Wątki obyczajowe w komiksach o Spider-Manie, nawet u tak cenionych scenarzystów jak Gerry Conway czy J. Michael DeMatteis, często wpadają w pułapkę telenowelowego melodramatyzmu, który z czasem staje się męczący i przewidywalny. Skupienie na osobistych problemach Petera Parkera – wiecznych rozterkach miłosnych, kłopotach finansowych czy konfliktach z bliskimi – miało w założeniu ugruntować jego ludzką, bliską czytelnikowi naturę. I owszem, to działało w latach 70. czy 80., gdy Conway pisał ikoniczne historie jak śmierć Gwen Stacy, a DeMatteis tworzył emocjonalne arcydzieła jak „Kraven’s Last Hunt”. Ale z biegiem lat te wątki zaczęły przypominać opery mydlane: powtarzalne schematy, gdzie Peter znowu rozstaje się z MJ, znowu nie płaci rachunków, znowu zmaga się z poczuciem winy. To jak oglądanie tego samego odcinka „Mody na sukces” w kółko – brak świeżości i dynamiki. Nawet w najlepszych rękach, jak u DeMatteisa, który mistrzowsko eksploruje psychikę postaci, czy Conwaya, który nadał Spider-Manowi tragiczny rys, te historie często grzęzną w emocjonalnym przesycie, zamiast pchać fabułę do przodu. W efekcie, zamiast angażować, nudzą, bo ile razy można czytać o tym samym sercowym dramacie? Spider-Man zasługuje na coś więcej niż bycie bohaterem brazylijskiej telenoweli – potrzebuje równowagi między obyczajem a akcją, która nie utonie w przewidywalnych schematach.