W sumie tak trochę mnie dziwi, że chyba nic o tym nie było.
Oglądaliście?
Macie ochotę popolemizować?
Uwaga:
pomniejsze SPOILERY.Sam rozpoczynałem przygodę z tym serialem w zamierzchłych czasach tradycyjnej tv, gdy puszczali to chyba na Puls (ależ to teraz wydaje się być archaizm
). W efekcie pierwsze trzy serie obejrzałem po Bożemu - seria co roku, odcinek co tydzień.
I zaciąłem się po zakończeniu serii trzeciej. W sumie sam nie wiem dlaczego.
Wiem natomiast, że w przypadku tej produkcji miałem wtedy (i w sumie mam również teraz) strasznie ambiwalentne odczucia.
Z jednej strony liczyłem na serial historyczny a to jednak historia bardziej przygodowa z elementami (bardzo skromnymi, ale jednak tu i ówdzie się pojawiającymi) fantasy. W efekcie mimo, że wizualnie jest rewelacyjnie, bo i widoki i scenografia i kostiumy - wszystko to wygląda bardzo fajnie - to jednak frywolność z jaką twórcy podeszli do wierności realiom potrafi przyprawić o frustrację.
Przykładowo pomysł, żeby "ten" Rollon był bratem "tego" Ragnara.
Historyczny absurd. A rzecz jasna im bardziej w las tym więcej tych drew. Ale też o solidną irytację przyprawiało mnie może i nie jakoś bardzo nachalne, ale jednak epatowanie "tezą" wg której wikingowie to może i dzikusy, ale jednak przede wszystkim dzielni i szlachetni barbarzyńcy podczas gdy chrześcijanie to generalnie banda średnio rozgarniętych degeneratów. No i stąd ta ambiwalencja nieszczęsna.
Niemniej ostatnio obiecałem sobie, że jednak do Wikingów wrócę i "ich" skończę w zw. z czym zacząłem od początku i jestem na etapie oglądania kompulsywnego cały czas krzywiąc się niemiłosiernie na wszelkie historyczne nieścisłości, które udaje mi się wyłapać.
Nie da się ukryć, że fabularnie jest raczej nierówno. Wygląda to tak jakby do momentu dopóki Ragnar chodzi po Midgardzie jest jeszcze pomysł na jakąkolwiek fabułę (być może tylko dlatego, że podania/sagi/klechdy i inne bajania mu poświęcone dają jakikolwiek materiał za którym można podążać), podczas gdy po jego odejściu do Walhalli, gdy pałeczkę muszą przejąć synalkowie, wszystko to robi się strasznie rozwodnione i przypomina ostatnie serie "GoT". Czyli braki w materiale źródłowym robią swoje.
Więc po co w sumie oglądać coś co równe nie jest?
Niewątpliwie dla bohaterów. Przy czym tutaj jak dla mnie jest z nimi trochę dziwna sprawa.
Z jednej strony są na tyle ciekawie zbudowani i wykreowani, że kilka postaci da się lubić i nawet można im kibicować (co skądinąd przyprawia człowieka o lekką schizofrenię, bo jednak gdy ogląda się wikińskie rajdy, to mimo że zawiązuje się nić sympatii do tej i owej postaci to jednak życzy im się żeby - wbrew faktom historycznym
- im nie wyszło; w końcu to demoniszcza z piekła rodem stawające przeciw Christianitas) a z drugiej są na tyle niejednoznaczne, że strasznie momentami irytują (Ragnar udający Jacka Sparrowa, Aethelstan hamletyzujący między chrześcijaństwem a pogaństwem i na odwrót czy wreszcie Floki, szaleniec tak rewelacyjnie zagrany, że autentycznie frustruje gdy się go widzi przy czym nie da się nie doceniać aktora będącego powodem tych frustracji). I najlepsze w tym wszystkim jest to, że gdy w końcu zaczynają powoli schodzić ze sceny wraz z rozwojem fabuły to później autentycznie ich brakuje. Mimo, że wcześniej potrafiły wkurzać ile wlezie (no dobra - Siggy jakoś nie frustrowała ani przez chwilę
).
Ot paradoks, bo na ogół gdy znika irytująca postać to jednak człowiek się cieszy, że wreszcie z głowy.
No dobra. Ale po jaką cholerę smaruję ten post nt zakończonego już serialu, który w dodatku ma swoje wady?
Smaruję go, bo ja, "stary facet", który widział w cholerę seriali i nic nie powinno go ruszać, zwyczajnie nie mogę strawić zgonu Lagerthy.
Kojarzycie w ogóle Katheryn Winnick z "czegokolwiek" innego? Bo ja za cholerę. Chyba z jednego odcinka "House M.D." A tak to nic. Ni dudu.
A rzecz w tym, że jako legendarna shield-maiden ta kobieta wg mnie zrobiła taką robotę temu serialowi, że nie potrafiłem od jej kreacji oczu oderwać. Jeżeli miałbym zapamiętać ją z tej jednej, jedynej produkcji to było warto, bo czasami aktorowi/aktorce zdarza się po prostu trafić na "swoją" postać z którą stapia się w jedno i to jest moim zdaniem ten przypadek.
W efekcie gdy ci dranie odpowiedzialni za scenariusz posłali Laghertę do Walhalli to zwyczajnie czułem się jak jakiś 5-latek oglądający śmierć Mufasy.
Macie tak jeszcze, że niby bzdurna fabuła, że niby to się absolutnie nie powinno zdarzyć a jednak coś Was szarpnie w środku na widok losu fikcyjnej postaci?
Bo muszę przyznać, że jej pogrzeb to była chyba najpiękniejsza scena funeralna w historii obejrzanych przeze mnie produkcji telewizyjnych.
A może i filmowych też.
Swoją drogą to te kmiotki od nowych SW powinny iść do ludzi od Wikingów robić notatki nt tego jak się żegna bohatera, bo parodia, której byliśmy świadkami w kontekście zgonu Lei to była zwykła żenada.
Ale wracając do kwestii Lagerthy to tak się teraz zastanawiam czy w ogóle chce mi się jeszcze ciągnąć to do końca, bo jednak to nowe pokolenie wikingów to zupełnie inne ludzie.
Bo serial jest raczej średni. Bo tam jest więcej fantazji twórców niż rzetelnej historii. Bo czasami zalatywało niskim budżetem.
Ale koniec końców ta na pewno nie będąca mistrzostwem świata produkcja potrafiła jednak (piszcie co chcecie: może w tani, sentymentalny sposób) sprzedać mi emocje. A w dzisiejszych czasach i przy ogólnym chyba zblazowaniu widzów nie jest to aż takie proste.
I w zw. z powyższym, po obejrzeniu dzisiaj dwóch (co tu dużo pisać) smutnych dla mnie odcinków postanowiłem założyć ten wątek, bo może ktoś kto jeszcze tego nie zrobił sięgnie po Wikingów i też wyobrazi sobie, że jakieś (circa about) 1150 lat temu żyła sobie nieustraszona wojowniczka, która przeszła do legendy i po kilkunastu stuleciach "odżyła" dzięki średniowiecznym sagom i magii srebrnego ekranu.
Przyznam szczerze, że to mnie zawsze ruszało w produkcjach historycznych. Że od czasu do czasu pojawi się coś na takim poziomie, że człowiek jest w stanie uwierzyć, że bohater filmowy faktycznie chodził po tym świecie kilkaset albo i kilka tysięcy lat temu, że żył, walczył, kochał i umierał tak, że po tylu latach jego/jej historia nadal inspiruje. I nie ma znaczenia czy wojownik Achilles, król Artur Pendragon, tarczowniczka Lagertha czy banita Robin Hood żyli naprawdę czy też są jedynie spersonifikowanymi mitami. Znaczenie ma to, że nawet historie być może nigdy nie istniejących postaci potrafią budzić emocje nawet po setkach lat. Oczywiście jeżeli zostaną dobrze napisane.
Właśnie zdałem sobie sprawę, że na starość mięknę i robię się sentymentalny.
A co mi tam.