Kolejny "Hellblazer" za mną. Po krótkiej wyprawie do Ameryki Constantine'a czeka powrót do korzeni, a scenariusz serii ponownie trafia w ręce brytyjskiego twórcy - chociaż efekt końcowy wydaje mi się nadal mocno w amerykańskim stylu.
"Hellblazer" w interpretacji Careya rozpoczyna się wraz z numerem #175, następującym bezpośrednio po wydanym już przez Egmont stażu Azzarello. Scenarzysta przenosi akcję z powrotem do Anglii, sięga też do części wątków i postaci zapoczątkowanych jeszcze u Ellisa - co cieszy, bo polubiłem drugi plan w tamtym runie. W ogólnym rozrachunku wersja Careya wydaje mi się taką wypadkową swoich dwóch poprzedników - w historii więcej jest co prawda mistycznych motywów, jednak pod względem scenopisarstwa bliżej temu do tego, co prezentował Azzarello niż początkom serii. Całość, mimo że obraca się wokół magii, jest też dosyć przyziemna i tyle samo, co elementów nadnaturalnych znajdziemy tu akcji i strzelanin. Fabuła pędzi do przodu, aczkolwiek dla mnie jest to bardziej wadą niż zaletą, bo nie jest to kwestia płynnego pióra autora, a bardziej ukierunkowania scenariusza na szybką rozrywkę. Pod względem stylu jest do wg mnie dosyć średnio napisane, autor trzyma poprawny i raczej wyrobniczy poziom, ponad który w żadnym momencie się nie wybija. Póki co nie wnosi też do serii niczego nowego, a raczej porusza się w ramach nakreślonych już przez poprzednich scenarzystów. Brak mi w tym własnego pierwiastka, który mógłby w jakiś sposób wyróżnić ten komiks. Jak na horror mało też w wersji Careya napięcia czy atmosfery grozy, to bardziej taki blockbuster, a klimat schodzi tu raczej na dalszy plan. Widać też, że jest to pisane dużo bardziej współcześnie niż nawet run Ennisa, ale osobiście bliżej moim gustom jest spokojniejsze prowadzenie fabuły i nastrój prezentowany we wcześniejszych tomach.
Od strony rysunków komiks trzyma zbliżony poziom do scenariusza. Wydanie zbiera 14 zeszytów, z których najwięcej, bo aż połowa, wyszła spod ręki Marcelo Frusina, którego polski czytelnik mógł poznać przy okazji tomów Ellisa czy Azzarello. Muszę przyznać, że w pewien sposób przekonałem się już do tego rysownika, bo przy moim pierwszym kontakcie z Constantinem w jego wykonaniu miałem spore obiekcje, jednak w dalszym ciągu jego grafika nie zawsze mi odpowiada. Kreska bardziej sprawdziłaby się w normalnym kryminale, bo o ile autor radzi sobie w scenach akcji, tak wszelkie demony i inne istoty nadprzyrodzone, których przecież scenarzysta umieszcza tu całkiem sporo, wypadają w jego wykonaniu bardzo przeciętnie i bez polotu - zresztą mogę rozszerzyć to też na pozostałych z obecnych tu twórców, co jakkolwiek nie świadczy dobrze, biorąc po uwagę, że to rysunkowy horror. Co trochę dziwi, bo na papierze dobór nazwisk jest przecież bardzo dobry - za pozostałe siedem numerów odpowiadają Steve Dillon (2 zeszyty - co prawda to już nie ten Dillon, co u Ennisa, ale nadal wypada solidnie), Jock (1 zeszyt), Lee Bermejo (2 zeszyty) i jakaś marna podróba Mignoli podpisująca się jako Doug Alexander Gregory (2 zeszyty).
Póki co nie poczułem się zachwycony. Fabuła ewidentnie do czegoś dąży, co w pewien sposób rokuje na przyszłość, jednak wykonanie nie wykracza poza średni poziom. Poprawnie napisany, poprawnie narysowany komiks, który oczywiście można poczytać bez bólu, ale nie jest to coś, co na długo pozostałoby mi w pamięci ani czego kontynuacji miałbym jakoś szczególnie wypatrywać. Spodziewałem się czegoś więcej, a jak na razie to, co otrzymałem oceniam na jakieś 6-6,5/10.