Moore interpretujący Lovecrafta brzmi świetnie, niestety tylko brzmi.
Courtyard był całkiem niezłą wariacją w założeniach, niestety ostatecznie motyw łączenia z jakiegoś powodu praktyk sado maso, metalowych zespołów z mitologią przedwiecznych jakoś tak mi nie leży. Wiem, że to drugie nie jest wymyślone od czapy, bo Lovecrafta lubi choćby Metallica i Cradle of Filth, więc mimo wszystko doceniam za zabawę smaczkami, ale i tak to wypada jakoś w moim odczuciu słabo. Metalowe zespoły odwołujące się do Lovecrafta, okultyzmu, szatana i pokrewnych tematów zwykle wywołują we mnie wrażenie niesamowitego pozerstwa, wprost proporcjonalnie odwrotnego do wizerunku scenicznego zasobu wiedzy na te tematy, a raczej ich braku. Śmieszność, pusty image , kinder mroczność. Ewentualnie bym przymknął na to oko, jakby Moore zrobił sobie z tego motywu żart. Motyw z narkotykiem był spoko, ale sama otoczka jest lekko meh.
No ale i tak Courtyard, to była ta lepsza część lektury. Dopiero po lekturze tytułowego Neonomiconu musiałem rozchodzić lekką żenadę. Orgie seksualne, gwałt dokonany przez ryboluda i w sumie tyle. Szokowanie dla szokowania. Niby są tam jakieś teorie metafizyczne Carcosy, ale w moim odczuciu to tylko lekkie pudrowanie głównego dania w tym zbiorze, czyli seksu, jakiś śmiesznych zespolików metalowych, nawiązań do sado maso i narkotyków. Taka okropna kawa na ławę w świecie twórcy, który jednak stawiał na metafizykę, niedopowiedzenia bardziej.
Ja rozumiem, że pan pisarz chciał pokazać Cthulhu i resztę spółki w skrajnie innych warunkach, przeinterpretować, pokazać jak zupełnie inne środowiska zderzają się z przedwiecznymi i pomysł jest dobry, ale wykonanie mocno słabe.
Ktoś powie, że "widzisz tylko to, co z wierzchu" ale dla mnie to wygląda jakby twórca lekko naigrawał się z odbiorcy, mamił, że jest coś tam więcej, bo jakże może nie być, skoro to pisał sam mag z Northampton, wielki Alan Moore więc no musi być tam coś głębiej, więcej.
Wygląda to trochę jakby, Moore zrobił pośmiertnego prztyczka w nos Lovecraftowi, specjalnie przepoczwarzył jakby nie patrzeć bardziej zajętą kosmologią twórczość w coś bliżej połączenia taniego horroru i szokującej erotyki- tu mogę uwierzyć nawet, ze tym mocniej akcentował seks w ramach trollingu bo wiadomo jaki stosunek do przyjemności cielesnych miał samotnik z Providence.
Trolling jednak czy nie, dla mnie to mocno słaby twór. Uwierzyłem, że niemożliwe jest, żeby człowiek, który rewolucjonizował gatunek super hero, nie dał rady z mitologią Lovecrafta. Napaliłem się jak szczerbaty na suchary i najwyraźniej sam dostałem prztyczka.
W najlepszym razie to dla mnie taki horror klasy B w formie komiksu z klasyczną dawką polania tego i owego ketchupem i pokazaniu kawałka nagiego ciała. Jeżeli przeczytać to dla zgrywy, bez wielkich oczekiwań to jakoś się jednak to strawi, ale nastawiać, że oto wielki Moore dokonuje cudów?
Zdecydowanie radośniej bym przyjął taki tomik autorstwa Morrisona, bo on jednak umie w takie tematy zdecydowanie lepiej. Nawet jeżeli wielu narzeka, że tworzy rzeczy dla nich niezrozumiałe, zbyt zakręcone, to byłby przynajmniej gwarant, że tania przemoc i seks nie zdominują posmaku lsd, metafizyki . "Nameless" to lepsza historia lovecraftowska bez używania inwentarza z książek H.P.L niż oficjalnie lovecraftowskie próby Moore'a. Oby ten komiks też wydano na naszym rynku, tak dla kontrastu, jak takie rzeczy pisać dobrze.