"The Batman" Reevesa: brak słów, myśli, ba!, czegokolwiek, co mógłbym użyć aby opisać ten film. Potężny długi, bo fincherowsko zagadkowy, onieśmielający chyba każdego kto kocha kino byt kinematograficzny w każdym aspekcie; ciężki do odbioru, na pewno nie przeznaczony dla zwykłego zjadacza chleba i typa, który idzie do kina ,,na kolejny blockbuster superbohaterski z wielką nadzieją na to, że będzie się dobrze bawił". Nie, tak do tego obrazu nie powinno się podchodzić: wysmakowane kino konesera, z którym niektórzy z nas mogą sobie nie poradzić; cóż ja sam nie ochłonąłem po dopiero pierwszym seansie "The Batman". Co istotne, to wielkie filmowe coś, chowające klasyczną wizję superbohatera do kufra, który potem zamyka się w szafie. Istne arcydzieło - ale jak to arcydzieło, mające swoich zwolenników i przeciwników: budzące kontrowersje po obu stronach barykady. Tegorocznemu "The Batman" powinno gratulować się nie tylko artyzmu widocznego w wizualnej oprawie (ach, za dużo bym się upisał, aby to wszystko wymienić i ładnie opiąć w klamerkę. Najważniejsze: mieliśmy tu mięsisty czarny kryminał z elementami sci-fi noir niczym "Mroczne Miasto" z 1998 roku, a sam Mroczny Rycerz Pattinsona był diabelsko dobry: depresyjny, wściekły, rozdrażniony i rozdarty), ale i tego, co sam film sobą przekazuje, czym według mnie było: stop przemocy psychologicznej i fizycznej; stop korupcji i wyzyskowi. Mało powiedziane... O "The Batman" będzie się mówić w taki sposób, że owszem był to mroczny film, ale nie tak jak się zwykło mówić, bo mrok jest tu wszędzie, popatrzcie na Gotham nocą, Gotham z lotu ptaka, wysłuchajcie się w ścieżkę dźwiękową, z której wyraźnie zaznacza się odbijający o zniszczone asfaltowe drogi, rdzewiejące elementy mostu, o okiennice, parapety, czy cokolwiek innego deszcz. Gnijące od środka Gotham City dało się odczuć - jak to się mówi - na własnej skórze.
Ocena tej produkcji to tylko diablo formalność: 10/10. Bueno!