Wczorajsza dyskusja "eko" przypomniała mi o czymś co myślę, że jest warte rekomendacji.
Generalnie "Krytyka Polityczna" to nie moja bajka. Grecka Syriza to nie moja filiżanka herbaty. Janis Warufakis? Dajcie spokój.
Ale mimo tych wszystkich alertów swego czasu zaopatrzyłem się w i przeczytałem tę oto pozycję:
Tytuł jest cenny i wart uwagi gdyż Autorowi nikt w żadnym momencie nie jest w stanie zarzucić antyeuropejskiego, faszystowskiego przechyłu w jego systemie wartości.
To jest gość, który robił dla lewicowego rządu a nie dla jakichś czarnosecinnych pułkowników.
I jakie wnioski można wysnuć z lektury wspomnień Janisa z okresu jego zmagań z instytucjami unijnymi?
Ano takie, że to jest mafia gorsza niż 'Ndràngheta, że system jest bardziej chory, perfidny i morderczy niż wszystko to co Kafka nawymyślał w "Proces" a jeśli chodzi o aspekt finansowy zbudowany w Brukseli wraz z jej politycznymi przyległościami to nieświętej pamięci Bernie Madoff mógłby zzielenieć z zazdrości.
Innymi słowy: Janis Warufakis w trakcie swojego ministrowania w ogarniętej (nieuniknionym) kryzysem finansowym Grecji wszedł do unijnego domu wariatów rodem z "Dwanaście prac Asterixa", przeszedł przez ścianę ognia i zderzył się z górą ciasno sprasowanego absurdu obficie podlanego polityczno-urzędniczą, mafijną trucizną.
W efekcie śledząc przygody, przeboje i przemyślenia lewicowego ministra finansów człowiek nabiera pewności, że
ceterum censeo Bruxellae esse delendam.