Jest ok. Jeśli komuś podobały się wcześniejsze części Hawkeye'a to Kate Bishop powinna też mu się spodobać, pomimo zmiany scenarzysty.
Kompletna bzdura i zaraz wyjaśnię dlaczego.
Gdy usłyszałem, że Egmont planuje wydać jej run z "tą gorszą" Hawkeye, nie mogłem przejść obojętnie. Niestety jest to tytuł co najwyżej pretendujący do przęcietnego i na dodatek, propagandowego. Ale po kolei.
Kate Bishop, czyli tytułowa bohaterka przybywa na zachodnie wybrzeże aby założyć prywatne biuro detektywistyczne. Szybko zdobywa "uznanie" lokalnych władz oraz nastolatków, którzy od razu rzucają dotychczasowe zajęcia i wkręcają się w świat tytułowej łuczniczki. Po czasie okazuje się, że lokalizacja dla której Kate przebyła tyle kilometrów nie jest do końca przypadkowa, gdyż główna intryga obraca się wokół odnalezienia ojca Kate (który zszedł na złą drogę) oraz matki.
Całość jak już wcześniej ktoś wspomniał momentami przypomina Alias, inspiracje widać w wielu miejscach od konstrukcji dialogów po "uliczna strukturę" niektórych zeszytów. W pewnym momencie pojawia się nawet Jessica Jones, co potęguje efekt całości.
Niestety na tym pozytywy się kończą. Tytuł ten jest na maxa przeładowany feminizmem w pejoratywnym tego słowa znaczeniu i dość żałosną propagandą autorki. Dla mnie to nic innego jak kolejny tandetny self-insert samozwańczej scenarzystki, z którymi walczymy w tym hobby od jakiegoś czasu. Z każdym kolejnym zeszytem jest coraz gorzej - po pewnym czasie zaczynamy się łapać za głowę dokąd to zmierza. Zacznijmy od początku. Kate po przybyciu na miejsce poznaje 4 nastolatków, którzy pomagają jej w pracy "detektywki". Drobną Azjatkę, pozostającą w związku partnerskim z napakowaną agresywną Afroamerykanką, o krótko ściętych włosach, przemalowanych na różowo. Kwartet uzupełnia metroseksualny hipster, brat lesbijki (Afroamerykanin) oraz "białas", mól książkowy w okularach, o skromnej sylwetce. Mikstura jak się okazuje wcale nie przypadkowa, gdyż oba samce od początku wykazywały zainteresowanie Kate. Nie trudno zgadnąć, którego pokierowana piórem scenarzystki Kate wybiera
Autorka oczywiście nie omieszkała zaprezentować nam sceny długiego pocałunku z Afroamerykaninem, a w tle minę smutnego, rozczarowanego życiem, wyżej wspomnianego mola książkowego. To nazbyt czytelna metafora (That's not for you whiteboi), która jest czystą, bezsensowną propagandą. Scena niczym nie umotywowana, wpleciona na siłę w celu bliżej nieznanym dla fabuły. Sama postać Afroamerykanina również wpleciona na siłę, gdyż jak się okazuje nie robi on w komiksie nic konkretnego. Ot, po prostu jest żeby zrealizować na łamach komiksu pewne mokre sny autorki.
Z komiksu bije na maxa tzw. "girl power". Przedstawicielka lokalnych władz na komisariacie to oczywiście twarda baba, która nie jedno w życiu widziała i nie jednego faceta obcasem przycisnęła. Wszystko pisane pod batutę "My fajne, a tamci źli", w domyśle przedstawiciele płci męskiej. Hitem było dla mnie gdy we flashbackach głównej bohaterki byliśmy świadkami pewnej sceny. Matka Kate przytula ją pokazując naszyjnik w trakcie trójkąta. "Widzisz Kate, to trzy najcenniejsze osoby w moim życiu - Ty, ja i moje siostra". Hmm bardzo wychowawcze dla kilkuletniej dziewczynki. Rozumiem, że rolę mężczyzn całkowicie już pominięto w jednostce społecznej zwanej rodziną. No dobra, ograniczono do reproduktora i alimenciarza
Takich "smaczków" w tym zbiorze bez liku, począwszy od pomniejszych łotrów z którymi walczy Kate (żadnej kobiety, sami mężczyźni), pomagierach Madame Masque, oblechach prześladujących dziewczyny na uczelni, skończywszy na samym Ojcu Kate, który również zostaje potępiony. Hm.
Chyba nie ma sensu dalej wałkować tematu bo każdy sam sobie oceni czy ceni takie "treści" w komiksach czy nie. Przejdę zatem do oceny samych historii, klimatu opowieści i fabuły.
Moim zdaniem autorka niestety nie odrobiła pracy domowej z Hawkeye'a i tego jakie podwaliny pod nowoczesne spojrzenie na tę postać postawił duet Fraction & Aja. Postanowiła sobie przerobić to tu, to tam i pisać po swojemu. Oczywiście sporo wynika z tego w jakiej pozycji pozostawili postacie inni autorzy przed jej runem ale można było historię poprowadzić w taki sposób, aby wyjść na swoje. Jak pamiętamy w wyżej wspomnianym runie Fractiona, kluczem była relacja Kate z Clintem. W pierwszej części podziwialiśmy ich wspólne losy i relację mentora i ucznia. Z czasem przyszło rozczarowanie, co odbiło się na wyjeździe Kate do L.A i próbie odcięcia się od przeszłości. Finalnie jednak wraca aby pomóc Clintowi w naprostowaniu spraw. Kluczem w tej historii była ich niepisana, niewypowiedziana relacja, a sama podróż/ucieczka Kate to bardziej mentalna walka o poukładanie sobie priorytetów w życiu i spraw za które warto walczyć. Jasne, Fraction postawił podwaliny pod usamodzielnienie się Kate i jej samodzielną wendettę na ojcu już w swoim runie ale moim zdaniem duet Hawkeye'ów zbyt dobrze działa razem aby zastępować go jakąkolwiek postacią czy postaciami.
W runie Kelly Thompson jest na odwrót. 3/4 komiksu to w zasadzie Kate budująca "nowe" relacje z kwartetem tęczowych postaci, gdyż poprzednie relacje (z Clintem czy rodzicami) należy przecież odciąć. W pewnym momencie pada nawet stwierdzenie, że mentorką Kate była przecież Jessica Jones a nie Clint Barton. Hmm... no patrz, a wydawało mi się, że było nieco inaczej. Dopiero w ostatniej ćwiartce zeszytów powraca główny Hawkeye aby pomóc Kate odnaleźć zaginioną matkę, gdy bohaterka zostaje postawiona pod ścianą. Jest to punkt zwrotny w poziomie historii. Ostatnie zeszyty czyta się zdecydowanie lepiej niż poprzednie, choć jest to tylko zasłona dymna. Clint jest w tutaj praktycznie popychadłem i głupkiem, a "hero work" trzeba przecież zostawić heroinom. Przez chwilę mogło by się wydawać, że autorka przywołała tę postać aby zamknąć interesującą klamrą cały run ale nie dajcie się nabrać, nic takiego nie miało miejsca.
Więc nie, run Kelly Thompson nie jest podobny do tego co było wcześniej. Jest słaby. Run Lemire był jeszcze na poziomie ale taka tania propaganda plasuje ten tytuł o wiele niżej.
Powiem tak, tylko dla fanów postaci.