W komiksowej serii Injustice była pokazana fajna scena. Wonder Woman podleciała na jakąś republikę i obaliła rządzącego nią dyktatora. I oddała złoli pod osąd ludzi, po czym odleciała. W sumie podobna scena była w pierwszym filmie z Iron Manem, gdzie Tony Stark rozprawił się z terrorystami i zostawił ich do osądzenia miejscowym, po czym odleciał.
Co widzimy za wspólny mianownik, to pomoc oraz brak większej ingerencji. Superbohaterowie nie mają zapędów politycznych, dyktatorskich. Nie mieszają się w rządzenie. Oni po prostu pomagają, a resztę zostawiają do zrobienia ludziom. Nie budują mieszkań, nie kopią kanałów, bo nie taka ich rola. Po prostu walczą ze złem.
Wciąż w głowie mi świta pytanie. Czy gdyby superbohaterowie zaistnieli w naszych czasach, to wzięli by się za Putina, Kima z Korei Pn. i Łukaszenkę? Czy to nie zbyt wielka ingerencja w politykę? Gdzie jest granica? Ot mam supermoce i nagle lecę sobie do Korei, obalam wielkiego przywódce, sprawiam że globalizacja chłonie państwo, a ludzie zachwyceni tym przepychem, tą amerykanizacją pożerają ze smakiem Big Maki i kochają swojego wybawcę. Azjatki pchają mi się z wdzięczności do łóżka, a ja staję się jakimś... Bogiem.