Będzie długo i boleśnie.
Niestety, ale najwyraźniej każda komiksowa seria i każda rysowana postać muszą mieć swoją złotą erę i ponownie niestety, ale najwyraźniej każda złota era musi prędzej czy później, ale dobiec swojego nieuniknionego końca.
W tym momencie kwestii dla mnie nie ulega, iż tą złotą erą w przypadku Harley był czas spędzony wraz z duetem Conner&Palmiotti.
Śledząc kolejne etapy tej serii nie da się ukryć, iż C&P wzięli na warsztat mniej („Gotham City Sirens”) czy bardziej (cała reszta) kreskówkową w swoim jestestwie postać i tchnęli w nią nowego ducha czyniąc ją jeśli wcale nie mniej kreskówkowym to zdecydowanie inaczej ukształtowanym animkiem.
Tym zaś co jej zrobili było wyciągnięcie za uszy i włosy szalonej kreacji z szalonego animowanego kina drogi, wyrwanie jej z wiru średnio skoordynowanych pomylonych przygód i zakotwiczenie jej w jej własnej, wciąż wyjątkowo odjechanej, ale za to przemyślanej i konsekwentnie prowadzonej nowej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której znalazło się miejsce na posiadające swoje odrębne osobowości postacie poboczne, w której te często gęsto mocno porąbane historie, przygody i wybryki charakteryzowały się swoimi indywidualnymi splotem, fakturą i ściegiem, razem tworząc unikalny, czerwono-czarny tartan będący znakiem rozpoznawczym „kieszonkowego wszechświata” spod znaku HQ.
Niestety wraz z końcem pracy duetu C&P ta rzeczywistość, ta złota era szaleństwa nieodwracalnie(?) się skończyły.
Wydawałoby się, że do pisania „głupawego”, kreskówkowego i w swej wymowie niemalże wyłącznie komediowego tytułu wystarczy popuścić wodze fantazji i już tam się jest, prowadząc konie po w miarę równym i co najważniejsze dobrze wytyczonym betonie. Nic bardziej mylnego. Okazuje się, że nawet animkowe szalone wybryki wymagają planu, konsekwencji i przede wszystkim pomysłu na siebie. O talencie i umiejętnościach niezbędnych do spięcia tego wszystkiego nie wspominając. I chyba nie wszyscy niestety podobnymi cechami mogą się pochwalić.
W efekcie wraz z przejęciem serii przez S. Humpries`a (niemal) wszystko to co zostało zbudowane w ostatnim etapie rozwoju HQ i jej ześwirowanego świata poszło w odstawkę albo wręcz do komiksowego piachu. I – trzeba niestety to przyznać – tytuł wykonał spory krok w tył.
Wraz z ostatnimi zeszytami w wydaniu Conner&Palmiotti HQ znalazła się na rozdrożu i inwencji nowego scenarzysty pozostawiono w którym kierunku nowa historia ją zaprowadzi.
Okazało się, że poprowadziła ją tak w sumie donikąd.
O ile jeszcze pierwszy tom z nowego rozdania kontynuował poprzednie wątki (ten plus, że pewne sprawy zostały domknięte, choć w dosyć mocno – i moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie - efekciarski sposób) o tyle „popuszczenie wodzy fantazji” przez nowego scenarzystę wydaje się wysyłać w komiksowy eter jeden dosyć głośny przekaz pt.: Król jest cokolwiek roznegliżowany a Sam Humpries „nie bardzo umie w Harley”.
Przy czym żeby oddać każdemu co mu się należy.
To nie jest tak, że człowiek nie potrafi pisać scenariuszy. Jakieś tam umiejętności posiada i jakiś tam zestaw narzędzi w skrzynce do pracy przynosi. Niemniej o ile pierwsze dwa tomy po restarcie - „Apokolips” i „HQ destroys universe” są w sumie do zapomnienia i nie traktowałbym ich jako nic innego ponad autorską wprawkę do serii o tyle w kolejnych dwóch zbiorczych widać, że jednak H. coś tam wcześniej w komiksowie robił i ma nawet coś na kształt pomysłu.
Tylko cóż z tego skoro jego kształt pomysłu i jego (ograniczona) inwencja twórcza sprowadzają postać i jej świat mniej więcej do tego samego miejsca z którego Conner wraz z Palmiottim wyciągnęli szamoczącą się, kopiącą i gryzącą Harley za jej (wtedy jeszcze) niebiesko-czerwone kudły?
Powtarzając się, ale wydaje mi się, że to jest warta podkreślenia kwestia: wchodząc w tę serię C&P zabrali się za szalonego animka, który na tamtym etapie spokojnie mógłby do końca swojej animkowatej kariery występować wraz ze strusiem i kojotem w kilkuminutowych, nie do końca powiązanych ze sobą szalonych epizodach, po czym dali mu wciąż porąbaną, ale jednak osobowość i całkiem sympatyczny, całkiem przemyślany a przede wszystkim ewidentnie własny świat.
To jest to co zostało zrobione.
Tymczasem nowy scenarzysta albo tego świata nie ogarnął albo zwyczajnie brakuje mu kompetencji do prowadzenia więcej niż jednego wątku naraz w efekcie czego jego metodą na głoda było wyrwanie z korzeniami i wyrzucenie do śmietnika około 80% (jak nie gorzej) wykreowanych przez poprzedników postaci. A to wszystko na zasadzie „bo tak i już”.
Efektem jest niesamowite zubożenie świata przedstawionego. Zamiast rzeczywistości w ramach której określona ilość postaci i wydarzeń orbituje wokół (anty)heroiny serii dodając jej kolorytu i charakteru mamy w zasadzie do czynienia z jedną biedną Harley i walającymi się wokół niej smętnymi resztkami tego co jeszcze do niedawna nazywała „rodziną”.
Konieczność przyglądania się jak kolejne z tych postaci są eliminowane z obrazka bez przyczyny i powodu, za to na tej zasadzie, że ktoś ewidentnie nie potrafi ich zagospodarować jest zwyczajnie przykra.
Faktem jest, że Humpries miał pomysł na prawdziwą rodzinę Harley. Tego odmówić mu nie można. Motyw z
i koniecznością radzenia sobie z tą sytuacją przez Harleen był do pewnego stopnia poruszający (
bo jak tu nie zostać poruszonym motywem „prozaicznej”, „przyziemnej” śmierci zawartym w było nie było sitcomie?
). Rzecz w tym, że nawet ten konkretny pomysł sprowadzał się do...
usunięcia kolejnej (charakternej – dodajmy) postaci
.
Ot,
signum Humpriesis.
W efekcie wraz z przewróceniem ostatniej strony ostatniego zbiorczego (do „tu i teraz” pozostaje raptem 6 zeszytów) nie daje się dostrzec światełka w tunelu nawet nadjeżdżającego z naprzeciwka pociągu, a co za tym idzie choćby cienia szansy na zwrot tego sposobu prowadzenia akcji. Pozostaje pogodzić się (oby jedynie tymczasowo) z faktem, iż oto stery serii przejął ktoś kto nie potrafi skorzystać nie tylko z podanych na tacy, stworzony od zera postaci, ale nawet z takich komiksowych tuzów jak Poison Ivy czy Catwoman. Ponieważ w obecnej wizji (a raczej przy jej braku) nawet one traktowane są niczym te (sorry za ten przykład Pamela) paprotki pojawiające się wyłącznie po to żeby zapełnić przestrzeń pomieszczenia i wygłosić jakiś banał czy dwa.
Smutne porównanie jakie przychodzi do głowy to ekranizacja „GoT” od momentu w którym Głupi i Głupszy osieroceni przez brak materiału źródłowego zostali zmuszeni do kombinowania na własną rękę. Rzecz zaś w tym, że nawet oni musieli pociągnąć wątki wszystkich nadal funkcjonujących w fabule postaci. Przecież gdyby z serialu ni z gruszki ni z pietruszki nagle wyleciało 80% obsady a pozostałe smętne resztki sprowadzone zostałyby do bezmyślnego wodzenia wzrokiem za taką (dajmy na to) Daenerys, widzowie pewnie machnęliby ręką na taką produkcję a krytycy (przynajmniej ci, którzy nie zostali opłaceni przez producenta) nie zostawiliby na niej suchej nitki.
I chyba na tym mniej więcej etapie utknęła Harley. Przy czym wcale nie można wykluczyć: być może Humpries po prostu chciał inaczej. Być może nie chciał dać się zaszufladkować jako prosty wyrobnik i bezrefleksyjny kontynuator cudzych pomysłów. Być może chciał pokazać, że można spróbować czegoś nowego i że nawet w „takiej” serii można umieścić jakiś poważniejszy motyw. Być może tak właśnie było
Tylko cóż z tego. Faktem jest, że chcący inaczej zubożył ten świat w sposób niemożebny, sprowadzając go do teatru jednej aktorki co sprawia trochę takie wrażenie (choć proporcje zdecydowanie inne) jakby z całej obsady „Friends” zostawić jednego biednego Joey po czym kazać mu udźwignąć cały serial na własną rękę. Zestawienie celowe.
No dobra.
Ale przecież nowe otwarcie musi mieć jakieś plusy i zalety. W końcu nikt kto dostał robotę w DC nie może być całkowitym beztalenciem.
No i jakieś plusy są.
Ostatnie dwa zbiorcze to nie najgorsze fabuły. Motyw
prób, wspólne śledztwo z Batdupkiem, choroba w rodzinie.
Ok. Nawet alternatywna rzeczywistość
coś tam w sobie ma (i być może naprawdę nie jest to wyłącznie zżynka z
). Sam Humpries historię napisać potrafi. Ba. Nawet pojedynczą, całkiem sympatyczną postać drugoplanową wykreuje (tak, patrzę na ciebie -
). Szkoda tylko, że jednocześnie nie potrafi udźwignąć więcej niż jednego wątku naraz i że tak naprawdę z całej klawiatury najchętniej używałby czterech-pięciu klawiszy a resztę wyrzuciłby na śmietnik, bo więcej to już zdecydowanie za dużo. W efekcie fabuła idzie prosto jak ten kij od miotły, bez jednego nawet sęka po drodze. O jakimkolwiek odgałęzieniu nie wspominając.
Zaś przede wszystkim szkoda wielka (i jest to naprawdę duża strata pod względem jakości), że tak łatwo odrzuca tyle z tego co inni wykreowali w pocie czoła przed nim.
Bo w tej nowej odsłonie zwyczajnie brakuje dotychczasowego towarzystwa z całym jego porąbanym kolorytem. Brakuje Wielkiego T., brakuje Jajka, brakuje Jima Dżina i Madame Macabre, Szczerego Franka i Sy Borgmana z jego postradziecką bioniczną kochanicą, brakuje Toole`a i Kozła, gangu Harleyek i dziewuch z wrotkarskiego kręgu, a także Spoonsy`ego i całego wątku "politycznego". I nawet Harley Sinn brakuje.
Że już o jakimkolwiek aktywnym i sensownym udziale Pameli i Seliny nie wspomnę.
Całkowity brak bądź choćby okrojenie do kości wszystkich tych postaci i ich wątków to solidny kamol do ogródka scenarzysty.
Jeżeli miało być inaczej to jest inaczej. Ale jeżeli miało być lepiej to lepiej nie jest.
Podsumowanie będzie w duchu taniego sentymentalizmu, ale na taki klimat się zebrało.
Nie pamiętam ile lat jestem już z tą postacią. Niech wujek Google podpowie.
Aaa...
Ok.
Przygodę zaczynałem podchodząc do niej niczym podejrzliwy kot nieufnie skradający się do nastroszonego w pozycji obronnej jeża. Pierwsze trącenie nosem było cokolwiek nieudane, ale z czasem zakumplowaliśmy się i od tych paru lat trzymaliśmy się razem.
Niestety moja perspektywa jest taka, że serii zrobiło się gorzej i że nie jest już tym czym była jeszcze 2 lata temu.
Jeżeli zaś nasuwa się jakiekolwiek porównanie to tylko niezbyt budujące: HQ bez duetu Conner&Palmiotti przypomina to czym stała się Jessica Jones bez Bendisa. Tylko chyba bardziej.
No nic.
Na razie w ramach klina w postaci zakończonych już fabuł został mi „Kryzys bohaterów” plus „HQ&PI”. Jeżeli nic z tych rzeczy nie poprawi jakości ani nastroju to chyba przyjdzie utopić smutki w kieliszku mleka i zanurzyć się w wiadrze z ciasteczkami, a na pocieszenie jeszcze raz wziąć się za „GCS”.
Widać w kreskówki też trzeba umieć...