Przed podejściem do "siódemki" takoż zaliczyłem rundkę po całości, ale niestety mam cokolwiek odmienne wrażenia względem ostatniego tomu.
Jak wcześniej miałem jakieś pomniejsze fabularne "ale" względem czy to np "czwórki" czy też "szóstki" tak "seven" odbieram jako zupełnie niespodziewany spadek formy.
Ale po kolei.
Generalnie jest tak, że nawet przy kolejnej lekturze nie idzie się pogodzić z dziurami logicznymi, które wcale nie blakną z czasem tylko za każdym razem dają prosto po oczach. Ta fabuła po prostu ma tu i ówdzie swoje niedomagania i tyle. Pisze się trudno, żyje się dalej. W każdym razie gdy dochodzi się do najnowszej odsłony można odnieść wrażenie, że te poprzednie braki robią się nieistotne, bo niestety, ale coś się zaczyna lekko sypać. Pierwsze dwa zeszyty traktujące o Jonah są w porządku. Nie są jakoś szczególnie porywające, nie są złe, są ok.
Niestety im dalej w las tym tak jakby słabiej, bo też przykładowo przy niemal każdym poprzednim tomie pojawiał się jakiś motyw, jakaś sytuacja, który/która robił/a jakościową różnicę. Niemal w każdym było coś przy czym można było zatrzymać się na chwilę i pomyśleć sobie "O. To jest naprawdę niezły patent". W przypadku najnowszej odsłony czegoś takiego raczej nie ma. Co więcej: z jednej strony w pewnym momencie fabuła przyspiesza w sposób wprost niewiarygodny (nie w tym sensie, że jest niewiarygodnie szybko tylko w takim, że nie jest to wiarygodne
), no bo bądźmy szczerzy - pomysł żeby
w przeciągu dosłownie dwóch zeszytów Carlyle family nagle zlikwidowała dwa rywalizujące rody z którymi siłowała się było nie było kilka lat jest zwyczajnie pozbawiony fabularnej "głębi strategicznej".
Wygląda to trochę na chęć nagłego przyspieszenia kroku na drodze do zakończenia historii celem samego jej zakończenia. Z drugiej strony mimo takich fajerwerków czyta się tę odsłonę jakoś monotonnie, jak gdyby akcja działa się niejako poza kadrami i narrator prowadził czytelnika. W każdym razie takie odnosiłem wrażenie - w porównaniu do takiej bitwy o Duluth... no nie. W sumie nie ma porównania.
Ale niestety. Wcale nie to jest w tym wszystkim najsłabsze.
Dowiemy sie takze, skad wziela sie nienawisc miedzy obiema glowami najwazniejszych rodzin. Powiem tylko, ze... nie zawsze tak bylo.
Rozwiązanie tej zagadki fabularnej jest tak płytkie i z przeproszeniem denne, że aż wierzyć się nie chce. Tym w zasadzie jednym zeszytem Rucka dał tak po hamulcach, że jak dla mnie niemal wykoleił całą historię gdzieś w rowie. Malcolm Carlyle i dr Hock. Z wielkich matuzalemów świata "Lazarus" tych dwóch w ciągu kilkunastu stron karleje niemalże do poziomu jakiejś parodii. W ogóle należałoby teraz zapytać o sam fundament tego świata przedstawionego, bo zaczyna to wyglądać po prostu komicznie. Zaraz się okaże, że "świat został podzielony", bo
jeden socjopata poznał nową kobitkę i świat rozpadł się na części, bo dwóch kumpli pożarło się na śmierć i życie...
No miejże scenariuszu litość, bo w tym momencie istnienie rodów Carlyle i Hock nie ma jak dla mnie prawie żadnej podbudowy fabularnej. Niby skąd one się wzięły? Chyba dosłownie z powietrza.
Czytając ten jeden zeszyt czułem się tak jakby ponownie ktoś postawił mnie w kontekście "Mentalisty" i tożsamości Czerwonego Jasia. Z wielkiego chmurzyska jakąś mżawkę wycisnęli. Nie kupuję tego wyjaśnienia ani przez moment.
Ale tak przy okazji tego całego marudzenia, donT - pytanie do Ciebie: może zauważyłeś coś co mi umknęło. Nie wiem czy w trakcie lektury "5" i "6" coś przegapiłem czy może jednak "7" próbuje jedynie naprawić babola fabularnego z "6". Podczas lektury "6" nie dawała mi spokoju scena z
próbą samobójczą Forever VIII - nie grał mi fakt, że mogła tego próbować i żaden system monitorujący faktu nie zgłaszał. W efekcie uznałem, że po prostu scenariusz pograł zbyt efekciarsko pod kątem fabularnym kosztem realiów świata przedstawionego. Tymczasem w "7" mowa jest o tym, że "Ósemka" dopiero będzie miała implantowaną "telemetrię". Zauważyłeś może gdzieś wcześniej wzmiankę o tym, że ona jej jeszcze nie miała czy to po prostu jest próba usprawiedliwienia post factum wpadki fabularnej z poprzedniego tomu?
W każdym razie. Po pierwszej lekturze "vol 7" jest dla mnie pewnym (w jednym czy drugim momencie nawet sporym) rozczarowaniem. Odnoszę wrażenie, że ktoś chyba zbyt szybko chce dobiec do mety kosztem jakości. Nie napiszę jeszcze, że przypomina mi to schemat ósmej serii GoT, ale tak mi się to jakoś kojarzy.
No i na koniec: po jaką cholerę
? Co to miało dać w kontekście fabuły? Na chwilę obecną żywcem nie rozumiem gdzie w tym wartość dodana...
W każdym razie tak na gorąco to chyba najsłabszy tom. Być może przy drugim podejściu nabierze to więcej sensu. Choć faktem jest, że hiszpański nie pomaga.