Ale jak bez sensu? To, że dalej jest burdel w Galaktyce ma raczej większy sens niż to, że zapanowały wolność, równość i braterstwo (według rzeczywistości nie według schematów baśni s-f). Żaden Skywalker nie mógł przeżyć a jednocześnie nie chcieli się ich pozbywać, dla mnie to śmieszne nie było raczej fajne.
Burdel w galaktyce to jedno, ale burdel w przedstawieniu świata i sytuacji to drugie.
Przecież tam w zasadzie nie wiadomo o co chodzi.
Niby jest jakaś "nowa republika", ale jeden wystrzał z działa i tej republiki w zasadzie nie ma.
Niby są jakieś resztki Imperium, ale te resztki potrafią zatrząść galaktyką w posadach, bo mają "działo", którego konstruowaniem najwyraźniej przez lata nikt się nie interesował (po czym po upływie Ep. VIII to już mają całą flotę takich dział; ot, taki technologiczny fast forward).
No i jest Rebelia Nova, która sprawia wrażenie takiej gwiezdnowojennej RIRA, która to niby wygrała, ale jest na tyle głupia, że jedyne co potrafi po tych wszystkich latach to uprawianie partyzantki.
No i jest Luke Skywalker, którego nie ma, bo... no bo cholera w sumie nie wiadomo dlaczego go nie ma.
W Ep. VII można było zrobić tak naprawdę prawie wszystko. Można było przedstawić galaktykę podzieloną, targaną konfliktami gdzie frakcje skrajne toczą nadal wojnę, która nikogo już tak naprawdę nie interesuje, bo reszta chce żyć własnym życiem. Ale problem polega na tym, że tego nie pokazano a jedynie coś tam po łebkach zasygnalizowano skupiając się na kopiowaniu Ep. IV z innymi didaskaliami.
No i na sam koniec te nowe, hipersoniczne resztki Imperium z bronią zdolną do odparowania setek planet pokonuje dosłownie przypadkowa zbieranina.
Burdel na kółkach. Ale nie w post republice tylko w koncepcji fabularnej.