Jeśli chcecie przeczytać komiksowy blockbuster z prawdziwego zdarzenia to w (mojej prywatnej) Złotej Erze Marvela macie trzy takie projekty "Ultimates" vol. 1 i 2 (Mark Millar/Bryan Hitch) i trylogię "Ultimate Galactus". I o tym trzecim projekcie słów kilka.
Więcej na temat pewnych aspektów dotyczących Warrena Ellisa w wątku o nim. Teraz - do brzegu. Marvelowski imprint Ultimate był w zamyśle Billa Jemasa (ówczesnego "szefa" Marvela) pomysłem na przyciągnięcie do komiksów wydawnictwa ludzi dotąd je omijających ze względu na rozbudowaną, skomplikowaną i czasami wykrzaczoną chronologię. Miało być od zera i dla współczesnego czytelnika, a nie dla grubawych, pryszczatych 40-letnich nerdów pomieszkujących w piwnicach rodziców. Pomysł prosty i genialny zarazem. Po sukcesie "ostatecznych" wersji Spidey'a, Avengers, X-Men i FF przyszła pora na pokazanie jednej z największych (dosłownie i w przenośni) marvelowskich postaci.
Zadanie powierzono Markowi Millarowi, ale ten, ze względu na poważną chorobę, zrezygnował z zadania. Projekt przejął inny wyspiarz czyli Warren Ellis, który początkowo przygotować miał coś w postaci prologu do nadejścia Galactusa. Tak powstał jeden z najbardziej ambitnych komiksów w linii "Ultimate".
"Ultimate Nightmare" (5 zeszytów). Przekaz telewizyjny i sieciowy, który trafia na ekrany na całym świecie przyczynia się masowych samobójstw. Przekaz zawiera obrazy śmierci i zniszczenia [a nie zapis reality show z tiktoka "Myślałam, że krowa to taka kuzynka konia" (to cytat)
], które powodują ogólne zwątpienie po co dalej "pchać ten syf" jak rapowało B.O.K.
Przerażająca sytuacja budzi natychmiastowe zainteresowanie Nicka Fury (w tej roli Samuel L. Jackson) oraz Charlesa Xaviera. Obaj panowie wysyłają do źródła przekazu (Tunguska) swoich umyślnych: Nicky - Captaina America, Black Widow i Falcona, Charlie - Jean Grey, Wolverine'a i Colossusa. Obie ekipy - działające niezależnie - spotkają się na syberyjskiej ziemi, gdzie zetkną się z przerażającą tajemnicą sięgającą korzeniami rzekomego upadku meteorytu z 1908 roku. Kogo tam spotkają i co znajdą - nie zdradzam. Nadciąga Zjadacz Światów - Gah Lak Tus. Taki Mały Głód do sześcianu.
Na ołówku mistrz Trevor Hairsine, wspomagany przez Steve'a Eptinga, plus kilku inkerów.
"Ultimate Secret" (4 zeszyty). W tajnej bazie S.H.I.E.D. w Nowym Meksyku, gdzie pracuje się nad podróżami w kosmosie, dochodzi do ataku przeprowadzonego przez obcą, pozaziemską rasę Kree. Udaremnia go niejaki Captain Mahr Vehl, który okazuje się rodowitym Kree. Dlaczego pokrzyżował plany swoich pobratymców? Czego boją się Kree i co chcieli osiągnąć przeprowadzając atak? I jak to wszystko łączy się ze Zjadaczem Światów? Fury wzywa na pomoc Fantastic Four i Ultimates, bo Mahr Vehl twierdzi, że Kree znów zaatakują. Na ołówku Steve McNiven i Tom Raney. Dobrzy (zwłaszcza ten pierwszy), jasne, ale to jednak nie Hairsine. Szkoda. Inkerów znów kilku.
"Ultimate Extinction" (5 zeszytów). Na Ziemię przybył herold Gah Lak Tusa. Ten srebrny na surfingowej desce. W podkładzie nie leci Beach Boys, jest źle. Fury zbiera ekipę skąd może - FF, X-Men, Ultimates, a na poziomie ulicznym (bo i tu rozgrywa się wojna) nawet "ostateczna" Misty Knight. W wersji Ellisa, Gah Lak Tus nie jest przysadzistym facetem, w niebiesko-purpurowym kostiumie. Jest dużo bardziej przerażający. Na ołówku i tuszu Brendon Peterson. Poprawnie, bez uniesień.
Jak to u Ellisa jest bezkompromisowo, nawet jak na marvelowską licencję. Fajnie dekompresyjnie poprowadzona fabuła (Warren jest w tym mistrzem), filmowa narracja, i - jak zwykle u Anglika - odjechane pomysły oparte na świeżych naukowych koncepcjach. Takie bardziej SCIENCE fiction, ale podane w fajnym superbohaterskim sosie. Zgrzytał mi tylko tekst Fury'ego o Bogu, ale czego się spodziewać po takim amoralnym typku jak Warren.
Całą trylogię charakteryzuje też druga wada ellisowego pisarstwa czyli faszystowskie/komunistyczne podejście, że liczy się ludzkość (dla totalitarnych - naród/klasa) jako taka, a nie indywidualny człowiek. Bezlitosne. Takie podejście przebija w pisarstwie Anglika i w mniejszym stopniu odczuwalne (ale jednak) jest też w "Ultimate Galactus". Ellis może się odnajdzie w Nowym Wspaniałym Świecie.
Szkoda, że całości nie narysowali na przykład panowie: Trevor Hairsine, Stuart Immonen i Olivier Coipel. Jednolita szata graficzna każdej z części, i to w wykonaniu takich mistrzów podbiłaby wartość projektu.
BTW Ultimate Nerds były z lekka niezadowolone "ostateczną" wersją Galactusa, więc Marvel kończąc - przed dekadą - całą linię "Ultimate Comics" zanihilował ją właśnie tradycyjnym "rogaczem". Wyszło dużo, dużo gorzej niż u Ellisa.
Tak czy siak, ciekawe co z tą postacią zrobi Antonio Banderas.