Tak mnie ta dyskusja nakręciła, że znowu przysiadłem fałdów i przeczytałem na nowo Szninkla i zaprawdę powiadam Wam, że pani Ksenia za Szninkiele do kresu swych dni – lub i nawet jeden dzień dłużej – powinna już tylko tłuc korekty dla Libertago, Labrum, Studia Lain i innych wydawniczych troglodytów językowych. Ale nie o tym.
Nie rozumiem głosów o tym, że komiks się zestarzał – bynajmniej. Jest to rzetelnie przemyślana opowieść drogi, czerpiąca pełną garścią również z Nowego Testamentu (niech tylko nikt głośno o tym nie mówi, bo jacyś fanatycy uznają komiks za bluźnierstwo i zaczną palić na stosach niczym Pottera). Co takiego miało się w nim zestarzeć? Scenariusz? Wolne żarty! Rysunki? Nie, no bez jaj – to Rosiński w szczytowej formie okresu tradycyjnej kreski. Nawet pokolorowanie komiksu nie wyrządziło mu krzywdy. Oczywiście wielbiciele treści wizualnych, generowanych cyfrowo, mogą kręcić nosem, ale to raczej dlatego, że po prostu nie w smak im takie doznania estetyczne. Objętościowo to komiks na jedno stosunkowo krótkie posiedzenie, co dodatkowo na plus stanowi o kunszcie Van Hamme’a.
Jednym słowem – arcydzieło. Z tych, co to zawsze powinny być pod ręką. I to nawet w dwóch wersjach kolorystycznych. Ale to już tylko opcja dla wielbicieli Rosińskiego.