Scenarzyści komiksowi za bardzo wzięli sobie do serca słowa "Jeśli nie umrzesz jako bohater, to żyjesz na tyle długo aby stać się łotrem". Zamiast historii o tym jak superbohater naprawił politykę, Vaughn dał nam to jak polityka zniszczyła superbohatera, który odwrócił się od przyjaciół, którzy wspierali go na początku. A potem poszedł do swoich przeciwników i się do nich przyłączył.
Nie podobało mi się, że dużo czasu dostaliśmy na jakieś popierdułki a jednocześnie ciekawe wydarzenia nie były rozpisane, albo działy się poza kadrem. Motyw pozawymiarowej inwazji rozwijał się dopiero na samym końcu, fragmentarycznie i zostawił nas z suspensem, jak w jakiejś "Strefie Zmroku", gdzie nie ma happy endu. Kurczę. Był kiedyś taki serial "Sliders", gdzie wrogowie "naszej" Ziemi mieli kilka sezonów, żeby zbierać się na inwazję. A tutaj załatwiono to po łebkach. No i to że Hundred nie mógł wygrać wyborów prezydenckich ale magicznie udało mu się zostać wiceprezydentem. Też nie pokazano jak i dlaczego to zrobił.
No i nie podobały mi się dwie linie czasowe lecące jednocześnie, zamiast tradycyjnych dwóch części - superbohatera a potem polityka, który okazjonalnie wkłada kostium.