Zacząłem kompleksowo ogarniać
Ligę Sprawiedliwości Geoffa Johnsa z Nowego DC Comics. Wprawdzie jest to moje drugie podejście do tej serii, jednak zupełnie nic nie pamiętam z pierwszego czytania, dlatego też tym przyjemniej odświeżam sobie całość.
Na pierwszy ogień poszły trzy początkowe tomy:
Początek,
Podróż złoczyńcy i
Tron Atlantydy.
Nigdy nie stawiałem Johnsa wysoko jako scenarzysty, raczej traktuję go jako solidnego wyrobnika. Owszem, miło czyta się tworzone przez niego fabuły, ale jak dla mnie nie tworzy zapadających w pamięci momentów, a wszystkie jego pomysły dosyć szybko przelatują mi przez palce.
Nie inaczej jest z jego runem w Lidze Sprawiedliwości. W pierwszym tomie Johns do serca wziął sobie maksymę Hitchocka i zaczyna od prawdziwego trzęsienia ziemi. Darkseid zstąpił do naszego świata, a jego hordy wszędzie się panoszą. Oczywiście zwraca to uwagę nowych bohaterów, którzy (podobnie jak hordy Darkseida
) zaczynają wyrastać jak grzyby po deszczu. Dobrze, że Johns oszczędza nam originy poszczególnych herosów, co jest oczywiście zrozumiale, bo każdy z nich ma solową serię. Wyjątkiem jest jedynie Cyborg, choć jego origin story nie wyróżnia się niczym szczególnym. Po obowiązkowym zapoznaniu się bohaterów (czyli standardowej bitce pomiędzy nimi; w tym miejscu muszę pochwalić Johnsa, bo pojawienie się Aquamana faktycznie zapada w pamięci
) wszyscy zwierają pośladki i w końcu razem dają łupnia Darseidowi. Całość nie jest w żadnym momencie odkrywcza, wszystko to już wcześniej widzieliśmy, Johns używa po prostu innego sosu do tego samego dania. Miło, że centralną postacią jest Cyborg, czyli najmniej oczywista postać z tej całej menażerii. Poza tym niewyjaśnione motywacje szwarccharakteru dają nam obowiązkowy cliffhanger i pewność, że ta postać da jeszcze o sobie znać. No i oczywiście rysunki Jima Lee!!! Jedno wielkie WOW! Poza tym ten tom nie wyróżnia się niczym szczególnym.
Moja ocena:
6/10.
W drugim tomie jest lepiej, choć nieznacznie. Tym razem głównym antagonistą jest ... no właśnie, nawet trudno napisać kto, żeby nie zrobić mega spojlera. Bądź co bądź sama postać, jej motywacja i realizacja celów są dosyć zaskakujące i to wybija się pozytywnie w tym tomie. Poza tym dostajemy standardowy rozwój relacji pomiędzy członkami drużyny (w czym prym wiodą Superman i Wonder Woman), parę zaskakujących (w teorii) momentów, które i tak w ostateczności nie mają większego znaczenia (w czym wiedzie Steve Trevor) i to na tyle. Jim Lee dalej w formie, a jego rysunki (a także kolorystyka Williamsa) wymiatają!
Moja ocena:
6,5/10.
W trzecim tomie dostajemy dwie historie: krótkie starcie z Cheetah oraz dłuższe starcie z Aquamanem i Atlatydami. Pierwsza historyjka równie dobrze mogłaby dziać się w regularnej serii Wonder Woman bez udziału pozostałych bohaterów, ale w tym czasie Azzarello wysłał Amazonkę na trzydziestopięciozeszytową (to wcale nie jest najdłuższe polskie słowo
) krucjatę przeciwko Aresowi, więc Cheetah musiała wystąpić gościnnie w serii z Ligą Sprawiedliwości. Wystąpiła i prawie nie pokonała całej Ligi
, co najbardziej odczuł Flash (tak Cheetah ostro go poturbowała
). Ale oczywiście wszystko skończyło się happy endem, nawet dla Cheetah (nooo, kończący tą historię cliffhanger był naprawdę interesujący
. Następnie przechodzimy do tytułowej opowieści, w której Atlantydzi napadają odwetowo na największe amerykańskie miasta nadbrzeżne. Wcześniej ktoś (wg Atantydów to ludzie, ale oczywiście żaden czytelnik nie jest na tyle głupi, żeby uwierzyć w takie "oczywistości") ostro rozprawia się z Atlantydami atakując ich torpedami. Wychodzi z tego ostra bitka pomiędzy z Ligą oraz Aquamanem, który, jak przystało na prawdziwego patriotę i przyjaciela, jest rozdarty pomiędzy swoim ludem (który i tak nie uważa go za swojego), a kumplami z pracy. Naparzają się tak przez 5 następnych zeszytów (w tle mamy jeszcze jakieś morskie zombiaki), aż w końcu głównodowodzący Orm totalnie z tyłka stwierdza,
że źle zrobił, kaja się przed bratem i oddaje mu świecidełko (no dobra, berło, ale "świecidełko" brzmi bardziej kozacko
). Świetne zakończenie
. Tym razem w roli rysowników dostajemy Tony'ego S. Daniela i Ivana Reisa i to był ponownie genialny dobór osób. Trzeba przyznać, że ta seria stoi rysownikami, szkoda tylko, że scenariusz nie trzyma tak dobrego poziomu
Moja ocena:
5/10.
P.S. Batman w dżungli wygląda naprawdę groteskowo
Ogólnie trzeba przyznać, że cała seria niczym szczególnym się nie wyróżnia. Johns tworzy po prostu kolejne ciekawe historyjki, które w ostateczności okazują się jedynie pustymi wydmuszkami. Czekam na event Wieczne zło, bo pamiętam, że jego lektura przysporzyła mi zdecydowanie więcej frajdy.