
"Venom" Daniela Waya, czyli run, który w 2005 roku zaczęła u nas wydawać Mandragora, by przed swoim upadkiem zdążyć dobić do zeszytu #8 i zostawić nas w połowie drugiej historii - całość natomiast składa się z 18 numerów pogrupowanych w cztery story-arci. Ostatnio dopadło mnie mocniejsze przeziębienie i akurat miałem trochę czasu siedząc w domu, wpadł mi więc do głowy pomysł powrócenia do tej serii, co zresztą ostatnio już przeszło mi przez myśl przy okazji zapowiedzi nowej kolekcji Carrefoura, która w wersji francuskiej zawierała dwie pierwsze części tego runu. Nie ukrywam, że w dzieciństwie darzyłem tego "Venoma" sporą sympatią (a zwłaszcza pierwsze 5 zeszytów) i do teraz miło wspominam ówczesną lekturę, poza faktem, że nigdy nie doczekałem się zakończenia. A jako, że dzisiaj wszystko mamy na wyciągnięcie ręki, w końcu przysiadłem i zaznajomiłem się z całością, co zajęło mi stosunkowo niewiele czasu, bo cały run przeczytałem w zaledwie 2 dni.
Aczkolwiek nie jest to kwestia tego, że historia jest tak niesamowicie poprowadzona, że przez kolejne strony się płynie, a lektura tak wciąga, że nie można się od niej oderwać, bo mamy tu raczej do czynienia ze scenariuszem niskich lotów. Natomiast całość jest na tyle wypchana akcją, niewielką ilością dialogów i mało wymagającą fabułą, że przez kolejne zeszyty faktycznie przechodzi się w kilka minut. Pierwsze pięć składa się na historię "Shiver" (u nas znaną jako "Dreszcz"), którą jako jedyną dostaliśmy po polsku w całości i która stanowi absolutny top tej serii i na dobrą sprawę jedyną jej część, którą warto się zainteresować. Fabularnie mamy tu do czynienia z dość oszczędną historią grozy, której wyraźną inspiracją był film "The Thing". Akcja osadzona jest w kanadyjskiej bazie badawczej ulokowanej w okolicach bieguna północnego i jak nie trudno się domyślić Venom przejmuje tutaj rolę, którą w filmie Carpentera pełniła tytułowa istota z kosmosu. W dużej mierze jest to zrzynka, ale trzeba przyznać, że całość trzyma solidny poziom, unika większych głupot, Venom pasuje do tej stylistyki idealnie, a całość nazwałbym nawet dosyć klimatyczną i tajemniczą. Ostatni odcinek kończy się co prawda cliffhangerem, który pozostawia z zaciekawieniem i chęcią poznania dalszego rozwoju wydarzeń, jednak według mnie "Shiver" można spokojnie potraktować jako samodzielną fabułę - w końcu mało to horrorów zostawia nas z otwartym zakończeniem? Za ilustracje odpowiada tu Francisco Herrera, autor o ile w ogóle znany, to raczej tylko z tej serii, którego kreska jest nietypowa i w komentarzach znalazłem wiele niezadowolonych głosów. Rysunki są co prawda trochę kreskówkowe, a postacie mają specyficzny wygląd, jednak według mnie wraz z fajnym kolorowaniem całość przypadła mi do gustu, prezentuje się dobrze i klimatycznie oraz sprawdza się w konwencji historii grozy. Od strony graficznej dodatkową atrakcją są też rewelacyjne okładki Sama Kietha.
Akcja znajduje swój ciąg dalszy w historii "Run" (w Mandragorze "Pościg") i tu już zaczyna się równia pochyła. O ile początek wydaje się być jeszcze całkiem obiecujący, tak im dalej, tym coraz więcej przesady i różnej maści głupot. Fabuła z dosyć jednak stonowanej zaczyna się robić coraz bardziej rozdmuchana i wplata się w nią coraz więcej postaci ze świata Marvela - dosyć istotną rolę pełni Wolverine, a w dialogach pojawia się sugestia, że w sprawę zamieszany jest Reed Richards. Zmiana konwencji jest dosyć widoczna i już za dzieciaka niezbyt mi się podobało, że od tego momentu to już czyste superhero i sporo wątków SF, na czele z jakimiś najemniczkami w cybernetycznych skafandrach, klonami, wielkimi statkami powietrznymi, itd. Odtąd jest to już czysta historia akcji, w której dużo się dzieje i jest sporo nawalanki. Czyta się to szybko, ale na pewno nie jest to taki rozwój wydarzeń, na jaki liczyłem, bo zamiast fajnego klimatu czy ciekawego rozwoju fabuły dostajemy tylko ciągłą akcję, chociaż muszę przyznać, że na tym etapie dalej czyta się to nieźle i nawet fajnie było po latach dokończyć i tę część. Na plus muszę też wymienić grafikę. "Run" ilustruje Paco Medina, którego kreska kiedyś kompletnie mi nie podeszła i wtedy żałowałem, że pożegnaliśmy się z Herrerą (który swoją drogą jeszcze wraca - aczkolwiek nie było na co czekać), tymczasem teraz jego rysunki naprawdę mi się spodobały i odebrałem je dużo lepiej niż pamiętałem.
Następne 3 zeszyty składają się na historię "Patterns", w której wracamy do przeszłości i poznajemy wydarzenia, które doprowadziły do tego, co działo się w "Shivers". Poziom natomiast kolejny raz spada - fabuła jest naciągana, wątków dochodzi coraz więcej i coraz bardziej zdaje się czuć, że prowadzą one donikąd. Akcja kończy się klamrą łączącą się z początkiem runu, jednak po zakończeniu lektury nie czuje się satysfakcji, a całość bardziej sprawia wrażenie jakiegoś prequela dopisanego po latach niż przemyślanej od początku całości. Nic ta opowieść nie wniosła do tego, co już widzieliśmy, a część tajemnic, które wcześniej dodawały uroku, wcale nie musiała być wyjaśniana. W tej historii do rysowania wraca Herrera, jednak od strony graficznej jest dużo słabiej niż w "Shivers". Rysunki są dużo mniej dokładne, kreska uproszczona, kadry puste, a postacie wyglądają paskudnie.
Przygodę Waya z Venomen kończy 5-częściowy "Twist", który zgodnie z tytułem stara się zaskakiwać czytelnika na każdym kroku, jednak na tym etapie scenarzysta już kompletnie odlatuje i chyba sam zaczyna gubić się w swojej historii. Bo czego tu nie ma - zagrożenie dla całej ludzkości, obce cywilizacje, tajne organizacje rządzące światem, spiski sięgające czasów biblijnych, zbuntowane klony... A do tego koktajlu wyjętego chyba ze stron o spiskowych teoriach scenarzysta dorzuca jeszcze Spider-Mana, FF, Nicka Fury'ego i oryginalnego Venoma, bo jak się okazuje ten, którego widzieliśmy do tej pory był tylko jego klonem (mamy też ich pojedynek i zdaje się, że romans?). Całość kończy się tak, że chyba dużo w uniwersum Marvela powinno się zmienić, ale jak nietrudno się domyślić nikt do tych wątków nie wrócił i wszystko zamieciono pod dywan, przez co cała seria wydaje się być jeszcze bardziej bezcelowa i do niczego nie prowadzić - chciałem po latach poznać zakończenie, a jak się okazuje de facto takie nie istnieje. Grafiki ponownie wyglądają słabo i w sumie nawet nie chce mi się więcej mówić na ich temat - bliźniaczy poziom do Herrery w "Patterns", tyle że tym razem spod ręki Skottiego Younga.
Wszystko to sprawia, że poza pewną wiedzą cała ta lektura niczego dla mnie nie wniosła, a spadający z historii na historię poziom powoduje, że tak naprawdę i tak dostaliśmy po polsku najlepsze, co miała do zaoferowania ta seria. O ile "Shiver" (i może jeszcze "Run") mógłbym z sentymentu postawić na półce, tak reszta w mojej opinii jest kompletnie nie warta uwagi i generalnie pierwsza część miała w Polsce więcej szczęścia będąc wydaną osobno, bo pozostawiła czytelnika z pewną aurą tajemniczości, podczas gdy w zanadrzu czekało tylko rozczarowanie.