Stray bullets (Uber alles edition) – znalazłem w jakiejś promocji na Amazonie, to wziąłem na spróbowanie. To wydanie w stylu compendium, ok. 1200 stron, miękka okładka. Z opisu z tyłu wynika, że zawiera pierwsze 41 zeszytów. Zeszyty te obejmują ładnych parę lat od końcówki lat 70-tych do mniej więcej drugiej połowy 80-tych. Jest wielu bohaterów, którzy występują w sumie krótkich epizodach. Większość z nich to ludzie, którym życie nie chciało się ułożyć: pijaczki, drobni ćpuni, złodzieje, mniejsi lub więksi bandyci, gównażeria najgorszej maści. Czytelnik przeskakuje z historii na historię, dość trudno połapać się na początku, kto tu jest jakimś przewodnim bohaterem. Później wyłaniają się 2 przewodnie story-arcs: trójka ukrywająca się przed handlarzami narkotyków i przygody dziewczyny, która błąka się po różnych miejscach i zawsze ściąga na siebie problemy.
Tak jak zazwyczaj lubię zabawy z chronologią, układaniem się historii w całość, tak tutaj zupełnie mi to nie podeszło. Powiem więcej, męczyłem się czytając kolejne nowelki pełne bezmyślnej przemocy i prostackiego języka. Czasami było to wręcz żenujące. Może epatowanie brutalnością półświatka i później też dzieciaków z high schools wydawało się fajne, cool i w ogóle superhiperduper, ale u mnie wywoływało raczej niezamierzone rozbawienie. Zabrakło mi umiejętnego przywiązania czytelnika do bohaterów. Niemal każdy z nich był nieciekawy. W takim Pulp Fiction człowiek lubił każdego i nawet jak Vincent zginął, to człowiek miał na pocieszenie pociętą chronologię i ostatnią scenę, gdzie wychodzą sobie z jadłodajni ubrani jak matoły. Tutaj było mi wszystko jedno, czy kogoś zastrzelą, czy nie. Naprawdę dawno nie miałem tak, że czekałem na koniec, żeby móc odetchnąć z ulgą. I wziąć się za coś innego. Nie kumam, za co te nagrody były.