Okrągły post toteż niech ma jakąkolwiek wartość.
Uwaga - będą spoilery, ale wydaje mi się, że nie te z gatunku wypalających oczy.
Niemniej jednak.
Po ewidentnym zawodzie jakim okazał się być "Kompleks Mesjasza" z duszą na ramieniu podszedłem do kolejnych dwóch "kamieni milowych" czyli "Wojna o Mesjasza" i "Powtórne przyjście".
Jeżeli chodzi o ten pierwszy to generalnie nie ma o czym pisać. Kontynuacja Kompleksu czyli pogoni za króliczkiem ciąg dalszy. Na plus można zaliczyć mniejszy chaos fabularny i... no dobra. Mniejszy chaos fabularny.
In minus fabuła jako taka, jak i warstwa wizualna. Po całości.
Fabularnie to jest w zasadzie taka zabawa w berka, która jednak bardziej pasuje do tytułów komediowych ("Benny Hill" czy "Gotham Girls" robią to zdecydowanie lepiej). Ok. Jestem trochę złośliwy. Ale nie jakoś bardzo.
Dość wspomnieć, że jest dobry, jest zły i pojawia się nawet brzydki (w sumie nie bardzo wiem po co, bo jako
comic relief raczej się nie sprawdza) i znowu mamy do czynienia z kolejnym kolesiem, który kiedyś chyba nie żył. W zasadzie to jest jeden z tych tytułów w ramach których wąż dławi się własnym ogonem.
W gruncie rzeczy po upływie tych kilku dni od zakończenia lektury należy sobie komiks przekartkować żeby przypomnieć sobie co i jak. Takie to przygody i emocje ów tom oferuje. No, chyba że przez "emocje" rozumiemy fakt obcowania z i "emocjonowania się inaczej" komputerowymi "ilustracjami". To wtedy to tak.
I o ile z grubsza wiem o czym to wszystko było o tyle nawet nie pamiętam jak się skończyło. Jak na razie po lekturze dwóch tomów z tej żółtej kolekcji dwukrotnie przyszło odkładać je z uczuciem zawodu.
"Zabawa w berka o Mesjasza" to w porywach 5/10. Dla komplecistów, bo nawet nie dla fanów.
W tym momencie mocno już zniechęcony podniosłem trzecią żółtą febrę, znaczy się - historię.
Na tyle okładki ponownie Yost, Kyle (tutaj takie podwójne "bleh" w kontekście poprzedniego tomu) a do tego Carey, Fraction i Wells. Czyli już na samym wejściu 40% do nieufności.
Ale.
Pierwsze co rzuca się w oczy to normalne ilustracje. Mała rzecz a cieszy czyli plus dodatni. Drugie to fakt, że Hope podrosła i nie będzie już robić za misia Koala do przytulania, którego wszyscy będą sobie wyrywać. Też plus.
A później okazało się, że coś drgnęło także fabularnie i w "Second Coming" (dochodzę do wniosku, że ten tytuł w oryginale brzmi mi lepiej) dostajemy akcję w postaci m.in. kina drogi, które samo w sobie nie jest niczym odkrywczym, ale po poprzednich dwóch częściach "Hope Trylogy" już to jest miłą odmianą, bo oto wreszcie dzieje się coś co ma ręce, nogi i w ogóle dokądś zmierza. Co prawda pojawia się lekki wzrost na wykresie frustracji gdy się okazuje, że ponownie walczymy z dawno pochowanymi (zdaje mi się) złolami (wąż dławiący się własnym tyłkiem i te sprawy), ale przynajmniej akcja wreszcie ruszyła naprzód i jeżeli zapomnieć, że o tych kolesiach czytało się 30 lat temu to mamy progres.
Niestety rysowników jak i scenarzystów kilku toteż poziom fluktuuje, ale za to jest Emma czyli jest impreza. I pojawia się wreszcie ktoś kto ma plan. Znany i sprawdzony, ale to wreszcie jest coś co zaczyna się na "p", kończy na "n" i ma pełne cztery litery.
Znaczy się - jest w miarę ok.
Nie chcąc zdradzać zbyt wiele z tych jakże soczystych szczegółów można napisać tyle, że przy całej wtórności tego trzeciego tomu przynajmniej coś się tam dzieje, tzn. mutanci muszą się zebrać w sobie, wykoncypować kolejną genialną improwizację od której zależą losy gatunku i wspiąć się na najwyższe rejestry bohaterszczyzny żeby czytelnik nie zdążył pomyśleć, że oto serwuje mu się tego samego odgrzewanego hamburgera. Tylko tym razem z bardziej świeżymi dodatkami.
W efekcie przy wszystkich bólach i niedomaganiach ostatniej części dałbym tutaj 6/10. Niby nadal zwykły przeciętniak, ale po pierwszych dwóch i rak ryba.
W każdym razie.
Po zakończeniu przygody (skądinąd przez małe "p") z żółtymi tomami przyszło mi przyznać się do jednego pewnie cokolwiek złośliwego, ale za to w pełni samodzielnego wniosku: otóż po dogłębnym zastanowieniu coraz bardziej szanuję i jestem szczerze zobowiązany Wandzie za jej rzucone mimochodem i jakże nonszalanckie stwierdzenie pt. "No more mutants".
To jednak była w miarę niespodziewana wersja chwytu pt. "powrót do punktu wyjścia po raz n-ty". Zwłaszcza, że zaoferowała bardzo elitarystyczne podejście - no more "Égalité"!

Postawienie dzieci atomu przed perspektywą wyginięcia gatunku wydaje się być o wiele ciekawszym, bo bardziej dramatycznym (khe, khe - wszyscy głęboko wierzymy i jesteśmy święcie przekonani, że to jest jeden z tych twistów, których nikt nigdy nie odkręca - to jest taki mutanci wujek Ben na miarę naszych możliwości

) rozwiązaniem niż promowanie ich na siłę jako kolejnego i to takiego absolutnie nieodwracalnego kroku w ewolucyjnym długim marszu z wszystkimi konsekwencjami w postaci randomowych gości z głupimi mocami, których los zupełnie nas nie obchodzi. Przynajmniej wciąż posiadająca swoje X-zdolności elita (której odbieranie ich - czyt. mocy - generalnie nie jest rekomendowane przez księgowych) znowu ma o co walczyć. A w każdym razie do tego nieuniknionego momentu w którym wszystko zostanie ponownie odkręcone. Bo przecież wujek zmartwychwstanie i wszystko zostanie po staremu, prawda?

I tutaj przechodzimy już do powtórki z WKKM. "Rozłam" nadal wydaje mi się być lekko naiwny. Tzn. i owszem. Taka akcja mogła mieć miejsce, Logan spokojnie mógłby się pożreć (znowu) z Summersem i mogliby sobie zrobić przerwę jak ci nie przymierzając Ross i Rachel, ale ponownie odnoszę takie wrażenie, że to było tak jakby na siłę. Tzn. mogli się poprztykać, ale rozchodzić się w dwie świata strony już nie musieli.
No ale dobra. Doszło do "Schism" i mamy dwie konkurujące grupy. W końcu żeby życie miało smaczek to raz rozłam i raz konflikt. Nawet jeżeli się nie rymuje to o to w tym wszystkim chodzi - o złudzenie postępu poprzez ruch okrężny.
Po czym WKKM przeskakuje do "AvX" i dostajemy kolejny odgrzewany fast food, ale w tym wypadku podany w całkiem strawny sposób. Tzn. niby to samo, ale nie to samo. I teraz dopiero, po tych nieszczęsnych punktach zwrotnych, wiadomo o co cała ta afera wokół Nadziei, dlaczego ruda Ciri ma takie a nie inne znaczenie i co oznacza zakończenie. Odgrzewane, ale całkiem smaczne, a Emma w wersji Phoenix...

no chciałbym ją zobaczyć szalejącą po galaktyce w kozakach Jean, bo jak nie lubię "The Last Stand" tak Famke wyglądała tam nieźle i ta ilustracja wydaje mi się być takim mrugnięciem oka. W każdym razie czuć tę drapieżność bijącą od
un-limited pooooooweeeeeeeeeeerrrrrrr!!!No i na koniec guess what: ponownie mamy młodego rudzielca ujarzmiającego kosmicznego, ognistego... ekhem... ptaka...

Tyle musi się zmienić żeby nic się nie zmieniło.

Generalnie po tych powtórkach od "New X-Men" liczonych odczuwam cokolwiek irytujący ból części wiadomych z uwagi na fakt, że nie ma się innego wyjścia jak tylko obcować z tą telenowelą w sposób absolutnie pokawałkowany, skacząc raz to w przód, raz w tył i będąc zmuszonym do klecenia w jakąkolwiek sensowną całość pojedynczych fragmentów rozpirzonej na wszystkie strony układanki. Gdy pomyśleć o tym w ten sposób to zabawa puzzlami 1k elementów gdy się ich posiada pewnie poniżej 100 sztuk to momentami naprawdę frustrujące doświadczenie. Widać śledzenie przygód mutantów wymaga jakiegoś pierwiastka wewnętrznego masochisty (co skądinąd nie jest zbyt przyjemną autodiagnozą

).
I tak się jeszcze przez chwilę zastanawiałem czy karmiąc wiecznie głodnego komplecistę otworzyć jeszcze raz mutantów Bendisa, ale chyba jednak od razu Soule i już prosto do Hickman`a.
Jednego jestem pewien - okres 2008-2018 to jak dla mnie na chwilę obecną stracona dekada jeżeli chodzi o "Xtra ludzi". Będzie miło jeżeli A.D. 2019 i Jonathan H. okażą się być nowym otwarciem i początkiem czegoś wartego uwagi.
Bo jednak wewnętrzny masochista, znaczy się fan, powtarza sobie bezwiednie:
"I want to believe."
Głupie, nie?
P.S. Czytało się to wszystko lekko chaotycznie? Trudno. Tak miało być. Tak właśnie czuję się po tym co tu dużo pisać słabym koncepcyjnie okresie. Traktujcie to jako swoisty post empatyczny.
