Miałem pewne obawy przed pierwszymi Kompletnymi Aktami Dredda, było nie było, dosyć wiekowe te komiksy, Ongrys bał się od nich zaczynać, a i mam wrażenie, czytelnicy narzekali trochę na te ramotki. Ale nie było źle. Początki najgorsze - pierwsze historie z Dreddem wypadają bardziej infantylnie i poziomem bliżej im do przeciętnego Marvela/DC z tamtego okresu, niż do tego, co oferowały wówczas komiksy europejskie typu Blueberry, Corto Maltese, komiksy Hermanna, czy Bilala. W dodatku Mike MacMahon, który zrobił na mnie mega wrażenie w Slaine: Świt wojownika, tutaj dopiero zaczynał i jego pierwsze prace w porównaniu z wspomnianym Świtem wojownika, wypadają niemal jak porównanie Żbików Rosińskiego, z najlepszymi Thorgalam - na szczęście Mike szybko się wyrobił, a kiedy pod koniec dołączył do niego wczesny Bolland, to już w ogóle była bajka. No i fabularnie Dredd też fajnie się rozkręcił - zwłaszcza ten spod pióra Wagnera. Do tego kapitalna postać robota Waltera - nie chcę wiedzieć co się później z nim stało, że w późniejszych Kompletnych Aktach, które u nas się ukazały, nie ma po nim śladu, ale póki jest, dostarcza mnóstwo poczucia humoru do tej ponurej wizji przyszłości. A że z Dreddem pasują do siebie, jak pięść do nosa, to już inna sprawa.
W skrócie, gdy zaczynałem, zapowiadała się długa i ciężka lektura - długa była rzeczywiście, ale po skończeniu, zastanawiam się czy nie sięgnąć od razu po Kompletne Akta 2.