Ponieważ był to jedyny wątek miłosny Spider-Mana przez ponad 60 lat istnienia, który działał.
Bo taki był wtedy prikaz kierownictwa Marvela. W MO doszliśmy prawie do 40 zeszytu AMS a Marry Jane jest ciągle tylko wspominana, jeszcze się nie ukazała. Stan Lee to chyba sobie wtedy zaplanował, że najpierw pokaże życie miłosne Petera jako szereg niespełnionych pragnień w dążeniu do szczęścia. Jednocześnie na całkowitym marginesie, w cieniu, przez masę zeszytów będzie budował nieznaną postać kobiecą, która wejdzie w odpowiednim momencie, zawładnie sercem Petera i już miłość na zawsze.

I to dziedzictwo aż do końca runu JMSa udało się utrzymywać. Wtedy ówczesne kierownictwo Marvela nagle się zorientowało, że przecież to nie może tak być, że ich główny superbohater ma żonę i dziecko i zresetowali tą relację. Gdyby nie było zapisane że Spider-Man może być szczęśliwy tylko i wyłącznie z MJ, ja spokojnie sobie wyobrażam związek z którąkolwiek inną postacią kobiecą. Z Black Cat, Deborą Withman czy nawet Jane de Wolf. Tylko trzeba to normalnie rozplanować i napisać. A nie specjalnie rzucać wszędzie kłody pod nogi.
Najbardziej lubiłem początek runu Micheline/McFarlane gdzie zaraz po ślubie Peter i MJ kochali się i rozumieli bez słowa, bez względu na przeszkody, wspierali się wzajemnie. Niestety im coraz bliżej Clone Sagi, tym bardziej scenarzyści zaczęli im rzucać kłody pod nogi. Nagle z niczego MJ się przestaje podobać i ma wyrzuty do Spider-Mana, że ten naraża swoje życie, by pomagać zwykłym ludziom. Jakby zrobiono jej lobotomię, zapomniała całą ich historię i postawiono na przemianę jej w stereotypową żonę, która wiecznie ma pretensje o wszystko. Taką Skyler z BB w świecie Marvela. I to mi się najbardziej nie podobało. Nie po to ludzie się kochają, żeby kłócić się o głupoty.