do przyjrzenia się tej kolekcji i już z miejsca przytrafił się interesujący tom. Paradoksalnie większe zainteresowanie niż w przypadku tytułowej opowieści wzbudził we mnie przedruk jednego z epizodów serii „Secret Origins” w którym przybliżono genezę m.in. Harveya „Two-Face’a” Denta. Interesująco jawi się także fabuła z udziałem Clayface’a rozpisana przez samego Alana Moore’a. Materiały dodatkowe dopełniają ogólnie pozytywnych odczuć z lektury tego zbioru.
 
Chimery Wenus t.1 – seria „odpryskowa” od „Gwiezdnego Zamku” okazała się niezgorszą rozrywką niż inicjatywa z której „wypączkowała”. Satysfakcjonującej lektury spodziewać się mogą zwłaszcza wielbiciele retro-fantastyki według standardów znanych m.in. z cyklu wenusjańskiego Edgara Rice’a Burroughsa oraz kryptoastrofizyki na modłę tej z opracowań m.in. Flammariona i Proctora. Do tego stylistyka warstwy plastycznej ma spore szansę przekonać czytelników z sentymentem wspominających takie m.in. animacje jak „Atlantyda: Zaginiony ląd”. 

Snowpiercer t.3 – doprawdy wydawać się mogło, że już tylko pierwsza odsłona tej inicjatywy twórczej to dzieło kompletne, nie wymagające kontynuacji. A jednak jeden z uczestników tego przedsięwzięcia zdecydował się w nowym towarzystwie powrócić do skutego lodem świata kreowanego. I co najważniejsze z bardzo dobrym skutkiem. Finał drugiego podejścia do tego tematu wprost wskazywał, że o ciągu dalszym mowy być już nie może. Po raz kolejny okazało się jednak, że dla zdolnego opowiadacza nie ma rzeczy niemożliwych. Stąd jeszcze jedna „wizyta” w ponurej rzeczywistości nowej epoki lodowcowej (notabene przy której forsowana obecnie wizja globalnego ocieplenia jawi się niczym zaproszenie na wczasy do Tanzanii) nie tylko zaistniała, ale też nie odstaje jakościowo od wcześniejszych.
 
Green Lantern vol.3 nr 13 – tak mnie jakoś naszła nostalgia za Zielonymi Latarniami okresu rozpisywania ich perypetii przez Gerarda Jonesa. Stąd właśnie lekturka tego epizodu, który śmiało można uznać za „zwrotnice” w dziejach tej marki. Miała się ona wówczas (tj. w roku 1991) wręcz wyśmienicie o czym można było przekonać się także przy okazji polskiej edycji „Green Lanterna”. Toteż nic dziwnego, że z tej serii „wypączkowały” dwie kolejne, tj. „Green Lantern: Mosaic” oraz solowy tytuł o przygodach Guya Gardnera. To właśnie na kartach tego (notabene objętościowo zwiększonego) epizodu doszło do podziału ról między wspomnianego, a Johna Stewarta i Hala Jordana, a tym samym zainicjowania „rodziny” „latarnianych” tytułów. Do tego przy udziale tak sprawnych i natychmiast rozpoznawalnych plastyków jak Joe Staton (swoją drogą weterana fabuł z Zielonymi Latarniami jeszcze z późnego okresu serii „Green Lantern vol.2”), Mark D. Bright, Pat Broderick i Romeo Tanghal Młodszy. 

Criminal t.5 – najlepsza z odsłon tej znakomitej serii. Wydawać się mogło, że neonoir to przysłowiowa „zgrana płyta” w której już dawno wyeksploatowano wszelkie możliwe warianty. A jednak Ed Brubaker po raz kolejny zaskakuje dając równocześnie kolejny popis swojego talentu i fachowości. Do tego brawurowo wręcz wykonana warstwa plastyczna. 

Green Lantern vol.3 nr 14 – na cztery kolejne numery John Stewart przejmuje serię i już po tym epizodzie znać, że ów wstęp do miesięcznika „Green Lantern: Mosaic” ma potencjał by ewentualnego czytelnika uwieść. A nie da się ukryć, że Strażnicy Wszechświata „ożenili” Johna z niebagatelnym problemem. Zwłaszcza, że między mieszkańcami Mozaikowego Świata wrze przez co niegdysiejszy pan architekt nie bez trudu zmuszony jest „wygaszać” konflikty zaistniałe w efekcie kulturowych różnic. Ponadto znowuż dają o siebie znać reminiscencje wydarzeń z nie tak dawno opublikowanej u nas „Kosmicznej Odysei”. No i znany m.in. z opublikowanego u nas „Szmaragdowego Świtu” Mark D. Bright w bardzo dobrej formie.
 
Punisher t.1 – w zestawieniu z także rozpisywaną przez Gartha Ennisa serią „Punisher MAX” niniejsza, opublikowana pierwotnie w ramach linii wydawniczej „Marvel Knights” wydawać się mogła aż nazbyt mocno popadająca w pastisz i groteskę. A jednak z perspektywy czasu to właśnie ów „czynnik” humorystyczny jawi się w kategorii jeśli nie głównego waloru tego przedsięwzięcia to z pewnością jako jeden z kluczowych i najbardziej istotnych. Swoistym smaczek i dopełnienie  tej okoliczności stanowi zwieńczenie niniejszego zbioru, tj. opowieść o tym jak wściekły „Franciszek Zamecki” rozprawia się z superbohaterską społecznością, a przy okazji także jej adwersarzami. 

Bohaterowie i Złoczyńcy: Flash-Odrodzenie – Geoff Johns już kilka lat przed pierwodrukiem tej opowieści (tj. w latach 2000-2005) z powodzeniem wykazał, że niuanse tzw. mitologii Szkarłatnych Sprinterów rozumie jak mało kto. Dlatego też w niniejszej opowieści, bez cienia wątpliwości nowym otwarciu w dziejach tej „strefy” uniwersum DC, z dużą swobodą żonglował wątkami i motywami znanymi z blisko trzydziestoletniej aktywności (1956-1985) Barry’ego Allena. Podejrzewam, że nie wszystkim zaproponowane rozwiązania fabularne przypadną do gustu, acz przyznać trzeba, że przyszły współautor m.in. „Zegara zagłady” zadbał by powrót Flasha doby Srebrnej i Brązowej Ery odbył się z właściwym dla rangi tej postaci przytupem. No i jak w przypadku tej akurat kolekcji album uzupełniono licznymi (a przy tym interesującymi) materiałami dodatkowymi.
 
Gideon Falls t.6 – o tej serii mogę rozpisywać się tylko i wyłącznie w superlatywach i nie inaczej sprawy mają się także przy okazji jej konkluzji. Zwieńczenie w moim przekonaniu jednego z najbardziej udanych dokonań zarówno Jeffa Lemire’a (scenariusz) jak i Andrei Sorrentino (rysunki) wypadło adekwatnie satysfakcjonująco do jakości całego przedsięwzięcia. Na szczególną uwagę zasługuje także posłowie w wykonaniu pomysłodawcy tego projektu, wbrew pozorom zwięźle podsumowujące nie tylko dojrzewanie konceptu, który z czasem miał przejawić się tym właśnie projektem, ale po części także jego dotychczasowej, jakże owocnej drogi twórczej.

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #414 dnia: Pn, 08 Listopad 2021, 10:41:24 »
Październik 2021

Kapitan Brytania (Hachette, SBM t. 45). Po świetnym komiksie Moore’a wydanym w ramach WKKM przyszedł czas na początek dobrze ocenianego runu Cornella w ramach serii „Kapitan Brytania i MI13”. Wcześniej przeczytałem oczywiście starsze historie z Kapitanem (debiut oraz wspólny występ ze Spider Manem), które tak na marginesie zostały już wcześniej przedrukowane w kolekcji WKKM. Niewiele można powiedzieć o tych wiekowych już pozycjach, a jeśli przyjmiemy fakt, iż są to totalne ramotki to ich infantylność razi po oczach na pewno z mniejszą intensywnością. Ja osobiście lubię te wszystkie starocie, a historie typu „Nigdy więcej Spider Mana”, „Nadejście Galaktusa”, ‘Życie i śmierć Kapitana Marvela”, „Wojna Kree ze Skrullami”, „Druga geneza” i wiele innych ramotek serwowanych w ramach WKKM, należą do moich ulubionych komiksów ze stajni Marvela. Niestety w przypadku Kapitana Brytanii coś zupełnie nie zazgrzytało, a infantylność i narracja pierwszych występów tego bohatera (zarówno na ziemi angielskiej, jak i amerykańskiej) wykracza poza przyjęty przeze mnie poziom  :(.
Następnie przyszła kolej na danie główne, jakim jest występ Kapitana u boku innych brytyjskich superbohaterów zebranych w rządową agencję MI13. Historia stanowi tie-in do eventu Tajna inwazja, czyli zwieńczenia przygód Avengers zaproponowanych przez uwielbianego przeze mnie Bendisa. Tak więc mamy tutaj inwazję Skrulli, tym razem w wydaniu brytyjskim. I tu pojawia się główny problem – brak znajomości superbohaterów z tej części globu. Osoby takie jak Peter Wisdom czy Spitfire stanowią dla mnie wielką niewiadomą, a ich obecność w drużynie w żaden sposób nie została uzasadniona. Tak więc, pomimo że są to początkowe zeszyty serii, to jednak znajomość wcześniejszych wydarzeń związanych z tą grupą jest co najmniej uzasadniona. Poza tym obecność Kapitana w tej historii jest niewielka (w jednym z zeszytów w ogóle nie występuje) i zastanawiam się czy nie lepiej byłoby wydać jakieś przygody Kapitana w grupie Excalibur. Owszem są pewne dobre momenty (jak zamiana stroju Kapitana) czy ciekawa ogólna koncepcja (próby zawładnięcia magią przez Skrulli), ale niestety cały komiks, wraz z ze starszymi historiami, jest bardzo przeciętny, a stawianie go na półce obok dzieła Moore’a i Davisa to delikatnie rzecz ujmując nieporozumienie.

Moja ocena: 4/10.

Czarny Rycerz (Hachette, SBM t. 41). Kolejny superbohater kojarzony z Wielką Brytanią (chociaż aktualny Czarny Rycerz, Dane Whitman, jest Amerykaninem) i kolejny komiksowy przeciętniak. Zeszyty archiwalne pokazujące debiut Dane’a Whitmana na łamach Avengers to bardzo przyjemna przygodówka, ale trzeba pamiętać, że ich lektura wymaga zaakceptowania sporej dawki infantylności, ścian tekstu (również takiego, który opisuje odczucia bohaterów i ich aktualne zachowanie) i ogólnej narracji charakterystycznej dla superbohaterskiego komiksu z lat 60’. Ja bardzo lubię taką koncepcję i lektura takich anachronizmów to dla mnie typowy guilty pleasure.
Znacznie bardziej wymęczyła mnie główna historia (choć już odrobinę mniej niż w przypadku Kapitana Brytanii), w której dostaliśmy kolejny zmasowany atak na Wielką Brytanię, tym razem w wykonaniu wampirów. W międzyczasie do agencji MI13 dołączył Blade, a poza tym dostaliśmy rozwiązanie tajemnicy okrywającej Spitfire, co było już zasygnalizowane w tomie z Kapitanem Brytanią. Niestety całość czyta się bez jakichkolwiek emocji, czuć ewidentny chaos w prowadzeniu fabuły, a identyfikacja z całą drużyną i poszczególnymi jej członkami jest znikoma. Ożywiłem się tylko na moment, kiedy wyszedł na jaw ogólny plan protagonistów (ciekawy twist fabularny), ale to zdecydowanie za mało aby w większym zakresie przykuć moją uwagę lekturą. I znowu jak w przypadku poprzedniego komiksu, tytułowego bohatera jest w tej opowieści jak na lekarstwo, co ponownie prowadzi do pytania czy właściwie dobrano komiks aby opowiedzieć historię Czarnego Rycerza?

Moja ocena: 5/10.

Pasażerowie Wiatru t. 2 (Egmont, Mistrzowie komiksu). Drugi cykl wspaniałej sagi stworzonej przez Bourgeona przyniósł odpowiedź na pytanie: co stało się z główną bohaterką po opuszczeniu jej przez wszystkich przyjaciół. Ponownie dostajemy wspaniale skonstruowaną i przemyślaną opowieść na tle historycznych wydarzeń. Tym razem narracja prowadzona jest dwutorowo: na przełomie XVIII i XIX oraz w trakcie amerykańskiej wojny secesyjnej, co tak naprawdę napędza fabułę i nie pozwala na chwilę wytchnienia. Bourgeon prezentuje nam dwie silne kobiece bohaterki, którym kibicujemy od początki do końca. Sugestywnie ukazany krajobraz luizjańskich bagien i rozlewisk stanowił dla mnie ciekawe uzupełnienie „Sagi o Potworze z Bagien”, która w większości rozgrywa się na tych samych terenach, choć w zupełnie odrębnych czasach.

Moja ocena: 8/10.

300 (Egmont, Mistrzowie komiksu). Nie było to oczywiście moje pierwsze zetknięcie z jednym z najbardziej znanych dzieł Franka Millera, niemniej jednak za każdym razem lektura tego komiksu wywołuje we mnie ciarki i dreszczyk emocji. Uwielbiam ten męski świat jaki stworzył Miller, świat, którym dowodzi charyzmatyczny król, gdzie przyjaźń, nawet jeśli jest podszyta cieniem szyderstwa, jest jednym z najważniejszych ideałów, a poświęcenie za ojczyznę i przede wszystkim walka to jedyne wartości, dla których warto umrzeć. Uwielbiam patrzeć jak z każdym kolejnym natarciem perska armia jest upokarzana przez garstkę Spartan i ich sojuszników, jak frustracja Kserksesa sięga zenitu i jak tryumfuje król Leonidas. Narracja zastosowana przez Millera, choć niezmiernie patetyczna, idealnie współgra ze snutą opowieścią i podkreśla symboliczne znaczenie bitwy pod Termopilami. Co do rysunków to dla mnie najlepsza graficzna praca Millera w całym jego dorobku.

Moja ocena: 8/10.

Xerxes: Upadek rodu Dariusza, świt ery Aleksandra (Egmont, Mistrzowie komiksu). Osoby, które spodziewają się kolejnej epickiej przygody na miarę „300” na pewno będą zawiedzeni, tak samo jak i ja zawiodłem się pierwszy raz czytając kolejne dzieło Millera. Teraz, kiedy czytałem ten komiks po raz wtóry zacząłem bardziej doceniać jego wartość i nawet zastosowany chaos fabularny nie razi mych oczu, a wręcz wydaje się jedynie pozorny. Wprawdzie poziom scenariusza spada w miarę czytania, a rysunki są dalekie od tego co pokazał Miller w pierwowzorze, niemniej jednak to nadal kawał dobrego czytadła i nader udana interpretacja ciekawych wydarzeń ze starożytnego świata.

Moja ocena: 6/10.

Batman. Powrót Mrocznego Rycerza (Egmont, Mistrzowie komiksu). Kolejne (arcy)dzieło legendarnego twórcy komiksowego i kolejny bardzo mile spędzony wieczór. To już moje trzecie podejście do jednego z najbardziej znanych komiksów, chociaż ja tej genialności jakoś za bardzo nie dostrzegam. Owszem, jest to sprawnie napisana historia podstarzałego bohatera, która na ówczesne czasy z pewnością wykazywała się oryginalnym podejściem do kwestii superhero. Na szczęście w aktualnych czasach komiksowi twórcy coraz częściej starają podkreślać psychologię superbohaterów i opisywać ich osobiste przeżycia, a nie stawiać wyłączne na akcję, nieustanne mordobicie i wymyślanie kolejnych łotrów w coraz bardziej krzykliwych strojach. Niemniej jednak DKR był jednym z tych pierwszych komiksów w segmencie superhero, który pokazał, że bohaterowie mają duszę i swoje własne problemy, a czas ich nie oszczędza.

Moja ocena: 8/10.

Powrót Mrocznego Rycerza – Ostatnia krucjata (Egmont, Mistrzowie komiksu). Napiszę krótko: Miller w tym komiksie jednak za bardzo popłynął. Fajnie, że wprowadza do wykreowanego przez siebie świata kolejnych znanych herosów (kciuk w górę dla stroju Flasha  :)) i stara się iść z duchem czasu, niemniej jednak cała intryga jest szyta zbyt grubymi nićmi. Ta świadomość zaburza niestety pozytywny odbiór fabuły, a uproszczone rysunki (te zdeformowane twarze i sylwetki  ::)) tylko uwypuklają braki scenariuszowe. Wprawdzie nie jest to komiks definitywnie zły, ale, podobnie jak w przypadku Xserksesa, wyraźnie odstaje od pierwowzoru.

Moja ocena: 6/10.

Saga o Potworze z Bagien, t. 3 (Egmont, Verigo). Na koniec prawdziwa bomba tak pod względem scenariusza, jak i rysunków. Już wcześniej zachwycałem się dwoma poprzednimi tomami Sagi, a kolejna odsłona przygód sympatycznego Bagniaka tylko potwierdza jak genialnym twórcą jest Alan Moore. Widać to wyraźnie przy lekturze jedynego zeszytu w tym zbiorze pisanego przez Ricka Veitcha – ewidentnie odstaje on jakościowo od zeszytów tworzonych przez Moore’a i choć narracyjnie wpisuje się całość przygód Bagniaka, to jednak czuć znużenie jego lekturą i zastosowaną nadmierną patetycznością. Pozostałe zeszyty to już prawdziwa orgia niesamowitych pomysłów Czarownika z Northampton: od prób zastraszenia Gotham City, poprzez niebanalne kosmiczne przygody aż do zemsty na swoich oprawcach i połączenia z ukochaną. Czytając każdy zeszyt i oglądając poszczególne kadry mamy nieodparte wrażenie, że obcujemy z prawdziwym arcydziełem.

Moja ocena: 9/10.


P.S. @Skandalisto, coś Ty takiego nabroił, że Cię wyciszyli?  :o
« Ostatnia zmiana: Pn, 08 Listopad 2021, 10:55:04 wysłana przez laf »

Offline laf

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #415 dnia: Wt, 09 Listopad 2021, 09:43:46 »
Powrót Mrocznego Rycerza – Ostatnia krucjata (Egmont, Mistrzowie komiksu). Napiszę krótko: Miller w tym komiksie jednak za bardzo popłynął. Fajnie, że wprowadza do wykreowanego przez siebie świata kolejnych znanych herosów (kciuk w górę dla stroju Flasha  :)) i stara się iść z duchem czasu, niemniej jednak cała intryga jest szyta zbyt grubymi nićmi. Ta świadomość zaburza niestety pozytywny odbiór fabuły, a uproszczone rysunki (te zdeformowane twarze i sylwetki  ::)) tylko uwypuklają braki scenariuszowe. Wprawdzie nie jest to komiks definitywnie zły, ale, podobnie jak w przypadku Xserksesa, wyraźnie odstaje od pierwowzoru.

Moja ocena: 6/10.
Edit. Chodziło mi oczywiście o komiks Batman - Mroczny Rycerz kontratakuje  :D. Szkoda, że po jakimś czasie nie można już modyfikować swoich wiadomości :(

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #416 dnia: So, 27 Listopad 2021, 10:19:29 »
  Podsumowanie października. Październik miesiącem kontynuacji wcześniej zaczętych serii i na wstępie zdradzę, że to bardzo mocny miesiąc, tak jak czasami mam wrażenie czytając kolejnego marvelowskiego bądź dc klocka, że kompletnie marnuję czas i powinienem znaleźć sobie inne hobby, to takie lektury przywracają mi wiarę w ten świat i człowieka. Postaram się zanadto nie rozpisywać bo zapewne większość gdzieś tam opisałem wcześniej a w ramach konkretnych serii kolosalnych zmian raczej nie ma. UWAGA JAK ZAWSZE MOGĄ POJAWIĆ SIĘ PEWNE SPOILERY!!!


  "Saga o Potworze z Bagien tom 2" - Alan Moore, Stephen Bisette, John Totleben i inni. Start konkretnego oddzielnego rozdziału historii Potwora z Bagien znanego pod tytułem "Amerykański Gotyk", który jednocześnie stanowi ciągłość z zeszytami przedstawionymi w poprzednim zbiorczym wydaniu. Sam początek tego tomu troszeczkę mnie irytował szczerze mówiąc, same historie nie są złe wręcz przeciwnie tyle że się nieco flegmatycznie wloką. Moore zamula je trochę bardzo dużą ilością ramek z opisami bądź przeżyciami wewnętrznymi bohaterów w zamierzeniu mającymi zapewne być nastrojowymi, ale w moim mniemaniu momentami niebezpiecznie kręcącymi się koło pretensjonalnej grafomanii. Dalej na szczęście udaje się Alanowi trochę poskromić swoje zapędy w stosowaniu podobnych gotycko-barokowych ozdób i zwiększa nacisk na przekazywanie fabuły za pomocą obrazów i dymków. Sama konstrukcja komiksu jest dosyć ciekawa, szybko przyjdzie się zorientować że pozornie niezwiązane ze sobą opowiadania splata nić przewodnia której głównym tematem jest John Constantine prowadzący Aleca Hollanda w głąb mrocznego serca Ameryki w sobie tylko znanym celu i jednocześnie zmuszającego go do poznawania coraz dalej postawionych granic własnych możliwości. Mi osobiście ta pierwsza większa część tomu kojarzyła się z mocno z typowymi raczej dziecięco-młodzieżowymi creepy stories w rodzaju "Strefy Mroku" ze swoimi dosyć ironicznymi zakończeniami a nawet gdyby to mocniej przerysować i wymazać kilka scen to z jakąś "Gęsią Skórką". Lewicujące serduszko Moore'a podyktuje mu, aby każdą historyjkę oprzeć na jakimś problemie trapiącym amerykańskie społeczeństwo i z reguły wychodzi mu to co najmniej bardzo dobrze, chociaż nie bardzo rozumiem dlaczego Moore czepił się akurat Indian w segmencie dotyczącym zniewolenia kobiet moim zdaniem średnio trafnie. Faworytami dla mnie będą tutaj "Zmiana na Południu" dziejąca się na byłej plantacji bawełny oraz post-hippisowski "Owoc z Ziemi" z cudownym zakończeniem. Po zakończeniu serii paranormalnych przygód w USA Constantine zaciągnie Potwora do amazońskiej dżungli gdzie ten pozna przynajmniej częściowo swoje dziedzictwo i zmierzy się z pradawną sektą co doprowadzi nas do kulminacji podczas ostatecznej apokaliptycznej bitwy dziejącej się w czasie Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach gdzie Potworowi wraz z innymi magicznymi postaciami DC (występy Zatanny i jej ojca oraz Etrigana - rewelka) przyjdzie stanąć na czele piekielnych legionów. Rysunki Bisette'a jak poprzednio genialne, owszem może i dzisiaj tak już się nie rysuje, ale to chyba ta patyna z dawnych czasów przydaje im tej szlachetności co powoduje że świetnie współgrają z tymi obłąkanymi i psychodelicznymi równie niedzisiejszymi scenariuszami Czarnoksiężnika z Northampton. Rysunki Stana Wocha w odrobinę nowocześniejszym wydaniu (i tak niedzisiejszym) nie prezentują się już tak świetnie, ale to ciągle wysoka klasa. John Totleben naśladuje Bisette'a i wychodzi mu to bardzo dobrze. Nie przedłużając, nie napiszę jak zazwyczaj "jeżeli ktoś ma ochotę..." tylko tym razem "każdy powinien...", powinien wybrać się w podróż w głąb prawdziwej folkowej Ameryki tej pod powierzchnią neonów, świateł z telewizorów i sztucznego blichtru w której żadna krzywda nie zostaje zapomniana i żaden grzech przebaczony, po której naszym przewodnikiem będzie szatańsko czarujący John Constantine. Moore fantastycznie poruszył problematykę ekologii, rasizmu, seksizmu, masowego dostępu do broni (wydaje się, że ten komiks znają bracia Spierig co nakręcili niezły horrorek "Winchester") z czarnym humorem i superbohaterszczyzną (zaznaczam że nie powinno się mieć na nią uczulenia na koniec będzie jej całkiem sporo). Album nieco odmienny od swojego poprzednika, ale równie znakomity co przecież jest świetną wiadomością. Ach, żebym nie zapomniał Potwór coraz bardziej odjeżdża od ludzkości a wraz z kolejnymi przemianami jego związek z Abby staje się coraz bardziej obleśny i dla mnie coraz bardziej niezrozumiały. Ocena 9/10.

  "The Goon tom 2" - Eric Powell. Eric Powell, Eric Powell...Eric Powell to jest świr. Prawdziwy klasyczny szurnięty geniusz, jakby nie pisał komiksów w XX/XXI wieku i urodził się sto pięćdziesiąt lat temu to pewnie by konstruował olbrzymie roboty napędzane parą. Pierwszy tom naprawdę mi się podobał, ale to co w drugim wyprawia wyraźnie rozkręcający się autor zrobiło na mnie jeszcze większe wrażenie. Jak poprzednio bardzo ciężko podążyć jest pokrętnymi ścieżkami myśli tego faceta, fabuła łączy obsceniczne gagi z obyczajowo-dramatycznymi momentami, gangsterskimi opowieściami, kryminałem noir, klasycznym horrorem, fantastyką superbohaterską i taką z lat 50-tych, mitologią Cthulhu  i Bóg wie czym jeszcze w nie dającej się przewidzieć kolejności i częstotliwości zmian. Stężenie jego absurdalnych pomysłów to po prostu przegięcie a zdolność do przeskakiwania z tematu na temat i z nastroju w nastrój zaskakująca. Kocham ten powellowski humor, facet nie ma prawie żadnych zahamowań i ma świetne wyczucie co do czarnego humoru, te kilka stron rysowanych w stylu komiksów ze Złotej Ery, który rozpoczyna się od "Heater czy dałabyś się zaprosić na piwko..." - lałem z tego po gaciach, ta absurdalna jaszczurka ubrana w liberię wykrzykująca te swoje bezecństwa po hiszpańsku, trolling konserwatystów w liście Powella i chwilę później w samym komiksie, dziecięcy gang z sierocińca to wszystko czyste złoto (o ile oczywiście ktoś się nie zraża wulgarnością) a jest tego o wiele, wiele więcej. Nie samym humorem jednak człowiek żyje, Powell identycznie jak w pierwszym tomie zgrabnie żongluje tematyką i świetnie udaje mu się prowadzić również poważne wątki (aczkolwiek przerywa je często kolejnymi wicami), wyjątkiem tutaj będzie ostatnia historia Chinatown za którą zresztą Powell otrzymał nagrodę Eisnera, w której czekałem i czekałem na jakikolwiek dowcip o co się prosiło biorąc pod uwagę, że to historia składająca się z totalnie oklepanych stereotypów gatunku noir z naleciałościami komiksu superbohaterskiego i się go nie doczekałem (co samo w sobie było niezłym żartem a sam komiks jest świetny). Rysując ten komiks autor też wyraźnie czuje się coraz mocniej identycznie jak w pisarstwie, jego styl w porównaniu do poprzedniego tomu rozwija się w odpowiednim kierunku, rysunki bardziej dopracowane, kolory lepiej dobrane, jeszcze więcej ciągot do zmiany metod szkicowania w zależności od kierunku w którym się toczy historia. Za to jedno pozostaje niezmienne wyjątkowa zdolność do łączenia postaci kreskówkowych z zupełnie realistycznymi w ten sposób że nie odczuwamy w tym żadnej dysharmonii. Tak jak i uprzednio sporo żartów i nawiązań kryje się na planszach, moimi faworytami drużyna futbolowa wyglądająca jak przegląd kartoteki Sing-Sing. No i kurde ta Tippi Hedren jest tak przerysowana, że wygląda niemalże równie pięknie jak na ekranie. Fabuła idzie nie tylko w przód w tym tomie w stosunku do wcześniejszych komiksów, ale również chyba zresztą nawet częściej w tył poprzez historie z przeszłości, wzbogacając i rozszerzając uniwersum całego Miasta, Doków oraz Ulicy Samotnej tak jak i  również coraz dokładniej przedstawiając ich mieszkańców, tworząc z nich coraz bardziej realną społeczność. Dowiemy się sporo nowych rzeczy o Zbirze i Frankym i o ile już wcześniej nie byli postaciami z kartonu tak teraz nabiorą jeszcze więcej głębi (napewno są bardziej trójwymiarowi niż bohaterowie polskich "komedii" romantycznych, chociaż to w sumie nietrudne) nabywając coraz więcej typowo ludzkich wad i zalet. Tak czy inaczej brać koniecznie, połączenie scorsesowskich "Ulic Nędzy" z hammerowskimi horrorami, komediami Kevina Smitha i filmami sci-fi Eda Wooda, znakomite w każdym calu. No i oczywiście tłumaczenie pani Pauliny Braiter na szóstkę z uśmiechem i koroną - Hieronymus Aliaż, a to dobre. Ocena 9/10.

 "Transmetropolitan tom 3" - Warren Ellis, Darick Robertson i inni. Już początek tego tomu przypadł mi do gustu, ktoś (nie wiadomo kto) przeprowadza wywiad z Pająkiem a ten poprzez swój standardowo dosyć rwany monolog w którym często przeskakuje z tematu na temat przekazuje czytelnikowi swoje zmęczenie, wkurzenie i przygnębienie oraz to, że oglądanie, wysłuchiwanie i opisywanie tych wszystkich syfnych historii zostawia w nim swój ślad a jest w gruncie rzeczy wrażliwym człowiekiem chociaż głęboko (bardzo) to skrywa. Dalej dostaniemy 21 felietonów lub raczej ich fragmentów, każdy opowiadający o czym innym i każdy ilustrowany jednym obrazkiem. Pod względem nastroju będzie to dosyć podobne do pierwszego zeszytu czyli melancholia i podły smak popiołu pozostawiony na podniebieniu, po ukazaniu niezbyt pięknej strony gatunku ludzkiego. Bardzo mi to przypadło do gustu, ale ciężko nazwać to lekkostrawnym daniem, na szczęście Ellis nie przedobrzył i przerwał dręczenie psychiczne czytelnika w odpowiednim momencie. W trzecim zeszycie wraca wulgarny Pająk a fabuła zaczyna toczyć się swoim torem. Uśmiechnięty Callahan tak jak obiecał bohaterowi, zabrał się za niego na poważnie a dzięki prowokacji w postaci morderstwa młodego człowieka z jakiejś dziwnej mniejszości seksualnej i późniejszych rozruchów zakończonych masakrą udaje mu się jednocześnie zastraszyć obywateli miasta i dobrać do nielicznych wolnych mediów. Dodatkowo wypuszczając linię różnorakich produktów opatrzonych twarzą Pająka (do którego wizerunku prawa zostały nieopatrznie sprzedane niewątpliwie podczas jednej z libacji) sugeruje wiernym czytelnikom i słuchaczom, że ten ostatecznie zaprzedał się korpo-maszynie. Trudno oczekiwać jednakże aby szurnięty dziennikarz pozostawił taki atak bez odpowiedzi a oddając cios najpierw zabierze się za ludzi odpowiedzialnych za śmierć Vity Severn z których większość będzie postaciami które pojawiły się wcześniej i nie będzie się z nimi pierdolił (przy tym komiksie chyba powinienem użyć tego słowa). W samej końcówce zobaczymy Pająka pozbawionego domu, pracy i ochrony pod postacią legitymacji dziennikarskiej za to wyposażonego w swoje niezłomne przekonania, olbrzymie ego, lojalność dwóch bezpruderyjnych asystentek oraz czytelników ruszającego na wojnę z Władzą. Rysunki Robertsona cały czas rewelacja, świetnie wygląda zeszyt ukazujący programy tv w których występuje Pająk oraz jego narkotyczne wizje do którego zaproszono kilku znanych rysowników. Jak na mój gust nasz ulubieniec najlepiej wypada jako gwiazda kina akcji oraz aktor filmów porno. Bardzo fajnie wyglądają też okładki rysowane przez zaproszonych artystów zwłaszcza ta Jima Lee z Channon i Yeleną. Trochę mniej (najczęściej obscenicznego) humoru, aczkolwiek ciągle obecnego w niemałej ilości a nieco bardziej na poważnie i na brutalnie. Gdzieś tu natknąłem się na opinie, że poziom serii po jakimś czasie spada. Jest całkowicie odwrotnie, on cały czas rośnie. Ocena 8+/10.

 "Hawkeye tomy 2-4" - Matt Fraction, David Aja, Annie Wu i inni. Pierwszy tom bardzo chwaliłem a szczerze mówiąc nie wiedzieć czemu po następnych nie oczekiwałem jakoś specjalnie wiele, no i się przyjemnie rozczarowałem. Drugi tom "Lekkie Trafienia" przypomina nieco w konstrukcji pierwszy czyli kilka krótkich nowelek pozornie ze sobą niezwiązanych, w których jednak po jakimś czasie zaczynają się pojawiać postacie i wątki rozpoczęte w poprzedniej części, będącemu ostatnio w nieco kiepskiej formie (z powodu nadużywania alkoholu - tudzież tęgiego chlania) Hawkeye'owi przyjdzie znowu zmierzyć się z rosyjską mafią oraz narazić na gniew kilku kobiet ważnych w jego życiu (to chyba nawet groźniejsze zjawisko niż ta mafia), na planszę zostanie wprowadzona nowa postać - płatny morderca z makijażem płaczącego klauna o swojsko brzmiącym nazwisku Kazimierz Kazimierzowski. Tom trzeci "LA Woman" przeskoczy w nieco inne klimaty i nie chodzi tylko o zmianę bohatera na Kate Bishop uciekającej od upijającego się w trupa Clinta Bartona oraz miejscówki z Nowego Jorku na Los Angeles. Ten tom w/g mnie jest skierowany raczej do nastoletnich dziewcząt niż do przeciętnego zjadacza superhero bądź też raczej nieco mniej przeciętnego szukającego czegoś oryginalnego lub czytelnika, który wogóle nie bardzo lubi ale chciałby spróbować czegoś z gatunku. Panna Bishop ze swoim wkurzająco zadartym nosem, wyposażona w złotą kartę kredytową tatusia rozpoczyna życie "na swoim" oraz karierę prywatnej "detektywki" no i oczywiście niemal natychmiast trafia na "wielką sprawę". Wielką w cudzysłowiu, bo tak naprawdę stawka wydaje się żadna, a złole zazwyczaj zamiast próbować zabić bohaterkę po prostu sprzedają jej kilka klapsów i wyrzucają na kopach za drzwi. Fabuła jest nieco pokręcona, można się w sumie z tego pośmiać, można się pośmiać z samego Marvela który z zapałem godnym lepszej sprawy wciska nam czarnych homoseksualistów z jednym z najbardziej idiotycznych i wyjętych z czapy wyznań miłości (nie wierzę, że to Fraction wpadł na ten pomysł prędzej ta jego szurnięta żona dopisała mu to po kryjomu do skryptu), w roli altruistycznych aniołów stróżów i dobrych wujków w jednym. Na koniec ku mojemu zdziwieniu okazało się, że intryga jest naprawdę, ale to naprawdę bezczelnie staroszkolno-bohaterska w stylu tego co suflował nam Stan Lee ponad pięćdziesiąt lat temu, nie jest tak kompletnie bez stawki i stanowi niezłe wyprowadzenie do o wiele poważniejszych kontynuacji. Tak uczciwie pod względem czysto technicznym, ten komiks jest słabszy niż dwa pierwsze tomy, ale myślę że takie przestawienie się na humorystyczny (w tej dziedzinie w komiksie rządzi inspektor policji i jego dialogi z Kate), bardziej bogaty w kolory przerywnik z wkurzającą ale i budzącą sympatię (ogólnie wszystkich tam da się polubić, czarnych wujków również), hiperaktywną i wzorem swojego mentora nie do końca rozgarniętą bohaterką dobrze zrobił całej jednak nieco ponurawej serii. Tom czwarty "Rio Bravo" to zakończenie vol. 4 Hawkeye'a, czyli ostateczna (raczej nie, albo inaczej raczej nie do końca) konfrontacja z rosyjską mafią wspomaganą przez wcześniej wymienionego Kazika pragnącą odzyskać swój budynek w którym Łucznikowi pomogą dawno niewidziany brat, powracająca z LA Kate, sąsiedzi, wszystkie jego byłe żony i dziewczyny oraz rudowłosa femme fatale. Okaże się, że ostatni tomik całkiem zgrabnie splecie ze sobą wszystkie wcześniejsze zadawałoby się nie mające ze sobą nic wspólnego zeszyty w jedną całość i wyprowadzi intrygę dla następnych scenarzystów. Rysunkowo identycznie jak w pierwszym tomie czyli rewelka z której strony by się nie spojrzeć. W tomie drugim dominują fantastycznie "niezależne" rysunki Davida Aji do tego jeden zeszyt Jesse Hamma i Steve'a Liebera (na tle innych wypada chyba najsłabiej) oraz jeden dosyć kolorowy jak na serię i naprawdę dobrze wyglądający kojarzący się nieco z surowizną przełomu lat 70/80 Francesco Francavilli. Tom trzeci należy do znanego już Javiera Pulido oraz w większości do Annie Wu, która zgodnie z tematyką uderza ze swoją stylistyką raczej do nastolatek i jej plansze przypominają nieco mniej staranną wersję prac Fiony Staples. Ostatni tom znowu jest robotą głównie Aji chociaż jeden zeszyt po raz kolejny dostanie się Francavilli. Ogólnie pod względem graficznym cała seria prezentuje się znakomicie i co też dosyć ważne jest dosyć spójna (może z wyjątkiem trzeciego tomu, ale ten jest trochę oderwany od reszty), uproszczone "czyste" style, często współistniejące z dosyć kreatywnym wykorzystaniem kadrów świetnie łączą nowoczesny "look" z dosyć sporą dozą superbohaterskiego oldschoolu. W tych trzech tomach moimi faworytami są paluszki lizać rysunek trzech kobiet w tomie drugim (ktoś wie o co chodzi z tymi kartami?) należący do Davida Aji, tego samego autora scenka mająca nawiązywać do starożytnej już automatowej bijatyki bodajże Data East "Captain America & the Avengers", "okładki" Annie Wu w drugim tomie mające kojarzyć się z tytułami pokroju "Archiego" oraz jej rysunek w tomie trzecim Kate z wybitym zębem, no i fantastyczne kolory nałożone przez Francavillę w zeszytach przez niego rysowanych. Kilka łyżek dziegciu w beczce miodu. Autorzy bardzo się starali żeby było oryginalnie i momentami nieco przedobrzyli, ten zeszyt w którym pies Hawkeye'a prowadzi "śledztwo", może i sam pomysł fajny, ale doprawdy wystarczyły by ze 2-3 strony a tak wygląda to jak jakiś zapychacz. To samo w czwartym tomie kiedy bracia porozumiewają się językiem migowym, nie znam języka migowego musiałem sam sobie powkładać słowa w ich głowy bo jestem zbyt leniwy żeby sprawdzić o czym oni tam migają, może to wada moja nie komiksu, ale ja traktuję to jako minus. Zeszyt w którym Barton przenosi się do swojego animowanego snu, też nie mam pojęcia kompletnie jaki on miał cel i co chciał przekazać. Do tego kilka okazjonalnych głupotek w sensie dziewczyna wychodzi z sejfem po pachą, lub Kazik the Killer który faktycznie okazał się Polakiem, ja rozumiem że mieszkańcy USA niekoniecznie się interesują historią Europy, ale jakieś podstawy zwłaszcza ludzie wykształceni powinni znać, Kazik nie miał prawa wychowywać się w czasie jakiejś wyimaginowanej wojnie, w Europie centralnej już od dosyć dawna nie było wojen. Pewnie było tego więcej, ale jakoś na ten moment nic innego nie pamiętam. Uwagi mam również co do tłumaczenia, rosyjskie gangusy posługują się nieustannie słowem "ziom", sprawdziłem w oryginalne i jest tam "bro", jasne technicznie to jest właściwe tłumaczenie, ale wyobraża sobie ktoś zdziadziałego post-sowieckiego gangstera nazywającego kogoś ziom? Było dać to bracie lub brachu i pasowałoby w sam raz. Tak czy siak naprawdę bardzo fajna seria łącząca obyczaj, akcję, trochę kryminału i trochę nienachalnego humoru może nie jakiegoś arcy śmiesznego ale i nie powodującego skrzywienia ust. Seria w której stare spotyka się z nowym i graficzny fajerwerk z całkiem interesującą i sensowną fabułą, zdecydowanie jeden z lepszych komiksów wśród tych miękko-okładkowców które przeczytałem od Egmontu, lemire'owego Hawkeya na półce mam i aż nabrałem ochoty na Kate Bishop od Thompson po tej lekturze. Ocena za całość 8/10.

 "Invincible - tom 5" - Robert Kirkman, Ryan Ottley i inni. I co ja mam niby napisać? Po prostu dalsze odcinki superbohaterskiego tasiemca. Ten tom raczej dosyć spokojny, nie dzieje się w sumie specjalnie wiele a Kirkman skupia się nieco na prywatnym życiu superbohatera i dopiero wprowadza nowe dosyć ważne wątki, które niewątpliwie będą miały reperkusje w przyszłości. Do tego dostaniemy crossover z innymi superbohaterami Image z których na dobrą sprawę znam tylko Savage Dragona a najwięcej miejsca dostanie Wolf-Man. Mark pokłóci się z Cecilem, którego w końcu nieco przeszłości autor nam odsłoni. Niestety "origin" jak dla mnie średnio udany, przede wszystkim zbyt krótki, jak na tyle zeszytów można było chyba spokojnie tak ważnej postaci dać chociaż jeden cały a nie połowę. Ach i w końcu została ukazana ścieżka mogąca prowadzić do pokonania Viltrumian, dotychczas zastanawiałem się, jak niby superbohaterowie mieliby z nimi wygrać i jakoś nic nie przychodziło mi do głowy. Odpowiedź okazała się prosta i porażająco oczywista a mimo to i tak na nią nie wpadłem, cóż najciemniej jest pod latatnią. W kwestii rysunków Ottley stara się nie ustępować kroku Kirkmanowi, ta rozkładówka z randką Eve i Marka jest po prostu cudowna. Ocena 8/10.

Offline Nawimar III

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #417 dnia: Śr, 01 Grudzień 2021, 10:19:51 »
Listopad
 
Smerfy i bociany – najnowsza produkcja w ramach klasycznej już serii może nie urzeka tak mocno jak chociażby „Maszyna snów” czy „Księga odpowiedzi” ani też nie przejawia ambicji jej autorów porównywalnych z ujmowaniem uniwersalnych treści tak jak miało to miejsce przy okazji m.in. albumu „Smerf naczelnik”. Niemniej w kategorii tzw. przygodówki w której raz jeszcze dzielne skrzaty zmuszone są wykazać się zmyślnością, zaradnością i umiejętnością pracy w zespole rzecz po praz kolejny sprawdza się w całej swej rozciągłości.
 
Green Lantern vol.3 nr 15
– sytuacja w Mozaikowym Świecie zdaje się wymykać spod kontroli. Toteż wysiłki Johna na rzecz powstrzymania eskalacji sytuacji konfliktogennych okazują się jedynie doraźnym ich zażegnywaniem. Nie pozostaje to bez wpływu na jego coraz bardziej zachwianą kondycje emocjonalną. Na tym właśnie tle odpowiedzialny za scenariusz tej opowieści Gerard Jones robi to w czym zawsze czuł się bardzo dobrze: pogłębia osobowości powierzonych mu postaci oraz dokonuje ich rozwoju za pomocą umiejętnie prowadzonych dialogów. Szczególną rolę w tym procesie odgrywa tu postać Rose, samotnej matki i zarazem niewiasty psychicznie mocno ukonstytuowanej. Aż chciałby się rzec: „Kiedyś to były komiksy…”. Oczywiście to znaczne uproszczenie, bo i wśród współcześnie realizowanych komiksowych produkcji (w tym także superbohaterskich) przytrafiają się porównywalne fabuły. A jednak jakoś trudno nie tęsknić za przełomem lat 80. i 90. Kiedy nawet głównonurtowe realizacje nad wyraz często miewały w sobie głębie porównywalną z ofertą wczesnego Vertigo.
 
Colonel Maczek’s September – mimo że podjęta w tym albumie tematyka ma potencjał by fascynować to jednak całkiem zgrabny scenariusz wiele traci ze swej dynamiki z racji nietrafionej zupełnie warstwy plastycznej. Zresztą w przypływie szczerości odpowiedzialny za plastyczną właśnie stronę tego przedsięwzięcia Tomasz Bereźnicki przyznał, że komiks nie jest jego medium. Nie da się ukryć, że owo pogubienie rzeczonego jest tutaj z miejsca widoczne do czego przyczynia się przede wszystkim przesadna statyka zawartości kadrów, zupełne niemal zignorowanie dalszych planów oraz ordynarnie „tableciana” kolorystyka. Tym bardziej szkoda, że do spółki ze Sławomirem Zajączkowskim (tj. scenarzystą niniejszego przedsięwzięcia) tego projektu nie zrealizował jego pierwotny rysownik w osobie Macieja Mazura. Po kilkunastu przygotowanych przezeń planszach znać, że do tej roli nadawał on się o wiele lepiej niż wspomniany Bereźnicki.
 
X-Men: Era Apocalypse’a t.3 – kulminacja napięcia w zmaganiach pomiędzy żądnym pełni władzy na światem tytułowym mutantem stopniowo sięga zenitu. Przejawia się to m.in. bezpośrednią konfrontacją pomiędzy nim, a przewodzącym X-Men Magneto oraz dalszym przebiegiem straceńczej misji w wykonaniu Gambita i jego podkomendnych. Sytuacja zdecydowanie się zagęszcza choć w stylu typowym dla lat 90. co siłą rzeczy nie u wszystkich czytelników wzbudzi entuzjazm. Podobnie zresztą jak rozbuchana, krzykliwa wręcz warstwa plastyczna. Takie to jednak były czasy i maniera realizacji głównonurtowych komiksów superbohaterskich co mimo wszystko miało (a na swój sposób nadal ma) swój urok.
 
Superzłoczyńcy Marvela: Apocalypse – tom interesujący już tylko z racji zawarcia w nimi fragmentu wczesnych przygód X-Factor. Niemniej główna atrakcja to oczywiście rozbudowana retrospekcja ukazująca genezę jednego z najbardziej zajadłych adwersarzy zwolenników idei Charlesa Xaviera. Podobnie jak w przypadku prezentowanej nieco wcześniej „Ery Apocalypse’a” zarówno warstwa plastyczna jak i model przyjętej tu narracji nosi silne znamiona czasów zaistnienia tej opowieści. Mimo wszystko egzotyczne otoczenie wczesnodyanstycznego Egiptu, ranga tytułowej postaci oraz wkomponowanie w dzieje początków En Sabah Nura wielce problematycznego dla herosów uniwersum Marvela podróżnika w czasie sprawiają, że czasu poświęconego tej lekturze żałować się raczej nie będzie.

Świat mitów: Antygona
– opowieść o wytrzebieniu przez Kreona potomków Edypa i przejęciu przezeń władzy nad Tebami, pomimo kamuflażu rodzinnej tragedii, niezmiennie sprawdza się znakomicie (a może właśnie dlatego). Można byłoby rzec, że w przypadku tej propozycji wydawniczej mamy do czynienia z utworem poprawnym, „wygładzonym” tak pod względem modelu zastosowanej tu narracji jak również stylistyki plastycznej. Ową podwójną klarowność wypada jednak potraktować w kategorii waloru tego przedsięwzięcia, które tym samym jako pełnowymiarowa seria zapowiada się równie dobrze co „Papieże w historii”.

Green Lantern vol.3 nr 16
– kłopoty, kłopoty i jeszcze raz kłopoty… Stąd John zmuszony jest do zastosowania radyklanych środków zaradczych, tj. odseparowania zantagonizowanych społeczności za pomocą wzniesionych przezeń wałów ziemnych. Tym samym koncentruje on na sobie gniew najbardziej skłonnych do konfliktu jednostek, a przy okazji dowiaduje się kto faktycznie odpowiada za eskalowanie morderczych nastrojów coraz powszechniej udzielających się mieszkańcom Mozaikowego Świata.
 
Star Trek: Konflikt Q – wraz z zapowiedzią tegoż zbioru obawiałem się, że jego scenarzyści pogubią się nadmiarze obsady złożonej z aż czterech załóg federacyjnej floty. Tym bardziej, że w każdej z nich mieliśmy do czynienia z osobowościami niewątpliwie charyzmatycznymi. Moje obawy okazały się jednak nieuzasadnione, a przebieg wiodącej intrygi prowadzony „na gęsto” i z wnikliwą znajomością uniwersum „Gwiezdnej Włóczęgi”. Gdyby tylko warstwa plastyczna albumu prezentowała się chociaż odrobinę lepiej to ów tytuł trafiłby do mojego zestawienia najlepszych komiksów za ten rok. Na pewno póki co jest to najbardziej udana realizacja z dotąd wydanych u nas komiksowych produkcji osadzonych w tym właśnie wszechświecie/wszechświatach przedstawionych.
 
Flash t.13 – ciąg dalszy dotkliwych reminiscencji oswobodzenia Perpetuy oraz jej układu z Luthorem, a pośrednio także wybranym gronem superzłoczyńców uniwersum DC. Jednym z nich okazał się Leonard „Kapitan Chłód” Snart i to jemu właśnie, w ramach tegoż paktu, niejako w arendę przyznano zarządzanie Central City. Uwieziony Barry Allen może jedynie z frustracją obserwować ów fatalny bieg spraw. Oczywiście do czasu o co zadbał jak niemal zawsze śmiało poczynający sobie Joshua Williamson (tj. scenarzysta tej serii). A do tego świetnie poradził sobie także główny plastyk tego zbioru w osobie Rafy Sandovala. Żaden kamień milowy gatunku, acz dla fanów superbohaterskiej rozrywki zabawa przednia. 

Latający Smerf – cytując cytującego Ważniaka Papę Smerfa: „Ważniak powtarza, że najzabawniejsze są krótkie historie!”. Co prawda w przypadku Smerfów nie brak bardzo udanych także rozpiętościowo bardziej rozbudowanych fabuł. Niemniej przykład m.in. „Czarnych Smerfów” czy świetnego zbioru krótkich form (ograniczonych wręcz do jednej strony) „Z życia Smerfów” wskazuje, że w tej formule niesforne skrzaty sprawdzają się znakomicie. Tak też sprawy mają się również przy tej okazji i dlatego dla fanów długowiecznego dokonania Peyo jest to lektura wręcz obowiązkowa.
 
Hellblazer: Wzlot i upadek – lansowanie satanizmu oraz wysiłki na rzecz (jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi) ocieplenia wizerunku diabła nasila się mniej więcej od schyłku lat 60. ubiegłego wieku. Niniejsza realizacja wpisuje się w ów obłędny „trend”, acz nie da się ukryć, że nie sposób nie docenić narracyjnej biegłości odpowiedzialnego za jej scenariusz Toma Taylora. W końcu w jego osobie mamy do czynienia z jednym z najbardziej „gorących” nazwisk współczesnej komiksowej branży. Stąd dla wielbicieli popisów „Konstancina” (i ogólnie fachowo prowadzonych fabuł) niniejsza propozycja wydawnicza jest wręcz wskazana.
 
Młodość Blueberry’ego t.1 – stwierdzenie w myśl którego: „(…) takich scenarzystów jak Jean-Michel Charlier już się nie produkuje” zapewne wypadałoby uznać za przesadne aczkolwiek także współcześnie trudno nie dostrzec biegłości tego twórcy w kreowaniu emocjonujących i żywiołowych zarazem fabuł od których wprost trudno się oderwać (zwłaszcza gdy jest się wielbicielem westernów). Oczywiście znakomicie zaprezentował się również ilustrator tej serii w osobie Jeana „Moebiusa” Girauda, w pełni już rozrysowany choć z charakterystycznym dlań zapałem niezmiennie poszukujący nowych formuł wyrazu dla swojego wielowymiarowego stylu. Krótko pisząc świetny zbiór w niczym nie ustępujący najbardziej udanym odsłonom macierzystej serii poświęconej Blueberry’emu.
 
Superzłoczyńcy Marvela: Venom – chciałoby się rzec: „Nadejszła wiekopomna chwila!”. I rzeczywiście, bo wraz z niniejszym tomem dobiegła finały nie tylko niniejsza kolekcja, ale też publikowane u nas od 2012 r. w tej właśnie formule produkcje Domu Pomysłów. Co prawda wiele wskazuje, że tymczasowo; niemniej jakaś cezura z pewnością to jest. Sam zbiór, oprócz przedruku jubileuszowego, 300-nego numeru „The Amazing Spider-Man vol.1” (tj. pełnowymiarowego debiutu Venoma) zawiera także mini-serie szczegółowo przybliżającą genezę „bohatera” tegoż tomu. Wyszło to udanie choć być może nie wszystkim do gustu przypadnie stylizacja na manierę McFarlane’a zaproponowana przez Angela Medinę.

Atlantis Chronicles nr 7 – za sprawą obdarowania mnie przez Przyjaciela tym właśnie epizodem niniejszej mini-serii po latach udało mi się nareszcie ją skompletować. Dzieje specyficznego poczęcia przyszłego Aquamana i ogólnie losy mieszkańców Atlantydy zapewne nie wszystkich ewentualnych odbiorców porwą w równym stopniu jak miało to miejsce w moim przypadku. Niemniej unikalne rysunki w wykonaniu Estebana Maroto oraz wprawnie prowadzona przez Petera Davida fabuła sprawiły, że na myśl o polskiej edycji tego przedsięwzięcia (a takowa jest prawdopodobna w ramach kolekcji „Bohaterowie i Złoczyńcy”) nie sposób się nie radować. 

Conan: Wolni towarzysze – chociaż poprzednie fabuły w ramach tej serii prezentowały się bardzo dobrze to jednak niniejszym Timothy Truman „przebił” zarówno siebie samego jak i również przecież znakomite fabuły sygnowane przez Kurta Busieka. Szczególnie udanie prezentują się sekwencje batalistyczne oraz rozgrywające się na tzw. Wyspie Posągów. 

Green Lantern vol.3 nr 17 – konkluzja fabuły poprzedzającej serię „Green Lantern: Mosaic” to kolejny już przykład, że pomimo silnie rozwiniętej wrażliwości (w tym zwłaszcza empatii) John władny jest wykazywać także niekiedy niezbędną wręcz stanowczość. Równocześnie domyśla się on faktycznych zamiarów Strażników co do dalszych losów Mozaikowego Świata, a tym samym otwarte zostają „wrota” do wspomnianej chwilę temu serii.

Bohaterowie i Złoczyńcy: Nieskończony Kryzys – Projekt OMAC
– jeszcze jeden dowód  (obok m.in. „Kryzysu tożsamości”) na wysoką jakość utworów oferowanych przez DC Comics w pierwszej dekadzie XX w. Mnie osobiście w sposób szczególny zainteresowała opowieść z udziałem Teda „Blue Beetle’a II” Korda, bohatera na ogół niedocenianego. Jest Moc i jest Patos.
 
Bohaterowie i Złoczyńcy: Aquaman – Z głębin - efektowny, w swojej klasie wręcz olśniewający popis talentu odpowiedzialnych za warstwę wizualną tego zbioru plastyków (m.in. Ivana Reisa). Nie mniej udanie poradził sobie także Geoff Johns, specjalista od rewitalizacji postaci wymagających tego typu zabiegu. Nie da się ukryć, że w przypadku Arthura Curry ów zamiar udał mu się w równym stopniu jak miało to wcześniej miejsce przy okazji Hala Jordana i Barry’ego Allena.   

Diuna: Ród Atrydów t.1 – wspólne przedsięwzięcie prozatorskie Kevina J. Andersona i Briana Herberta na tyle mnie nie zachwyciło, że po kolejne powieści uzupełniające kanoniczne „Kroniki Diuny” już nie sięgnąłem. Niemniej na fali euforii wywołanej u mnie nową filmową adaptacją najważniejszego osiągnięcia w dorobku Franka Herberta (a przy okazji zachęcony udanym otwarciem komiksowej adaptacji wiadomej powieści opublikowanej przez Dom Wydawniczy REBIS) tzw. łaskawszym okiem spojrzało się także na tę inicjatywę. I trzeba przyznać, że w kategorii komiksowego science fiction pierwsza odsłona „Rodu Atrydów” prezentuje się intrygująco i zachęcająco. Do tego stopnia, że czekam na więcej.

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #418 dnia: So, 25 Grudzień 2021, 13:50:55 »
  Podsumowanie listopada. W listopadzie wielki powrót do majtek na rajtuzach, muszę przyznać że po dłuższym czasie rozłąki trochę mi brakowało tych bzdetów.


  "Uncanny X-Force tomy 1-4" - Rick Remender i inni. X-Force niegdyś pancerna pięść X-Men, teraz oddział mutancich zabójców, którzy po kryjomu samymi sobie będąc sterami, żeglarzami i okrętami postanowili zostać sędziami i katami równocześnie. Skład powiedzmy do połowy (większej rzecz jasna) przewidywalny Wolverine, Psylocke, Deadpool czyli kandydaci dosyć oczywiści do tego Angel, który już aż tak oczywisty dla mnie nie był oraz Fantomex, dla mnie postać nieznana. W pierwszym tomie "Sposób na Apocalypse'a" przyjdzie zmierzyć się z kolejnym wcieleniem Jeźdźców Apokalipsy (którzy raczej średnio mi przypadli do gustu, teoretycznie powinni być fajni ale nie wiem dlaczego mi się nie podobali na dodatek jakieś takie zdolności niezbyt zgrywające się z nazwami) oraz tą sektą nie pamiętam jak się nazywającą co wyznaje Apocalypse'a jako boga i trzymającą dla naszych antybohaterów pewną niespodziankę. Do tego dwa rozdziały jeden z Lady Deathstrike i Reavers drugi z atakiem Deatloków z alternatywnego wymiaru. Pierwszy z nich z gatunku "taki se" opierający się tylko i wyłącznie na bijatyce drugi w sumie też za to jakoś dziwnie poplątany. Na dobrą sprawę pierwszy też jest młócką, ale ma w sobie największy procent jakiejkolwiek fabuły i prezentuje się najlepiej. Ciężko też nie zauważyć, że wszystkie przygody w tym tomie opierają się na podobnym schemacie. X-Force lecą kogoś zabić, później wszyscy jojczą, że to ciężkie brzemię jest, moralnie wątpliwe i wogóle robota do bani a później lecą załatwić następnego. Tom drugi "Era Archangela" jest tomem, który najbardziej przypadł mi do gustu. Ciągnie on wątki z poprzedniego tomu, Angel pod wpływem manipulacji Shadowkinga wraca do swojej postaci Śmierci a pośrednio do stania się nowym Apocalypsem, drużyna aby go uratować będzie musiała odnaleźć jakieś tam magiczne juju znajdujące się w wymiarze w którym panuje wydawana u nas właśnie "Era Apocalypse'a". Jest fajnie, akcji sporo ale takiej nie przynudzającej, Remender sporo miejsca poświęcił przemianie Warrena w potwora oraz jego związkowi z Betsy, który z racji tego że obydwoje są mocno potrzaskani wypada całkiem naturalnie. Nieco gorzej wypada trzeci do trójkąta czyli Fantomex, muszę przyznać że nie bardzo rozumiem fascynacji pomiędzy nim a Psylocke nie wiem może to gdzieś w innych komiksach było, bo tu nie bardzo ze sobą nawet rozmawiają a tworzy nam się mały romansik na boku. Do ekipy dołączy nowy członek czyli alternatywny Nightcrawler. Tom trzeci "Inny Świat" to zdecydowanie najsłabszy tom z całej serii, grupa udaje się do tego bajkowego świata rządzonego przez Opal Saturnyne aby uratować Fantomexa porwanego przez korpus Kapitana Brytanii w celu wykonania na nim wyroku śmierci. Zadałem sobie pytanie czy to ma sens? Otóż nie ma, od kiedy Kapitan Brytania zajmuje się strzelaniem ludziom w tył głowy nie mam pojęcia, dlaczego akurat wybrano Fantomexa skoro istnieje na tym łez padole o wiele więcej większych zbrodniarzy od niego też nie wiem. Na dodatek całość przemienia się w jakąś koślawie chaotyczną wersję Władcy Pierścieni z bitwami z armią koziogłowego czarownika i z ni z gruszki ni z pietruszki wyskakującym jakimś wrogiem z przeszłości porwanego antybohatera. Nie zapominajmy też o przyprawiającym o potężne ziewnięcie zwrocie fabularnym na koniec. Całości albumu dopełniają krótka nowelka wracająca do wymiaru Ery Apocalypse'a oraz tie-in "Samego Strachu" w którym wariaci ubrani w stroje templariuszy strzelają do mutantów, tak samo jak i głupi był event tak samo to też zbyt mądre nie jest. Czwarty tom "Ostateczna Egzekucja" kończy całą remenderową serię, sprawa Apocalypse'a znajdzie swoje ostateczne rozwiązanie a grupie zabójców/herosów przyjdzie się zmierzyć z szczerze mówiąc nieco wyciągniętym z tyłka Bractwem Złych Mutantów które będzie ostatnim bossem na drodze ku powszechnej szczęśliwości. Dodatkowo dwie króciutkie historyjki jedna całkiem fajna przypominająca fabułę tysiąca pięciuset filmów sensacyjnych z przełomu lat 80/90 której bohaterem jest Wolverine i druga tragicznie żenująca z Deadpoolem. Fabularnie bywa różnie, za to pod względem graficznym jest z reguły conajmniej dobrze, gwarancją porządnej oprawy są m.in. takie nazwiska jak Opena, Ribic, Albuquerque czyli jest na co popatrzeć in minus odróżnia się po raz kolejny tom trzeci który w przeważającej części rysuje Greg Tocchini starający się dorównać słabemu poziomowi scenariusza co wychodzi mu całkiem nieźle. Do tego mam pewne zastrzeżenia co do Psylocke rysowanej przez Openę którego cenię i który naprawdę dobrze sobie radzi z wyjątkiem wspomnianej bohaterki, która jest przecież byłą modelką a posiada niespecjalnie atrakcyjną twarz, na dodatek bez śladu swojego pół-azjatyckiego pochodzenia. Na plus pewna spójność pomiędzy artystami, w miarę podobnymi stylowo i z rysunkami utrzymanymi w dosyć ciemnych tonacjach. Zwracają uwagę fajne okładki Esada Ribicia zwłaszcza ta z drugiego tomu z Angelem kojarzącym się z Draculą i Psylocke przy rysowaniu której zorientowałem się, że Ribic jest jednym z niewielu rysowników Marvela, który zdaje sobie sprawę że duże piersi mają swój ciężar. Uncanny X-Force trudno nazwać jakąś szczególnie znakomitym komiksem, Remender momentami przesadza z ilością wątków przez co zdarza mu się tracić kontrolę nad scenariuszem, dosyć często nagina zdarzenia i zachowania bohaterów, aby pasowały do wymyślonej wcześniej fabuły (szczególnie widoczne jest to w ostatnim tomie, połowa postaci zachowuje się jakby przeszła lobotomię) przez co musi dorzucać hojną ręką cudowne zbiegi okoliczności a całość trudno nazwać szczególnie oryginalną. Mi osobiście komiks mocno kojarzył się z mhrokiem Zacka Snydera przy jego filmach dla WB. Jest brutalniej (niektóre sceny dosyć krwawe ale większość najbardziej hardcorowych to i tak lekkie oszustwo), od czasu do czasu można zobaczyć coś niemalże erotycznego a całość rysowaną najczęściej w dosyć realistycznej konwencji przyobleczono w ciemne kolory. Jednakże czujemy, że to wszystko to tylko dekoracje a sedno opowieści to dalej dziewczyny i chłopaki biegające w lajkrowych rajtuzach i specjalnie poważnych czy ambitnych treści raczej tam nie zobaczymy.  Mimo wszystko to naprawdę przyzwoita seria z wyjątkiem totalnie nieudanego eksperymentalnego tomu trzeciego mamy do czynienia z nienajgorszą w sumie pisaniną w tomie drugim jak na mój gust wspinającą się na naprawdę dobry poziom. Remender całkiem sensownie ukazuje relacje między członkami drużyny. W końcu dostaniemy sporą dawkę najczęściej spychanego na boczny tor Angela, Psylocke (tej akurat było dosyć sporo) w całkiem dobrej formie będącej połączeniem damy w opałach i jednocześnie najtwardszej wojowniczki w bandzie, Fantomexa który okazał się naprawdę interesującą chociaż nieco przekombinowaną postacią (ogólnie on i Elizabeth Braddock wydają się centralnymi postaciami tytułu), do tego Wolvie który robi to za co go szanujemy i kochamy oraz Wade Wilson dla odmiany w pewnych momentach wydający się jedynym głosem rozsądku w całej drużynie, plus kilka fajnych drugoplanowych postaci. Na dodatek seria jest dosyć ważna dla całego świata X-Men, także fani X-ludzi raczej powinni się zapoznać, cała reszta niekoniecznie, aczkolwiek wydaje mi się, że jakiegoś wielkiego zawodu by nie było. Ocena (naciągnięta) 7/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 87 - Loki" - Robert Rodi, Esad Ribic. Krótko i treściwie. Loki w końcu górą. Wrogowie skuci kajdanami w lochach on sięga po upragnioną koronę Asgardu. Zgodnie jednak z przypuszczeniami zwycięstwo nie okazuje się jednak tak słodkie jak Książę Kłamstw przypuszczał, trzeba spłacić niedawnych sojuszników w niecnych uczynkach, którzy żądają oddania przysług, które mniej bądź bardziej opacznie im Loki złożył a dookoła czają się wrogowie. Roboty mnóstwo a czasu na uciechy nie ma wcale no i więcej radochy chyba sprawiało gonienie króliczka niż jego złapanie. Zgodnie z moimi przypuszczeniami komiks będzie oskarżeniem Thora i reszty Asgardu po części jest. Rysunki Ribicia są znakomite,  jak to często w przypadku tego artysty jego realistyczny styl w oprawie przygaszonych barw świetnie pasuje do mrocznego fantasy, chociaż nie do końca pasowała mi twarz Lokiego. Kogo on by oszukał z takim paskudnym bezzębnym ryjem? Raczej tragiczną wymowę całego albumu łagodzi trochę absurdalnego humoru najczęściej w postaci przygłupiego zamkowego strażnika, który wyraźnie zlewa na nowego króla, sporo o charakterze złego bożka, całość mocno trąci Makbetem. Naprawdę solidna, chociaż niespecjalnie długa lektura. 7/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 88 - X-23" - Craig Kyle, Christopher Yost, Billy Tan. Historia stworzenia Laury Kinney czyli nowej Wolverine. Tak jak Laura jest klonem Logana tak ten komiks jest klonem słynnego "Weapon X" tyle, że klonem w przeciwieństwie do dziewczyny dosyć upośledzonym. To jest właściwie niemalże dokładne powtórzenie tego co znalazło się w historii Windsor-Smitha z tym wyjątkiem, że o przeszłości bohaterki wiemy wszystko a za wiele tego nie jest jako, że powstała ona w tym samym laboratorium w którym przeprowadzane są na niej okrutne eksperymenty mające uczynić z niej doskonałą żywą broń. Eksperymenty na dziecku wydaje się powinny wstrząsać czytelnikiem, tyle że autorom nie bardzo się udało doprowadzić mnie do tego stanu bo przy okazji postanowili napisać wielki feministyczny manifest i to nie na zasadzie kobiety są fajne, tylko mężczyźni są do dupy. Nawet kobiety, które wydają się stać po "złej" stronie to tak naprawdę oszukane i skrzywdzone gąski, mężczyźni to praktycznie co do jednego świnie na czele z Uber-Szatanem szefem naukowców, który stanowi tak żenująco-jednowymiarowe wcielenie zła, że każde jego pojawienie wzbudza raczej śmiech niż niechęć. Tak jak i scenariusz tak i rysunki Tana są klonem stylu Jima Lee, a że trudno znaleźć klona lepszego niż oryginał tak i tutaj jakichś mistycznych doznań nie przeżyjemy, natomiast jak ktoś lubi takie rysunki to raczej nie powinien się zniechęcać tragedii nie ma. Nie powiem, że to jakiś strasznie słaby komiks bo i w samej kolekcji znajdzie się kilka dużo słabszych od niego. Po prostu czuć, że historia milczącej dziewczynki miała jednak większy potencjał, może trzeba było nieco mniej wzorować się na słynnym poprzedniku? Albo i nieco bardziej. Ocena 5/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 89 - Angela" - Kieron Gillen, Marguerite Bennet, Stephanie Hans, Phil Jimenez i inni. Angela wojowniczka prosto z Njeba czyli dziesiątego świata, który został odłączony od Yggdrasila przez klątwę Odyna, czyli Marvel dokonuje kolejnego retconu, lejąc na to co ponad 1000 lat temu wymyślili sobie Skandynawowie a jakieś 60 lat temu przepisał od nich Stan Lee. Njebo, kraina którą zamieszkują anioły tym razem posiadające płeć, kobiety zajmują się wojaczką, rządzeniem i ogólnie niemalże wszystkim, mężczyźni słabsi zarówno umysłowo jak i fizycznie w tym czasie modlą się w jakiejś katedrze. Do kogo modlą się te eunuchy? Tego Marvel nam nie powiedział, ale może to i lepiej. Po co tam kolejne anioły skoro w tej mitologii ich funkcje pełnią Walkirie? Też nieważne, nie mnóżmy zbędnych pytań bo to tylko durny komiks w końcu. Tak czy siak Angela, anielica która anielicą nie jest a wyklętą córką Odyna w towarzystwie swojej przyjaciółki (kochanki) która jest prawdziwą anielicą w postaci pulchnej murzynki porywa z sobie tylko znanych powodów nowo narodzone dziecko władcy Asgardu a w pościg za nią ruszy ekipa boskich i półboskich killerów w dowództwie samego Thora i ot wszystko. Naprawdę niezłe wrażenie sprawiają rysunki obydwojga twórców, nie wprawiają może one Odyn wie jak ekstatyczne doznania, ale do kosmicznego fantasy pasują jak ulał, a kilka kadrów przedstawiających walczące uskrzydlone postacie jest naprawdę bardzo udanych. Sama historia jest doprawdy bardzo średnia, intryga nieciekawa, cała koncepcja Njeba i jego konfliktu z Asgardem mocno wysilona a zwroty fabularne, przewidywalne i niezbyt interesujące. Ale tak naprawdę najsłabszym elementem całości jest sama tytułowa bohaterka, która oprócz swój fizyczności wyraźnie wzorowanej na Czerwonej Sonji posiada tylko wdzięk i charakter drewnianego kołka. W posłowiu Marvel przechwala się, że ten komis to skutek wielkiego transferu ponieważ Angela jest tworem Neila Gaimana dla wydawnictwa Image, przeglądnąłem z ciekawości kilka starych zeszytów i nie wiem może ona w kiczowatym Spawnie, którego fabuła toczy się wokół Nieba i Piekła rysowana przez Grega Capullo podrabiającego Todda McFarlane działa, bo w Marvelu kojarzy się z piątym kołem u wozu. Zresztą nawet atrakcyjny wygląd nie do końca pomaga, bo od momentu w którym zorientowałem się, że ten szeroki pas to nie jest jej jedyny przyodziewek na biodrach i później gdy podgala sobie boki głowy i zakłada zbroję zakrywającą jedyne jej atuty moje zainteresowanie postacią spadło do zera, patrząc się na ilość komiksów z Angelą wydanych przez Marvel, zainteresowanie reszty świata chyba również. Słabizna, ocenę naciągam naprawdę tylko i wyłącznie ze względu na rysunki. 4/10.

  "Superbohaterowie Marvela tom 90 - Killraven" - Roy Thomas, Neal Adams, Alan Davis i inni. Nieznany mi bohater i komiks zbierający zaskakująco przyzwoite oceny od innych forumowiczów sprawiły że poczułem się dosyć zaintrygowany lecz jednocześnie nie obiecywałem sobie specjalnie wiele, zwłaszcza patrząc na lekko idiotyczny wygląd herosa (będą z tego żarty). No i okazało się, że mój sceptycyzm nie był w tym wypadku potrzebny. Podzielony na dwie części komiks okazał się niespodziewanie niczym z głównego uniwesum Marvela a kontynuacją wellsowskiej "Wojny Światów". Pierwsze dwa klasyczne zeszyty opowiadają nam historię Ziemi pod panowaniem zwycięskich Marsjan, którzy po porażce w oryginalnej powieści powrócili tym razem zabezpieczeni przez bakteriami i wirusami oraz walczącego z nimi zbuntowanego gladiatora Erika Killravena. Druga obszerniejsza to kompletna mini-seria Alana Davisa będąca w sumie swego rodzaju rimejkiem pierwszej serii. Dostajemy naprawdę przyjemnie napisane post-apo ze wszelkimi cechami charakterystycznymi dla tego gatunku będą i mutanci i spotkania z pozytywnymi postaciami starającymi się wydźwignąć ludzkość ze stanu kompletnego barbarzyństwa i negatywnymi staczającymi całe swe otoczenie w jeszcze głębszy dół, sługusów najeźdźców i niespodziewanych sprzymierzeńców. Davis całkiem fachowo dobrał proporcje akcji, scen gadanych rozwijających charaktery jak i takich mających przedstawić świat mrocznej przyszłości. Dobrze się to czyta a i wygląda nie najgorzej. Nie będę ukrywał, że jestem o wiele większym fanem tego wcześniejszego bardziej drapieżnego i oryginalnego twórcy, ale skoro miało to graficznie wyglądać jak typowy sztandarowy tytuł tego wydawnictwa z początków XXI wieku to dobrze, że zajął się tym Alan bo efekty jego pracy nie sprawiają przykrości oczom. Do gustu przypadło mi również dosyć nieoczywiste zakończenie stanowiące jednocześnie dobrą furtkę do kolejnych przygód jak i satysfakcjonujący koniec historii. Ze swojej strony polecam ten jeden z najmniej marvelowskich komiksów w kolekcji komiksów Marvela. Ocena 7+/10.

Offline perek82

Odp: Bo chodzi o to, żeby plusy nie przesłaniały nam minusów - sezon drugi
« Odpowiedź #419 dnia: Cz, 30 Grudzień 2021, 12:50:56 »
Chwila spokoju, to można skrobnąć krótkie podsumowanie ostatniego kwartału. Trochę promocje mnie skusiły na starocie, a trochę też pogrzebałem i dałem szansę pozycjom, które kiedyś opuściłem z różnych przyczyn (głównie cenowo-półkowych).

Mity Cthulhu - 3,5/5 - fanem Lovecrafta nie jestem. Niektóre pomysły na opowiadania mi się podobały, ale styl pisania zupełnie mnie nie przekonuje, a raczej rozśmiesza (mrok wylewał się z każdego ciemnego kąta, co za potworności tam się na mnie czają itd. w nieskończoność). Komiksowa adaptacja, mimo że już dość wiekowa weszła dość gładko. Trochę eksperymentów ze stylami rysunków - czasami tak posunięte, że nie bardzo wiadomo, co jest narysowane - dobrze komponowały się z ogólnym klimatem opowieści. Na półce nie zostanie, ale rozczarowania z lektury nie było.

Pawełek Pinokio - 3/5 - komiks wybitnie nie dla mnie. Nie zrozumiałem go zupełnie. Myślałem, że cała fabuła ma być tylko pretekstem do poszukania jakiejś ogólnej refleksji na temat ludzkiej kondycji czy czegoś podobnego. Nie znalazłem jednak nic takiego (może za głupi jestem i komiks nie jest po prostu dla mnie). Bo sama historia przedstawiona w komiksie nie wydawała mi się wystarczająco ciekawa sama w sobie. No nic, trudno.

Snow blind - 3,5/5 - lubię kryminalne klimaty, z jakąś tajemnicą z przeszłości, odludne miejsca, małe miasteczka. Tutaj wszystko niby jest, ale ta tajemnica, która była osią akcji wyjaśniła się po jakiś 10 stronach. Lekkie rozczarowanie, bo mogło być znacznie lepiej. Tak jakby czas gonił twórców i historia została przyspieszona.

Batman Noir: Gotham w świetle lamp gazowych - 4/5 - znaleziony pod choinką, wcześniej wyraźnie wskazany Mikołajowi w liście (linku). Nie znałem oryginalnej wersji, ale ta prezentuje się bardzo dobrze. Format, jakość wydania - wiadomo. Ale sama historia też wciągająca. Może nie jakaś specjalnie odkrywcza, ale pomysł z przeniesieniem historii o 100 lat wstecz jest udany. Batman w konnym pościgu - świetne:) Troszkę może zabrakło samego miasta - żeby stało się też bohaterem tej historii (jak Londyn w Prosto z piekła). Byłaby dłuższa lektura.

Hellboy i BBPO 1952-1954 - 3,5/5 - zbieram historie z Hellboyem, więc i te wczesne lata też. Trochę wydało mi się bez polotu, ot kilka przygód, misji, trochę rozpierduchy z wielką czerwoną piąchą w roli głównej. Czyta się przyjemnie, ale nic poza tym.

Mort Cinder - 4/5 - bardzo wiekowy komiks, pewnie jeden ze starszych, jakie mam. Ale to zupełnie nie ma znaczenia, bo wsiąkłem od drugiej historii. Pierwsza tak trochę mnie znudziła, mimo że wprowadziła tytułowego bohatera. Kolejne, krótsze nowelki już wciskają w fotel. Świetne rysunki, świetne wydanie i świetna cena. W zalewie nowości przegapiam takie Komiksy przez wielkie K.

Pacjent - 4/5 - przeczytałem na raz, bez przerwy. Nie mogłem się oderwać. Dla mnie lepsza pozycja niż poprzednia tego autora. Czułem się trochę wybity ze strefy komfortu - ciężki klimat oddziału dziecięcego w szpitalu. Ciekawy zabieg w zakończeniu, żeby zostawić niedopowiedzenie. W Dniach, których nie znamy to właśnie zakończenie było dla mnie najlepsze. Lubię być zaskakiwany podczas lektury. Mam nadzieję, że jeszcze jakieś komiksy tego autora się pojawią.

Portugalia - czeka na półce, już nie zdążę w tym roku raczej. Za to liczę na dobry początek 2022.

Resident Alien - 4/5 - pierwszy tom trochę rozczarował mimo dużego potencjału, ale dałem szansę i przy powtórnym przeczytaniu już całości była pełna satysfakcja. Obyczajówka, kryminał, sci-fi wymieszane i opowiedziane z pomysłem, rytmem. Akcja szybko wciąga, nie przycina się. Nie chce się przerwać lektury, bo na kolejnych stronach będzie na pewno coś nowego, ciekawego. Przyjemne rysunki uzupełniają małomiasteczkowy klimat. Szkoda tylko, że serial okazał się straszną lipą.

SOS dla szczęścia - 4/5 - parę historii, które mają różnych bohaterów i temat przewodni w postaci rosnącej kontroli sprawowanej nad człowiekiem przez nazwijmy to system. Ostatnia historia łączy poszczególne wątki. Van Hamme i wszystko jasne. Niesamowite jest to, jak wiele rzeczy przedstawionych w komiksie jako fikcja przeniknęło do naszego świata i korzystamy z nich właściwie każdego dnia dla wygody. No właśnie - może nie chodzi o naszą wygodę:) Ten człowiek to wizjoner. Świetne posłowie.

Spider-man: Historia życia - 3,5/5 - ciekawy pomysł z tym, że czas w świecie Marvela płynie jak w normalnym świecie i ludzie się starzeją i też umierają. Na początku odtwarzane są wydarzenia z kanonu, w pewnym momencie zaczynają się wariacje na temat historii Parkera. W sumie byłem zadowolony. Wybitny komiks to nie jest, ale został w pamięci i w wolnej chwili pewnie wrócę.

Spider-man: Niebieski - 4,5/5 - klasyk. Nie czytałem wcześniej, a szkoda.

Stwórca - w trakcie czytania. Jest dobrze, a jeśli zakończenie zaskoczy będzie bardzo dobrze. Pominąłem kiedyś, a później się wyprzedał. W takich sytuacjach ratuje OLX.

Świat Mitów: (Antygona - 4/5, Dedal i Ikar - 3,5/5, Iliada - 4/5) - bardzo ciekawa inicjatywa. Mimo, że zna się te historie, to jednak podane w takiej formie z przyjemnością się je odświeża. Czekam na następne, szczególnie, że kreska i sposób prowadzenia historii bardzo mi się podobają. Właściwie to tekst źródłowy decyduje o ogólnym wrażeniu. Należy zwrócić uwagę na dodatek w postaci analizy tekstu. Bardzo ciekawe, bo w szkole raczej nie wnikaliśmy tak głęboko (raczej).

Zabij albo zgiń - 4/5 - kiedyś motyw przewodni mnie odrzucił, ale skusiłem się na promocji w NSC. Komiks utrzymany w znanym stylu twórców Criminala, Zaćmienia, Fatale itd., więc wciąga bardzo szybko, akcja mknie szybko, strony i minuty umykają i chce się jeszcze jeden zeszyt przeczytać. Jeszcze jeden tom. I kończy się tym, że siedzi się po nocy i czyta do upadłego (chyba, że się człowiek czymś wzmocni w trakcie). Lubię zabawy z retrospekcjami / narratorem, który coś od siebie dodaje. No i też na plus uznaję, że autor potrafił mnie skonfundować, czy rzeczywiście miała miejsce nadnaturalna ingerencja w życie bohatera, czy to jednak wymysł niezupełnie zdrowego umysłu. Świetne.

Życie i czasy Charliego Chana Hock Chye - 4,5/5 - ja należę do tej grupy, którym komiks przypadł do gustu. Jakoś sobie ubzdurałem, że czytam o prawdziwej postaci, o prawdziwych wydarzeniach. I w tej wierze dotarłem do końca i dopiero wikipedia mnie uświadomiła, że dałem się zrobić w balona. Nie wiem, czy to jakiś opis mnie tak skołował, czy sam autor. Ale fakt, że się nie zorientowałem w trakcie niekrótkiej przecież lektury, wystawia wysoką ocenę. Super!

Batman: Świat - 3/5 - nie mój klimat trochę. Pomysł fajny, ale teraz już nie pamiętam żadnej historii. Widać czytałem bez większego zainteresowania.

Ptaszyna - 3/5 - rozczarowanie to dobre podsumowanie. Wydało mi się mało oryginalne. Kolejne postapo i to z rysunkami, które też nie podeszły. Męczyłem się w trakcie czytania. Takie subiektywne bardzo odczucie. Ale jestem ciekawy innych opinii.

Styks - 3,5/5 - przeczytane z przyjemnością, którą psuły liczne zauważone błędy czy to tłumaczeniowe, czy literówki. Jak na 50 stron komiksu to jednak wstyd. Sam komiks to taki krótki, podkręcony kryminał. Postaci dość oklepane - zblazowany detektyw, pani w opresji, grupa trzymająca władzę i zagadka, która rozstrzygnie się, gdy wszyscy zbiorą się w jednym pokoju.

X-Men: Wielki projekt - 3,5/5 - specyficzny rysunek, specyficzny pomysł, wszystko specyficzne. Byłoby lepiej, gdybym tę specyfikę lepiej znał, a X-Meni to dla mnie trochę nieznane terytorium. Oczywiście parę klasyków czytałem ale mnogość bohaterów powoduje, że takie czytanie z doskoku daje wrażenie ciągłego chaosu. Tu kogoś ktoś porwie, reszta ratuje, ale w międzyczasie wybucha jakaś galaktyczna afera, więc niektórzy lecą gdzie indziej. Dzielą się na drużyny, ktoś przychodzi, ktoś odchodzi, ktoś umarł i wrócił. Trochę się tak właśnie czułem przy tym komiksie. Względnie mało znanych mi historii odnalazłem, a pozostałe były opowiadane tak szybko, że trudno mi było się połapać. Należy jednak docenić tytaniczną pracę twórcy, który to zaplanował i przeniósł na papier. Styl retro mnie akurat odpowiadał. Gdyby takie coś powstało o pająku, to bym był wniebowzięty:)

No i tyle. Czeka na mniej jeszcze Julia, Big Damn Sin City, Portugalia i będę się rozglądał za zapowiedziami na następny rok.
Trwa zabawa w wybieranie komiksów, które koniecznie trzeba przeczytać. Jeśli lubisz takie akcje, to zajrzyj tutaj:
https://forum.komikspec.pl/komiksowe-top-listy/100-komiksow-ktore-musisz-przeczytac-(przed-smiercia)/