W ubiegłym roku ukazał się wydany własnym sumptem zinek „Sezon spadających gwiazd” Marcina Podolca.
44 strony pełne zabawnych i wzruszających historyjek. Bardzo mi się podobał. I nie tylko mnie – szybko wyszedł, gratsy dla autora.
Ale był to jedynie trailer. Pełna wersja – 176 stron – już za kilka tygodni.
Miałem zaszczyt poznać przedpremierowo. No cóż.
Przepocona szatnia sportowego klubu, sukcesy i porażki amatorskiej drużyny koszykówki, fascynacja NBA – ale nie tylko o tym jest ten komiks.
Brutalna adolescencja z nieudanymi randkami, tłuczeniem się z kumplami i chwaleniem się częstotliwością masturbacji – ale nie tylko o tym jest ten komiks.
Wspaniale dowcipne anegdoty z codziennego życia zakochanego w koszu chłopaka – ale nie tylko o tym jest ten komiks.
Rozczarowania – własnymi słabościami, dziewczynami, rodziną, tonikiem do cery trądzikowej i pierniczkami pod choinką – ale też nie tylko o tym jest ten komiks.
Jest o chęci wyrwania się, kiedy jednocześnie nie chcesz stracić tego, co masz. Jest o nadziei, że gdzieś tam, w dorosłym życiu koszykarza/komiksiarza – dalej będzie babcia z jej pierogami i mądrymi radami, dalej będzie kochany stary piesek, któremu poświęcaliśmy za mało uwagi, a ojciec w końcu wstanie z fotela, przyjdzie na mecz kosza i – kto wie – może nawet będzie bił brawo.
To najbardziej świadomy, bezwstydnie szczery, pozbawiony autokreacji i ckliwości autobiograficzny komiks, jaki w życiu czytałem. Bezpretensjonalnie zabawny i wzruszający do łez.
W pełni przemyślany miks „Fistaszków”, „Mikołajka”, „Bezgrzesznych lat” Makuszyńskiego i „Szczenięcych lat” Wańkowicza (choć możliwe, że popłynąłem nieco w nadinterpretację).
Jedno jest pewne – dla mnie póki co komiks roku.