Właśnie skończyłem czytać drugi i ostatni tom Jima Cutlassa. Pierwszy tom świetny, akcja gna na złamanie karku i pochłania się to niesamowicie szybko. Czysta przygoda, intryga z elementami komedii i klimatem Nowego Orleanu. Od drugiego tomu rysuje Rossi, ale ta zmiana wyszła chyba jeszcze na lepsze. Drugi tom niestety trochę mnie zawiódł, a dokładnie 3 ostatnie tomy. Pojawiają się pewne elementy nadprzyrodzone, które nie do końca pasowały mi do wcześniejszej historii, a i akcja zaczyna się powoli dłużyć. Finalne zakończenie też nie sprawiło mi tyle przyjemności - wydarzenia dzieją się jakby poza kadrami i dowiadujemy się o nich już po fakcie. Ciężko to opisać bez spojlerów... Niemniej jednak początkowo bawiłem się świetnie i jest to dla mnie jeden z lepszych komiksów tego roku.
Rossi rysuje od drugiego albumu (a nie tomu integrala, nie wiem, czy to miałeś na myśli), jak dla mnie bardzo fajnie rysuje, ale -jak to mówią, wyżej swej pupy nie podskoczy- choćby nie wiem jak się starał, Girowi nie dorówna, to jak porównanie bardzo sprawnego rzemieślnika do genialnego artysty (który też czasami miewał gorsze chwile).
Jeśli zaś idzie o warstwę fabularną, bo to chyba jednak ona sprawiła, że coś Ci tu zgrzyta, to właśnie Gir jest za to odpowiedzialny. Na początku mamy niemal klasycznego blueberrowego Charliera, który w momencie przejęcia scenariusza przez Gira, czyni akcję bardzo nieprzewidywalną, ma się niemal wrażenie, że Giraud stosuje tu rozwiązania z moebowych szorciaków (przykładów nie podam, bo pierwszy tom czytałem kilka miesięcy temu). Nie wiem jak komu, ale mi bardzo podchodzi to cutlassowe pomieszanie stylu Charliera i Girauda - powstał komiks, który m.in. dzięki przemieszaniu ich styli, dał nam produkt stojący o oczko wyżej, niż gdyby pisał go jedynie scenarzysta.
[nie znam jeszcze drugiego tomu, przejrzałem go jedynie kilka razy, więc mogę jedynie "wyczuć", że tam już tracimy efekt wow, wynikający wprost z tej synergii, a dostajemy mały "odjazd" w kierunku moebowym]