Specjalny dzień, a także upały (o czym później) to dobry moment na posta o jednej z najlepszych historii o Daredevilu.
"Daredevil: Father" Joe Quesady.
Nie da się ukryć, że poczciwy DD zawsze zajmował specjalne miejsce w sercu Quesady. Rysownik wychowywał się na komiksach o niewidomym prawniku/mścicielu, i to odpalenie nowej serii właśnie o tej postaci rozbujało imprint Marvel Knights nadzorowany przez Quesadę i Palmiotti'ego. Popularność MK spowodowała wytyczenie nowej drogi w historii wydawnictwa, a Joe'mu dała ostatecznie fuchę "Redaktora Naczelnego". Z czasem Quesada zajęty innymi obowiązkami rysował coraz mniej i mniej, ale czerwony diabłek ewidentnie siedział mu na ramieniu i szeptał: "narysuj mnie, narysuj".
I tak się stało. W 2004 roku Marvel rozpoczął publikację całkowicie autorskiej miniserii Quesady (no dobra, inkował Danny Miki) poświęconej bohaterom jego dzieciństwa: Daredevilowi i... ojcu. Co prawda, między zeszytami 1 a 2 był ponad rok przerwy, ale ostatecznie plan został zrealizowany.
Nowy York pogrążony jest od dłuższego czasu w upałach, największych od lat. Mieszkańcy żyjący w zwyczajowym rytmie, zwalniają tempo z gorąca. Ale mają inny powód do zmartwień oprócz żaru z nieba - w mieście grasuje kolejny już seryjny morderca Johnny Sockets, wydłubujący ludziom oczy. Tymczasem w kancelarii Murdocka i Nelsona pojawia się kobieta chorująca na raka, chcąca wytoczyć sprawę firmie New Jersey Power & Light przez którą - jak twierdzi - zachorowała; do tego kobieta ma problem z zaborczym mężem. Jak zwykle czuły na niewieści urok, Matt postanawia zająć się sprawą dwutorowo - jako prawnik i jako zamaskowany obrońca sprawiedliwości.
Z kolei Daredevil staje się obiektem zainteresowania Nestora Rodrigueza, społecznika i muzyka, który na boku finansuje i przewodzi grupie metaludzi znanych jako Santerians. Nestor postanawia rozliczyć DD za to, że wypycha przestępców poza Hell's Kitchen, robiąc porządek w jednej dzielnicy, ignorując dobrostan innych.
A Matt - jak zwykle - oprócz piętrzących się problemów znajduje czas na trochę umartwiania, tym razem z okazji Dnia Ojca wracając pamięcią do Jacka Battlin' Murdocka.
Wszystkie te wątki przeplatają się i łączą, chociaż z pozoru nie powinny.
Nie wiem czy Quesada korzystał z pomocy np. Bendisa w wygładzaniu scenariusza czy tak mu po prostu wyszło, ale efekt finalny wypadł zacnie. Na pewno jest to produkt fabularnie ciekawszy od innych robionych przez rysowników, którym zachciało się być scenarzystami (Daniel, Finch, Larsen). Czuć tu osobiste zaangażowanie, a sama intryga jest w zasadzie jakby drugorzędna stanowiąc środek do tego aby pokazać relację Jack-Matt-New York City. To w ogóle taki "list miłosny" do postaci i do miasta oraz spojrzenie na związek: ojciec-syn. Dosyć sentymentalna jazda jak na (zdawałoby się) obcesowego faceta. Nie tak dobra jak doskonałe "Erratum", ale dobra.
Rysunkowo jest miodnie (no chyba, że ktoś nastawiony jest na hiperrealizm) i to jak dla Quesady jest ważna postać DD widać prawie w każdym panelu. Może nie wszystko narysowane jest tak pieczołowicie jak sobie to zamyślił (niby miał czas, ale też obowiązki rednacza), jednak jest w "Ojcu" tyle świetnych scen i pojedynczych rysunków, że warto go zdobyć dla samej oprawy plastycznej.
Lubię ten komiks za to jak Mr Q pokazuje upał - żar dosłownie wylewa się z kadrów, a czytelnik wręcz go "czuje" (pomaga tu Richard Isanove ze swoją paletą kolorów). Tym gorącym klimatem przypomina trochę początek "Mroczny Rycerz powraca" i nie jest to jedyne nawiązanie - wydaje się, że Joe tworząc "Father" trochę chciał zrobić swoją "ostateczną" opowieść o Daredevilu. Bo niby jest ten komiks bezpiecznie osadzony w kontinuum przygód Murdocka, ale też Quesada tak bardzo zamieszał w kwestiach "okołooriginowych", że całość zahacza o swoisty "elseworld". W każdym razie zastosowany w końcówce fabularny myk jest tak zaskakujący, że automatycznie wrzuca opowieść na półkę wyżej od zwykłego thrillera.
Jedynym wątkiem, który odstaje trochę od całej historii, jest ten z Santerians. Sprawia wrażenie takiego trochę na "doklejkę" - tak jakby Quesada nakreślił bardziej kameralną fabułę, a potem stwierdził, że to w końcu Daredevil i trzeba pokazać też akcję, sztuki walki, itp. Jeśli jednak przejdzie się do porządku dziennego nad tą niekonsekwencją to "wewnętrzny komiksomaniak" może rozkoszować się przepięknie rozrysowanymi planszami, ewidentnie zapodanymi z miłością do fachu i postaci.
A to nie takie znów częste w tym biznesie.