Aleście mi przypomnieli, jakbym zjadł Ratatouille w tym filmie o szczurze. Przecież to najlepszy grzbiet komiksu ever, nie zapomnę go nigdy! Był taki czas w podstawówce, że przeczytałem już wszystkie komiksy jakie były w bibliotece po kilkanaście, a pewnie niektóre kilkadziesiąt razy (Władca gór! Ta biblioteka to było jedyne mi znane miejsce na planecie Ziemia, które miało Władcę gór). I pewnego dnia odkryłem skarb Sierra Madre. Jak zwykle po roratach poszedłem do biblioteki. Z mojego domu rodzinnego jest tak 1 km do kościoła i po drodze jest dom kultury oraz był wówczas kiosk Ruchu, gdzie kupowałem Donaldy, Giganty i Asteriksa. Czasem jakieś Tm-Semiki. Poświeciliśmy lampionami na zakończenie rorat i myk do biblioteki! Podszedłem do półki z książkami dla dorosłych, popatrzyłem w dół i go zobaczyłem. Ten grzbiet! Jak zobaczyłem nazwiska twórców Thorgala, to zwariowałem. Nie miałem pojęcia, że taki komiks istnieje. Zwykła wizyta w bibliotece, kolejne wypożyczenia tego co już znałem na pamięć, a tutaj taka gratka, grubas Rosińskiego i Van Hamme'a. Przecież to nie miało prawa się wydarzyć. Żeby w ogóle istniał taki komiks. I żeby był tam jeszcze jakiś komiks, którego nie czytałem, a tutaj jeszcze najgrubsza kobyła jaką miałem w rękach i to moich ukochanych twórców Thorgala. A pani Irenka za Chiny nie chciała mi go wypożyczyć. "To nie dla dzieci". Nie po to skryła go na innej półce i - pamiętam doskonale - na samym dole, na najniższej półce w rogu, żeby teraz dzieciak czytał takie rzeczy. Ale zdradził go ten grzbiet. I nazwiska. W życiu bym go nie zauważył, gdyby miał normalnie zszywki, a nie gruby grzbiet z nazwiskami autorów. Strasznie się postawiłem, że nie wyjdę bez tego komiksu i pani Irenka widziała, że nie żartuję i się ugięła. Ale miałem nie mówić rodzicom. Reszta to już historia, gwałcące kobolty, blondyna i Murzyn, Ostatnia wieczerza, nawiązania do Biblii, poświęcenie, arcydzieło. Komiks, który nie istniał. Z najlepszym grzbietem ever, który zdradził jego obecność.