Recenzja spoko, ale jak już napisałem w komentarzu pod nią - dla mnie przystępność tego albumu to max. 2/6. Nie wiem kim są te potwory z "podziemia" pod Metropolis, ten czarny dzieciak, który szukał mamy, co dokładnie planowały te stwory, czemu Lex Luthor wygląda jak bohater Planety małp (to, że ma młodsze ciało i udaje własnego syna było dopowiedziane), czemu ta Supergirl - T-1000 jest jego dziewczyną, kim był i skąd w ogóle się wziął Doomsday, no i czym jest ten projekt Cadmus, który ukradł ciało Supermana?
Pierwsze 185 stron to akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Mogłoby to być wadą tej historii powodującą znużenie, ale przy ciągle rosnącej stawce i znakomitemu pomysłowi na prezentację wizualną (coraz mniej kadrów na stronę, aż do epickich całych stron wypełnionych starcie Supermana z Doomsdayem) nie zwracałem na to uwagi i czytało mi się bardzo dobrze. Od ok. 210 strony (jestem na 332 str.) męczę to bardziej niż któregokolwiek z 10 Batmanów, bo poza kadrami z przeżywającą żałobę Lois, Marthą+Jonathanem, Jimmym Olsenem, jakimś kumplem Supermana z baru (chyba?) i bohaterami Ligi Sprawiedliwości, których znam, nie mam pojęcia o co chodzi i kogo losy śledzę. W przypadku Batmana miałem zaplecze w postaci przeczytanych wszystkich poprzedzających Knightfall Semiców (i wiele więcej), ale już Supermana czytałem tylko 7 numerów + jedno wydanie specjalne.
Póki co, o wiele lepiej sprawdzało się dla mnie wydanie WKKDC - miało stronę wstępu nakreślającą sytuację z komiksów poprzedzających Śmierć Supermana, dzięki której więcej kumałem, a potem skupiało się wyłącznie na starciu z potworem i na jego śmierci kończyło. Dodatkowo, Eaglemoss nie usuwało dymków i ramek z autorami, twórcami, czy napisami "już wkrótce" na początków rozdziałów, jak zrobił to Egmont. Na razie wyd. Egmontu wygrywa dla mnie tylko oryginalną rozkładówką na koniec zeszytu Superman #75 oraz dużą ilością materiałów dodatkowych, które jeszcze przede mną.