Nadrobiłem ostatnimi czasy "Miracelmana" i matko teraz tak bardzo mi głupio, że taka pozycja kurzyła się u mnie na półce przed ponad półtorej roku....
Rzecz zdecydowanie za mało znana w światku komiksu. Rozumiem decyzję o niepodawaniu prawdziwej tożsamości scenarzysty przez Moore'a z powodu szacunku do Micka Angelo i z uwagi na kompletny bałagan co do strony własności prawnej, jednak szkoda, że komiks nie może reklamować się nazwiskiem tego legendarnego twórcy komiksów. Mam wrażenie, że to jeden z mniej znanych, a zarazem najważniejszych komiksów w historii gatunku superhero, komiksu zachodniego i medium w ogóle. "Jeden z najważniejszych bohaterów w historii popkultury którego przygód fani praktycznie nie znają". Chyba nigdy opis z tyłu okładki nie był lepiej dobrany.
Wszystko zaczyna się bardzo niewinienie, swoistą retrospektywą z lat 50 pokazująca pierwsze przygody tego dość podobnego do Shazama bohatera. Jak dobrze przeczuwałem, ten wstęp to umyślnie zagranie na kontraście w stosunku do tego, co nastąpi później. Strasznie intensywny komiks, intensywniejszy od wielu wielozeszytowych, niesamowicie rozciągniętych w czasie cykli.
Dużo tutaj wstrząsania czytelnikiem, nawet jeżeli te motywy z dzisiejszej perspektywy wydają się już strasznie oklepane.
Motyw przygód Miracelmana i jego kompanów z lat 50 jako wirtualnej rzeczywistości, mocno wstrząsa
i wprowadza w stan smutnego zawodu fantazjami superhero
Tutaj nawet rzeczy, które w innych komiksach byłby fillerem, zapychaczem są ważne dla obrazu całości. Choćby epizod o Young Miraclemanie, strasznie słodko gorzki, świetnie pasujący tematycznie do całości.
Po drugiej stronie medalu jest autentyczne bogactwo kosmicznych ras, imperiów. Muszę przyznać, że mitologia Kowali Przestrzeni jest intrygująca i z chęcią przeczytałbym o nich więcej.
Dużo tutaj refleksji nad samą naturą mitu superhero, jakiejś melancholii, tęsknoty i smutku skierowanych w stronę gatunku. Złoczyńca jest tutaj autentycznie demoniczny i od tej pory to dla mnie jeden z najgorszych złoczyńców komiksowych ever. Shocker w finalnym starciu z głównym złym jest chyba nawet większy niż w finale Watchmen.
Moore nie olewa też wątków przyziemnych i mocno akcentuje obecność zwyczajnych ludzi. To jeden z najlepszych komiksów, który konfrontuje człowiecze żywota z wyczynami trykociarzy i pokazuje jak bardzo ludzkość odstaje od tych istot. Tutaj superhero to nie po prostu ludzie z supermocami, to "coś" innego, coś, co przeraża i zachwyca równocześnie. Historia wstrząsa plot twistami, wzrusza, wprowadza w klimat mistycyzmu- wcześniej wspominany wątek kosmiczny- i bawi kiczem staromodnych historyjek z lat 50. Do tego ma zapewne
najodważniejszą, najbardziej naturalistyczną scenę porodu w historii komiksów superhero.
Co najważniejsze jednak nie jest to komiks pokroju Watchmen, gdzie światełka na końcu tunelu nie ma.
Wręcz przeciwnie, chociaż wizja nowego, lepszego świata też może budzić niepokój nienaturalnymi wręcz dla natury ludzkiej rozwiązaniami. To są wręcz rozwiązania wymagające przekształcenia natury ludzkiej. W sumie dla mnie finał, w którym nastaje na ziemi nowy raj pełen powoli rosnącej nowej rasy super człowieka, przywodzi na myśl nieco różne koncepcje filozoficzne z naszego świata od dosłownej interpretacji filozofii Nietzschego po transhumanizm ale w bardziej biologicznej formie
Dialogi, monologi, opisy, przemyślenia postaci to wyższa półka medium komiksowego. Wszystko jest napisane jak w literaturze najwyższej próby, czyli absolutny standard Moore'a, tak niedościgniony dla wielu nawet naprawdę solidnych scenarzystów komiksowych.
To ledwo jeden tom, a jest w nim zapakowane tak wiele rzeczy, że nieco to przytłacza.
Rysunkowo to moje pierwsze spotkanie z Totlebenem. Czuć tutaj szkicowość samych rysunków, ich mocny naturalizm. Nie jestem pewien na ile ten styl rysowniczy przypada mi do gustu. Niektóre ilustracje są po prostu ok jak te przedstawiające zwyczajnych ludzi, inne skąpane w mistycyzmie absolutnie zachwycają swoją malowniczością, by potem znów momentami rysunki były ot po prostu przeciętne. Na plus jest bijący z tych prac oldschool.
Nie jest to jednak dla mnie stały poziom i mam nadzieję, ze J. H. Williams III w "Promethei" dotrzymał swoimi grafikami tempa scenariuszowi Moore'a.
Jedno z najlepszych dokonań gatunku i samego Moore'a. Piękna i mądra historia, która jest jednym z najlepszych kontrargumentów przeciw krytyce gatunku jako takiego. W sumie pewnie zabrzmię pretensjonalnie, ale to nie tyle po prostu komiks, ile doświadczenie.
Dla mnie ten sam pułap co Watchmen i V jak Vendetta. Pomyśleć, że to tylko trzy komiksy jednego człowieka a każdy wybitny, ale na inny sposób. Zabójczy żart uznaje za nieco niższy poziom, choć wciąż bardzo, bardzo dobry. Tymczasem w przyszłości przede mną jeszcze Prometha, Saga o Potworze z Bagien i Top 10. Przydałoby się też zakupić Toma Stronga i Balladę o Halo Jones i zapowiedziane w Deluxie na przyszły rok Uniwersum DC według Alana Moore'a.