Skończyłem właśnie lekturę „Wzlotu i upadku” Toma Taylora i niestety wrzucam ten komiks na mentalną półkę z napisem „rozczarowania”.
John Constantine w wersji ww. autora to taki pocieszny misio. Zdecydowanie brakuje mu charakteru i pewnej „szorstkości” widocznej w komiksach Delano lub Ennisa. Opowiadana historia również niespecjalnie zachwyca. Intryga rozwiązuje się dość szybko i przez większość pozostałego czasu bohaterowie kręcą się to tu, to tam, a czytelnika powoli przestaje to interesować. Na szczęście komiks czyta się dość szybko, co pozwala w miarę bezboleśnie dotrzeć do jego końca.
Kilka wątków i rozwiązań fabularnych również woła o pomstę do nieba.
Starszy pan, miliarder i CEO potężnej korporacji osobiście włamujący się do kostnicy i wykradający "artefakt" wokół którego kręci się główna oś historii? Kaman…
Wygląda to trochę tak, jakby scenarzysta odhaczał motywy, które muszą pojawić się w komiksie z Constantinem (fajki – są, demony – są, trochę makabry – jest, wątek z przeszłości Johna – jest), ale nie potrafił zbudować z tych elementów ciekawej i co najważniejsze dobrze opowiedzianej historii.
O jakimkolwiek mroku, szoku, czy horrorze również zapomnijcie. Świat wykreowany przez Taylora to raczej takie wesołe miasteczko z demonami.
Rysunki Daricka Robertsona wydają się tu jakieś ugrzecznione w porównaniu z tym, co artysta pokazywał na łamach chociażby „Transmetropolitan” i obecnie dużo bardziej pasowałyby to jakiegoś flagowca Marvela lub DC w rodzaju Avengersów, czy innych takich. Demony w jego wersji wyglądają niczym wyjęte z kreskówki lub komiksowej „Ursynowskiej spec-grupy od rozwałki” (palec do budki, kto to pamięta).
Podsumowując – kolejny powrót Johna to niestety spore rozczarowanie. Taylor to niestety poziom niżej niż Ennis, Delano, czy nawet krytykowany za swój sezon w "Hellblazerze" Azzarello. Teraz ostatnia nadzieja w „Sandman Universe”, albo w Egmoncie, który mógłby wprowadzić na rynek pozostałe, niewydane do tej pory okresy z oryginalnej serii.