Ostatni odcinek pierwszego sezonu "The Last of Us" od HBO Max, obejrzałem dopiero po kilku tygodniach przerwy po seansie epizodu 8-ego. Czy było to dobre posunięcie? W większości tak, bo przynajmniej opróżniłem sobie głowę z wielu negatywnych emocji, opinii, niepotrzebnego shitu i syfu po wcześniejszych odcinkach, który przeszkadzał mi w odpowiednim zrozumieniu całości serialu (np. czy naprawdę to a to w tym serialu jest najważniejsze?), aż do jego finału rzecz jasna. Po lekkim ,,przefiltrowaniu" tego, co doświadczyłem w serialowym "TLOU", byłem gotowy na jego finał, na ten jeden konkretny 9-ty odcinek, dedykowany na ten jeden konkretny moment. I tak, stało się, kończący sezon 45 minutowy odcinek okazał się godny zaufania i oczekiwaniom. ,,Siadło" mi tu wszystko: sfera graficzna, role aktorów, nawiązanie do pewnych miejsc/obszarów i ich wykreowania w przestrzeni gry "TLOU part 1". Piękne zdjęcia, z dobrze ulokowanymi efektami specjalnymi; minusem, ale drobnym, w końcowej ocenie tego serialu okazały się całościowe z 9 odcinków luki fabularne, czy też dziury w kreowaniu wydarzeń na osi czasu: odniosłem wrażenie, że tak sklejono montażem serial, że wszystko przydarza się w tym momencie, w którym ma się przydarzyć, jakby scenariusz szedł po kluczu. A i jeszcze jedno: Joel jest zbyt ,,nieśmiertelny" - wiecie, to jest tak sprytnie operatorsko ujęty serial, że tam gdzie zawsze zjawia się ,,on", Joel, żaden z zakapiorów nie uchodzi z życiem, nawet gdy z perspektywy Joela ma się prawdopodobnie przebitą wątrobę... Paradoksalnie to i tak był piękny serial. Summa summarum stawiam mu ocenę za pierwszy sezon: 9/10. Odwaga!
P.S.
A tą scenę z żyrafą, to gdzie oni kręcili? W studiu, czy gdzieś porozmieszczali screeny w ZOO, dali żyrafę i pyk, scena jest. A zwierzę wyglądało na prawdziwe.