Parafrazując Kazika:
"O czym chciał powiedzieć Bendis? /
pyta pani od polskiego /
Bendis chciał pokazać hipokryzję /
świata superbohaterskiego."
"Powers". No właśnie. Temat obszerny, zasługujący raczej na artykuł, ale że już nie ma gdzie pisać artykułów, to przydługawy post będzie.
Seria odpalona w ramach oferty wydawnictwa Image Comics, które po wypaleniu publiki podróbami marvelowskich postaci i bombastycznie rysowanych projektów z wielkimi mięśniami, piersiami i długimi nogami [za to wątkimi kibiciami ("Lubię to" - pomyślał Conan
)] zmieniło front i postawiło na fabuły. Szok i niedowierzanie. W ten sposób rozpędzający się kreatywnie Bendis, wraz ze swoim dobrym kumplem Michaelem Avonem Oemingiem, załapali się na swoją pierwszą serię. Pomysł może i nie był całkiem świeży (w tych rejonach baraszkował już wcześniej, a nawet niemal równocześnie, angielski Szalony Gandalf), ale wykonanie - ho ho, przebiło wszystko. Czerpiąc pełnymi garściami ze spandeksowej odnogi gatunku, Bendis postawił na ciekawe intrygi z "kryminalnym" klimatem, krwiste postaci, policyjne procedury i - przede wszystkim - dialogi jak z życia.
Christian Walker i Deena Pilgrim to para detektywów zajmujących się zabójstwami w Chicago Police Department, które powiązane są z metaludźmi (dobrymi i złymi). Walker sam kiedyś był superbohaterem o pseudonimie Diamond, ale gdy w 1986 r. (skądinąd znamienna data dla czytelników amerykańskich komiksów) stracił moce, postanowił kontynuować swą misję jako policjant. Christiana otacza tajemnica, która sięga daleko w przeszłość. Przede wszystkim jednak Walker to twardziel z zasadami, o miękkim sercu, raczej "oldschool'owy" w obejściu. Deena Pilgrim to z kolei wyemancypowana, wyszczekana dziewczyna, niekoniecznie "z sąsiedztwa", o trudnym charakterze, a policyjna robota to jej życie. Wydawałoby się duet nie mający szans na dogadanie. Nic bardziej mylnego, to jedna z najlepszych komiksowych par w historii medium, ich relacje (te dialogi!) to czyste złoto scenopisarstwa.
Świat przedstawiony "Powers" to właściwie otaczająca nas rzeczywistość, z tą różnicą, że w tej komiksowej metaludzie istnieją. To w zasadzie tacy celebryci, tylko że z przedziwnymi zdolnościami. Robią dużo dobrego, podobnie dużo złego, i są rozrywką dla mas. Zwykli ludzie oglądają o nich programy, czytają o nich w sieci, żyją ich życiem, podczas gdy własne przecieka im przez palce. A "umocowani" dawno przestali być tymi walczącymi z przestępczością, a zostali obudowani kompleksem rozrywko-korporacyjno-rządowym. Wysługują się tym i owym, zarabiają na kampaniach reklamowych, wywołują skandale obyczajowe, a dawne idee poszły w piach. Przynajmniej dla większości z nich. Tam gdzie granica zostaje przekroczona wchodzą do akcji policjanci tacy jak Walker i Pilgrim, znający tak zwane odcienie szarości, niemniej stojący twardo na barykadzie dobra i zła. Choć i w ich przypadku nie wszystko okaże się takie proste, a Bendis nie raz zaskoczy czytelnika.
"Powers" to nie tylko gadanie (choć dużo go tutaj, slangu też, bo BMB je lubi i był/jest w jego pisaniu znakomity), dostajemy do tego sporo blockbusterowej akcji, klimat ma rozpiętość od "street level" po "cosmic saga", bo to fabularnie pojemna seria. Jednak - nie bójta - więcej tu brudnej policyjnej roboty niż kosmicznych przepychanek.
Oczywiście najlepiej przeczytać jest całość, bo pomimo wielu zeszytów (prawie 100) wszystkie historie składają się na jedną długą opowieść (pięć woluminów). Niemniej "Powers" było pisane pod tradepaperbacki i w związku z tym da się wyodrębnić i polecić to co najlepsze, a mianowicie:
"The Sellouts". Na skutek pewnych wydarzeń Walker porzucił pracę w policji. Pilgrim i jej nowy partner prowadzą dochodzenie w sprawie zabójstw metaludzi dokonywanych przez grupę "terrorystów". Jej przywódca zostaje schwytany i żąda spotkania z Christianem. Walker - chcąc niechcąc - musi wrócić do gry.
"Secret Identity". Walker i Pilgrim prowadzą śledztwo w sprawie śmierci wydawałoby się zwykłego człowieka. W trakcie dochodzenia okazuje się, że zabity był członkiem międzyplanetarnej organizacji Millennium Guard, strzegącej prawa na kosmiczną skalę. Tymczasem Deeną zaczyna interesować się Wydział Spraw Wewnętrznych.
"The 25 coolest dead superheroes of all time". Walker i Pilgrim prowadzą śledztwo w sprawie śmierci niejakiego Strike'a, męża metakobiety posługującej się przydomkiem Queen Noir, przywódczyni supergrupy "The Heroes". Śledztwo postępuje, ale zarazem zaczynają ginąć kolejni członkowie grupy. Tropy prowadzą do Queen Noir.
Scenarzysta buduje swoją autorską wizję, spójną od początku do końca, inspirowany historią komiksu amerykańskiego i szerzej popkulturą. Pełno w "Powers" odwołań, mniej lub bardziej czytelnych, bawią zwłaszcza odniesienia do klasycznych postaci ze stajni DC i Marvela. Nie tyle chodzi tu jednak o szyderstwo (jak u Ennisa, np. w "The Boys"), a bardziej życzliwe mrugnięcie okiem.
Ta seria to poniekąd także komentarz do amerykańskiego rynku komiksowego, jego wad i zalet, co Bendis rozgrywa zabawnie, robiąc na przykład bohaterem jednego z zeszytów ("Ride along") scenarzystę Warrena Ellisa. Ellis jeździ z Walkerem po mieście, aby zbierać materiał do pisanej przez siebie serii komiksowej pod tytułem... "Powers". Podobnych, intertekstualnych myków jest znacznie więcej, co daje dodatkową zabawę podczas lektury.
Może zauważyliście jak często w amerykańskich komiksach, scenarzysta pakuje postaci wypowiedzi typu: "Musimy się spotkać jeszcze z innymi bohaterami" albo "Bycie superbohaterem to...". To stało się już w zasadzie normalne, że twórcy przygód spandeksów pozwalają swoim postaciom "myśleć" o sobie jako o superBOHATERACH. Bendis to kontestuje - przynajmniej w "Powers" (bo potem bywało różnie). Bo "Powers" to spojrzenie na ten mit, z boku, od środka, ze wszystkich stron właściwie. U Bendisa nie ma SUPERludzi - są superLUDZIE. Ze wszystkim swoimi zaletami i wadami, zwłaszcza z tym drugim. I nie jest istotne czy maglowana postać jest "dobra" czy "zła" - każda ma jakąś historię, własne motywacje, marzenia, lęki i obsesje, osobowość. Nawet postaci drugo/trzecioplanowe (np. taki detektyw Kutter), a co dopiero te z pierwszego planu.
Oeming rysuje prosto, inspirując się twórczością Bruce'a Timma i Alexa Totha. Czasem czytelnik zżyma się na jakość strony plastycznej, a czasem zostaje zaskoczony zastosowanym graficznym patentem, pięknym w swej prostocie, albo idealnym oddaniem emocji przeżywanych przez bohaterów.
Były dwa podejścia do ekranizacji. Pierwsze: skończyło się na pilocie - duży smuteczek, bo Walkera miał zagrać świetny Jason Patric, ale Deenę - przekapitalna Lucy Punch (która po prostu urodziła się żeby zagrać tę postać!). Niestety telewizyjne execi dały czerwone światło.
Drugie: to dwa sezony serialu z genialnym Sharlto Copleyem (zawsze na propsie) jako Walkerem oraz Susan Heyward jako Pilgrim. Wykonanie wyszło jednakże mocno średnio, twórcy wyraźnie nie uchwycili ducha komiksowego oryginału.
Jedna z najważniejszych serii w historii amerykańskiej komiksu i obok bardziej klasycznego "Daredevila" opus magnum BMB. Nie sądzę, żeby udało mu się przeskoczyć to co tam pokazał. Chociaż - kto wie?
A tymczasem: kim jest Keyser Söze?
[
znacie tych panów?]P.S. Podziękowania dla Krzycha za słitfocie do posta.