Ponieważ padały tutaj ostatnio zarzuty, że na Forum się nie czyta.
W ramach pauzy pomiędzy kolejnymi etapami katowania się ekonomicznego sięgnąłem wreszcie po sequel po latach czyli wzmiankowanego tutaj już jakiś czas temu
"Tomek na Alasce" Macieja J. Dudziaka.
Mogą być pewne tzw. "łagodne spoilery" w kontekście ogólnym (ale na poziomie, bo ja wiem - 5% ).Do tego tomu podchodziłem z pewną ciekawością, ale i z lekką nutką sceptycyzmu, pamiętając nieszczęsne Grobowe Faraonów.
Jak wyszło? Wg mnie plus jest jeden, ale za to niewątpliwy: po lekturze już wiem, że biorę się za powtórkę oryginału i siadam do całego cyklu Szklarskiego.
W zasadzie to zaraz po zamknięciu ostatniej strony przygód alaskańskich od razu otworzyłem "Tomek w krainie kangurów".
Wnioski?
Autor pewnie i chciał, ale nie bardzo Mu wyszło.
Rzecz pierwsza, która w oczy rzuca się od razu po raptem 30 stronach pierwszego tomu Szklarskiego - cykl oryginalny pisany jest językiem zdecydowanie innej kultury i klasy. Najnowsza odsłona nie jest pisana językiem "prymitywnym", ale zdecydowanie bardziej potocznym niż oryginał. Jak dla mnie brakuje tutaj pewnej... hm... kultury słowa pisanego (warsztatu literackiego jak kto woli), którą u Szklarskiego czuć niemal od pierwszej strony. I to jest mój pierwszy zarzut.
Drugi zarzut to konstrukcja fabuły. Jest prosta niczym ten trzonek od miotły. Odnosząc się do porównań komiksowych czułem się tak jak po przejściu od HQ duetu Conner/Palmiotti do HQ Humpriesa. Innymi słowy: mocne zubożenie w treści. "Tomek na Alasce" to w zasadzie prosta "platformówka" prowadzona jak po sznurku na zasadzie: jedź z A do B. Porozmawiaj z X. Dostań się z B do C, itd, itp, praktycznie od początku do samego końca. "Questy" poboczne? Coś tam jest, ale to jest tak proste, krótkie i zrobione na przysłowiowe "odwal się", że w sumie nie wiadomo po co to było. To znaczy wiadomo - żeby wzbogacić fabułę, ale do licha - nie wyszło. Porównując do podobnych sytuacji z tomów oryginalnych (bo inspiracje są więcej niż widoczne) to po prostu tzw. "bida z nędzą".
Mamy zatem wątek główny tomu, który już od samego początku nie jest jakoś przesadnie wiarygodny, ale niech mu będzie. Od czegoś trzeba zacząć. Tylko co dalej? Ano im dalej w las tym więcej poprzewracanych drzew. Autor bardzo chciał pokazać, że się zna i że w Wikipedię zaglądał, ale raz czy drugi omal nie przewrócił się tutaj o własne nogi: za pierwszym razem gdy w pewnym momencie sam nie ogarnął czasu akcji (zakładając, że pierwsze nawiązanie historyczne jest niejako kotwiczące to inne wydarzenie nie może być wspominane jako przeszłe, bo jeszcze się nie wydarzyło) a za drugim gdy chciał "polecieć Szklarskim" i błysnąć wiedzą nt historii Alaski z czego zrobił się nużący wykład mający raczej dosyć niestarannie ukryć fakt, że ilościowo fabule brakuje i że te braki trzeba zwyczajnie zamaskować poprzez nabijanie ilości stron Wikipedią.
Zresztą niedostatki ilościowe przechodzą dosyć płynnie w jakościowe: generalnie odnoszę takie wrażenie, że Autor wyraźnie lubuje się w równie efekciarskich co zwyczajnie (uczciwszy uszy) głupich rozwiązaniach. Trochę takie to serialowe i to z tych seriali w których to "zabili go i uciekł", bo im bardziej w zamierzeniu Autora dana scena ma być efektowna tym bardziej jej rozwiązanie budzi uśmiech politowania i z "elementu grozy" wychodzi slapstick.
A mimo tego wszystkiego i tak przez chyba całą książkę emocje są jak na rybach.
Idź z A do B, porozmawiaj z X. Wpakuj się w tarapaty. Wyplącz się z tarapatów przy użyciu jak najmniejszej dozy wysiłku intelektualnego. Rozumiecie o co chodzi.
Do tego pojawiające się tu i ówdzie ewidentne lapsusy językowe. Wiedzieliście, że na ten przykład można "celować na oślep"? Przyznam szczerze: nie wiedziałem, że tak można. Zawsze myślałem, że albo się celuje albo strzela na oślep. A tu proszę. Wynalazek.
Ale, ale. Za to jest obecny - uwaga! - fanserwis.
W pierwszej chwili nawet się z niego ucieszyłem (czyli działa). W drugiej jednak cokolwiek zdziwiłem (czyli jak ten nie przymierzając alkohol - działa na chwilę) a w trzeciej niestety przyszło uznać, że w takie cuda to ja jednak nie wierzę (jak również nie wierzę w lekcję anatomii wg Autora - no żywcem tego sobie nie wyobrażam jak to poszło). Czyli lekki kac.
W każdym razie kolejnym problemem jest również sama oś fabularna. Jeżeli od pewnego momentu przestać czytać wprost a zacząć zastanawiać się o co tutaj chodzi, to generalnie ta fabuła kupy się nie trzyma. Niby pomysł prosty, niby idzie to jak po sznurku a jednak na końcu, na logikę to się jakoś tak wysypuje...
No i pozostaje jeszcze nasz Tommy Wilmowski. Coś mi się widzi, że Autor cofnął naszego bohatera w rozwoju intelektualnym, bo jedna z pobocznych scenek rodzajowych nie miała prawa mu się przydarzyć już na etapie wizyty na Czarnym Lądzie a tutaj proszę - przydarzyła się.
Podsumowując, bo bez spoilerów trochę to chaotycznie wygląda: M. Dudziak chciał, starał się, ale podejścia do A. Szklarskiego po prostu nie ma. Zupełnie inny poziom kultury pisania, zupełnie inny poziom inteligencji fabularnej. Przez chwilę myślałem, że może to również kwestia zupełnie innego pokolenia, ale jednak Autor nie jest raczej z pokolenia wychowanego na telewizji i internecie co mnie w sumie dziwi gdyż fabuła jest na tyle uproszczona, że aż wyglądało na kogoś urodzonego po 1989 r.
W każdym razie zakładałem, że tej przygody będzie na dwa wieczory tymczasem książkę kończy się w niespełna cztery godziny. W sumie po namyśle to tego jest za dużo na opowiadanie i za mało jak na książkę. Trochę taki bryk ze Szklarskiego i nic poza tym.
Pozostaje cieszyć się świadomością, że jest oryginał i że w ramach kto wie czy nie trochę już "guilty pleasure" człowiek w średnim wieku może zasiąść do ponownej lektury przygód czternastolatka...
Gdy zastanawiałem się jak to ocenić w suchej skali punktowej to przy "serii Szklarskiego", którą oceniłbym całościowo na 8-8,5 tutaj wychodziło mi 6-6,5. Zajrzałem na "lubimyczytać". Średnia ocen 6,5. I dobrze. Przynajmniej wiem, że się nie wyzłośliwiam i że dokrętki po latach to nadal nie jest to co tygrysy lubią najbardziej.