Spider-Man Todd McFarlane
Konkurs na najlepszy komiks roku zakończony, można się rozejść...
Kilka lat temu zapoznałem się z pierwszymi pięcioma zeszytami (Torment), nie zapomnę wizji latającego Pajęczaka otulonego sieciami, prężnie wystrzeliwanymi z nadgarstków. Ta charakterystyczna cecha przeszła do historii komiksu, trwa zapisując imię artysty. Dojrzałość oraz odmienne podejście wyprzedziło inprint MAX o lata świetlne. Bezapelacyjnie to historie obok której nie można przejść obojętnie.
Zdaję sobie sprawę iż Todd McFarlane działał w branży na innych zasadach jak pozostali, ale nie sposób tego porównywać w samych podstawach (rozbudowaniu scenariusza, skupieniu się na podstawach, wytworzeniu klimatu, zaciekawienia) do tego co od lat oferował nam Slott, czyniąc ze Spider-Mana pozbawioną duszy serię. Klasyka zjada teraźniejszość w brutalnym uścisku.
Lizard. Hobgoblin. Wendigo. Morbius. Główni antagoniści (?) otrzymują falę świeżości, nutkę pikanterii z ogródka mistycyzmu, zjawisk nadprzyrodzonych. W bardzo konsekwentnym sosie cholernie dobrze napisanej historii. Narracja jest pierwszorzędna, dzięki niej ciągle czujemy się niepewnie, wiemy iż stąpamy razem z głównym bohaterem po kostki w błocie.
Autor stara się wyzwolić Spider-Mana z jego ciągłego oddania sprawiedliwości, że wszystko idzie rozmasować, naprawić, uleczyć. Ano nie da się wszystkich uratować. To największy plus i zadanie ciosu kretyńskiej ideologii superhero, powielanej do obrzydzenia. To jawny gwałt na tych wszystkich marnych scenarzystach, którzy idą z prądem nie starając się przekraczać jakichkolwiek barier.
Dlatego niesamowicie szanuję McFarlane czy Straczyńskiego że w niezwykły sposób odmienili życie pająka, dodając mu wiele wiele więcej prawdziwości.