Przeczytałem w końcu wydanie od Screamu. To nie było moje pierwsze spotkanie z Rozbitkami czasu: ze trzydzieści lat temu czytałem pierwszy tom wydany przez Komiks, ale nic z niego nie pamiętałem. Więc w sumie lektura na świeżo.
Pod względem grafiki rewelacja. Klasyka, która się nie zestarzała i którą ogląda się z przyjemnością. Polski czytelnik ma dodatkowo poczucie, że zna te opowieści, nawet jeśli ich nie czytał (wpływ Gillona na Polcha jest - co było tu wielokrotnie powtarzane - nie do przecenienia).
Scenariusz to taka klasyczna SF, w sumie ramotka, ale jeśli ktoś lubi klimaty przygód, w których lata się na księżyce Saturna ze spluwą atomową u pasa, a tam już czekają groźni tubylcy... to się nie zawiedzie. Ja lubię. To jest w prostej linii kontynuacja Flasha Gordona etc. (o tym pisze zresztą Moebius we wprowadzeniu do jednego z tomów).
Natomiast to, co boli w tym komiksie to straszliwie archaiczny sposób prowadzenia narracji. Te ściany tekstu, te redundancje... I o ile nie dziwi to w pierwszym tomie (rysowanym pierwotnie w latach '60), to w tomie piątym z drugiej połowy lat '70 już tak. Gillon publikował to w "Metal Hurlant", ale wydaje się jakby nie dostrzegł rewolucji narracyjnej, którą w tymże periodyku przeprowadzili Moebius i spółka.
Drugą część wydania zbiorczego kupię i tak, ze względu na rysunki i klimat.