Nieco przed 25 rocznicą polskiej premiery (01.08.97) wiekopomnego dzieła podjąłem wyzwanie. Wystawiwszy kineskopowy telewizor marki Samsung, spiąwszy go kablami cinch z odtwarzaczem Sanyo po to aby zanurzyć się w jakość fullhd charakerystyczną dla lat dziewięćdziesiątych (sorry, Korvac - musiałem
), obejrzałem po raz drugi "Batman & Robin". Tym razem bez kinowego dubbingu, który co tu dużo pisać powodował, że film ten był jeszcze większym shitem.
I cóż było w tym filmie, zapytacie.
Łyżwy w batbutach (!) / surfowanie na drzwiach rakiety w podmuchu eksplozji / mroźne i czerstwe dowcipy Mr Freeze'a / sople lodu z gumy / zamrażanie ludzi, z którego można ich uratować w ciągu 11 minut / przygłupi Bane / odwołanie do "Batman Forever" w magazynie Arkham Asylum / może nie piękna, ale spektakularna Poison Ivy i jej gierki (czy to na pewno film dla dzieci?) / Doug Hutchinson (Eugene Tooms z "X-Files" jako Golum / najazdy na pośladki w kostiumach (Joel musiał to lubić) / Smashing Pumpkins / i - o dziwo - przepiękne odwołanie do "Heart of ice" z "Batman: Animated Series" Bruce'a Timma.
Nie widziałem jeszcze "Morbiusa", i choć po latach "B&R" pozostaje w ścisłej czołówce kinowej tandety, to zostało POBITE w tej kategorii przez filmy z serii "Venom", niektóre "X-Men" i "Spider-Man: No way home". To oficjalne - "Batman & Robin" nie jest już najgorszym filmem komiksowym po '89.