Weźmijże dwie szczypty frankocastla, trzy krople constantina takoż, przypraw lekko brithumorem, polej obficie gore-clive-barkerem i zamieszaj porządnie. Co wyjdzie?
Przypadki dziwne sierżanta majora Williama Gravela.
W zamierzchłych czasach Warren Ellis nie tylko rozsyłał swoim licznym online'owym goth-niewiastom zdjęcia warrenka i namawiał je do nieskromnych czynności przed kamerką, ale przede wszystkim pisywał scenariusze komiksowe. I to przeważnie dobre. Współpracował z największymi wydawnictwami w biznesie, jego opowieści rysowali zarówno pierwszo-, jak i trzecioligowcy. Był tak ceniony, że Brian M. Bendis wprowadził go w epizodzie "as himself" do wybitnej serii "Powers". Oprócz pracy na licencjach Marvela i DC, Ellis tworzył dużo projektów autorskich, bo trza przyznać, że głowę miał pełną pomysłów i lubił twórczą swobodę, której nie oferowali mejdżersi.
Jakbym zapodawał pitcha execom z Hollywood to napisałbym tak: "Constantine i Wick w jednym kontra źli ludzie i jeszcze gorsze potwory nie z tego świata".
William Gravel to były żołnierz SAS, czyli jednostki wojskowej złożonej (wg wielu) z najtwardszych wojaków na świecie. Wyspecjalizowany w tzw. black-ops (misjach nielegalnych, ale usankcjonowanych przez rząd) jest mistrzem w redukowaniu śladu węglowego tych i owych. To nie jedyna "zaleta" Gravela - otóż jest również magiem, który wykorzystuje paranormalne zdolności do walki. A że zasadniczo zakończył służbę dla (wówczas) Królowej, obecnie za jego nieocenione umiejętności płacą najczęściej majętni przestępcy, zawsze w potrzebie. A i Gravel'owi ciągle brakuje pieniędzy.
W 1999 r. pojawiła się pierwsza czarno-biała miniseria "Strange Kiss", która spotkała się z tak dobrym przyjęciem, że szybko doczekała się kontynuacji w postaci kolejnych mini: "Stranger Kisses", "Strange Killings", "Strange Killings: Body Orchard", "Strange Killings: Strong Medicine" i "Strange Killings: Necromancer" (zebranych potem w tomiszczu "Gravel: Never a dull day"). Rosnąca popularność przyczyniła się do odpalenia przez wydawnictwo Avatar Press serii "Gravel", tym razem w kolorze.
To nie jest wysublimowany horror w klimacie wiktoriańskich opowieści o duchach. W zasadzie non-stop akcja wyrwana z akcyjniaków z Hong Kongu i pełno przeróżnych obrzydliwości: gady, ofiary z ludzi, dekapitacje, afrykańskie rytuały, rozprucia, zombie, gady, voo-doo, zapłony, gady, nekromancja, okultyzm na petardzie i nawiązania do Lovecrafta. A, i gady.
Trochę łagodniej jest w głównej serii, gdzie więcej jest odwołań do angielskiej mitologii, więcej magicznej atmosfery, ale i tam trup ściele się gęsto i to na przeróżne dziwaczne sposoby. Generalnie opowieści o "wojskowym magu" pełne są naprawdę odjechanych pomysłów i dość nieoczekiwanych rozwiązań fabularnych (i graficznych), które udowadniają, że brytyjski scenarzysta miał/ma naprawdę bogatą wyobraźnię. Nie tylko jeśli chodzi o dziewczyny. A to ładnie przekłada się na karty komiksu. Wyobraźnia, oczywiście, nie dziewczyny.
Czy Gravela da się polubić? Niespecjalnie. To jedyna z dwóch wad pisarstwa Ellisa, że tworzy on (oczywiście, w projektach autorskich) przeważnie postaci zaburzone, o mocno popsutym kompasie moralnym. Choć i one ostatecznie robią dobrą robotę i zabijają tych duuużo gorszych od siebie. Ile w tych "bohaterach" samego ich twórcy? Kto wie, kto wie. Niemniej czyta się to dobrze, co może rzucać cień także na odbiorcę.
Miniserie (i część głównej serii) narysowane zostały przez Mike'a Wolfera (który potem został współautorem scenariuszy) i Raulo Caceresa. Z Wolferem jest ten problem, że jest słabym rysownikiem. Widać, że się stara, ale i tak wychodzi jak zwykle. Wypadało lepiej, gdy serię przejął na kilka zeszytów Oscar Jimenez. Na pewno to nie Rosiński, czy choćby Clay Mann, ale i tak wyglądało zacnie.
Dziwne, że żaden z polskich wydawców nie zainteresował się tym projektem Ellisa. Zresztą, jak i innymi tego twórcy. Jak na jego obszerną bibliografię rodzimy czytelnik dostał - póki co - niewiele. Czyżby klątwa zawiedzionych gotek, podrywanych każda z osobna jako "ta-jedyna-cud-dziewczyna" przez grubawego łysego pająka w cyfrowej sieci, zadziałała też na polskim rynku komiksowym? Mógłbym napisać, że w sumie żałuję. A Warren pewnie by dodał: "Me too".