
Zdaje się, że przygody Franka w wersji Marvel Knights nie porwały jakiegoś tłumu czytelników, bo z tego, co widzę dwa ostatnie tomy nie wzbudziły praktycznie żadnej reakcji i odzew na forum jest bliski zeru, podczas gdy przy linii Max była jednak dyskusja praktycznie za każdym razem. Sam też dosyć długo nie mogłem zabrać się za drugi zbiorczy MK. Kupiłem w okolicach premiery, przejrzałem i jakoś nie nabrałem ochoty, żeby zagłębić się w kolejne zeszyty - być może z powodu tego, że o ile "Welcome Back, Frank" było bardzo fajne, tak początek serii z 2001 zaprezentowany w poprzednim tomie był dla mnie rozczarowujący, a kilka fragmentów, na które natknąłem się przy przekartkowaniu tego tomu, również nie nastawiło mnie optymistycznie na dalszą lekturę. Ale jako że ostatnio ponownie zabrałem się za Punishera w wersji serialowej, nabrałem też ochoty na powrót do komiksów, więc drugie Marvel Knights w końcu trafiło na swoją kolej. I jak się okazuje nie jest tak źle, ale mam sporo uwag.
Wydanie jest całkiem obszerne, bo zawiera 16 zeszytów regularnej serii (z pominięciem tych, których nie pisał Ennis - choć mamy wyjątek w postaci zeszytu napisanego przez Steve'a Dillona) oraz krótką historię z "Marvel Knights Double Shot" #1. Z czego największą część, bo aż 10 zeszytów, zilustrował Dillon. Co według mnie jest zresztą na plus, bo lubię tego rysownika, a historie, które mu przypadły oceniam najwyżej. Ponownie daje o sobie znać, że wersja z Marvel Knights znacząco różni się od tego, co później zaprezentowano w Max - to Punisher bardziej na wesoło, z większą ilością absurdu i osadzony w głównym uniwersum Marvela, więc dostaje się też superbohaterom, z których scenarzysta ma okazję się ponaśmiewać. Według mnie nie zawsze ta konwencja działa i nie jest to moja ulubiona interpretacja Franka Castle'a, ale muszę przyznać, że właśnie zeszyty z Dillonem pozytywnie się wyróżniają. W tych historiach humor i powaga wydają mi się najlepiej zbalansowane (np. bardzo fajna 2-częściowa historia rozgrywająca się w Ameryce Południowej czy 1-zeszytowe "Of Mice and Men" i "Squid"), a część z nich prezentuje styl bliższy późniejszemu Max i skupia się stricte na poważniejszej tematyce - "Do Not Fall in New York City", "'Nuff Said", "Downtown" czy "Brotherhood". Ta ostatnia, składająca się z trzech zeszytów fabuła, to chyba najjaśniejszy punkt tego zbioru. Właśnie takie historie z Frankiem lubię - opowiedziane z ciekawej perspektywy, niejednoznaczne moralnie, a przy tym zahaczające o cięższe i trudniejsze tematy.
I szczerze na tym ten tom mógłby się skończyć i myślę, że wtedy wystawiłbym zarówno jemu, jak i całej serii lepszą ocenę, bo wszystko, co nie wyszło spod ołówka Steve'a Dillona jest według mnie słabe. Resztę zbioru stanowią po 3 zeszyty narysowane przez Daricka Robertsona i Toma Mandrake'a. Do Robertsona generalnie nic nie mam, ale w tym przypadku jego rysunki średnio mi się podobały, podobne odczucia mam też w stosunku do drugiego pana. Natomiast tym, co najbardziej wkurzało mnie w tych odcinkach, jest nagromadzenie bzdurnych pomysłów Ennisa - mafia karzełków, debilny Wolverine, nieprzekonujący mnie pomysł z reporterem czy głupawy villain z 3-częściowej historii "Hidden" kończącej ten tom (szkoda, że jedyna dłuższa historia obok fajnego "Brotherhood" wypada tak nijako). Uzupełnieniem zbioru jest historia "Roots" narysowana przez Joego Quesadę - taki krótki przerywnik, niby spoko, ale jakoś szczególnie mi się nie spodobał, a rysunki też wypadają niezbyt dobrze. Osobiście uważam, że usunięcie zeszytów bez udziału Dillona, choć oczywiście odbiłoby się na kompletności wydania, tak pod względem jakości tylko podniosłoby jego poziom.
Po skończeniu tego tomu pozostało we mnie sporo zastrzeżeń. Seria z 2001 roku jest dziwna - nierówna, niespójna tonalnie, różna pod względem rysunków. Daje o sobie znać też pewna epizodyczność - brakuje mi tu dłuższych fabuł, które pozwoliłyby mocniej wciągnąć się w rozwój wydarzeń. W ogólnym rozrachunku najsłabiej oceniam zeszyty, których nie narysował Dillon. Wydaje mi się, że Ennis oszczędził mu najgłupszych pomysłów (chociaż 5 zeszytów, które dostaliśmy w poprzednim tomie też do mądrych nie należało) i pozwolił skupić się na tych najlepszych momentach, które faktycznie wypadają całkiem dobrze i sprawiają, że z lektury można jednak coś wynieść - choć jako całość oceniam tę odsłonę raczej jako dół rankingu z tego, co do tej pory wydał Egmont. Wydaje mi się, że ostra selekcja wyszłaby tej serii na dobre. W kolejce pozostaje jeszcze jeden tom - sięgnąć sięgnę, ale muszę przyznać, że nie jest to dla mnie jakaś pilna lektura, a szkoda, bo do tej pory "Punisher" to była jedna z serii, której najbardziej wyczekiwałem.